JD BLACKFOOT „The Ultimate Prophecy” (1970).

Spośród mnóstwa psychodeliczno rockowych albumów późnej ery lat 60-tych i wczesnych 70-tych, zawsze miłą niespodzianką jest, gdy ktoś wyskakuje daleko przed innymi. Jednym z odkrytych przeze mnie jakiś czas temu albumem wartym uwagi jest debiutancki longplay JD BLACKFOOT „The Ultimate Prophecy” z 1970 roku. Od razu muszę wyjaśnić, że JD Blackfoot to artystyczny pseudonim pochodzącego z Cleveland wokalisty Benjamina Franklina Van Dervorta, a także (przez krótki okres) nazwa zespołu. Pierwszym zespołem gitarzysty, jeszcze w czasach liceum, było trio o nazwie The Starfires, które zagrało zaledwie jeden koncert. Dervort zanim na dobre zajął się śpiewaniem imał się różnych zajęć. Był między innymi tępicielem gryzoni i insektów, sprzedawcą ubezpieczeń, kierowcą ciężarówki…

Benjamin Franklin Van Dervort jako JD Blackfoot.

Początki JD Blackfoot sięgają zespołu garażowego The Ebb Tides, który miał kilka singli, w tym, moim zdaniem najbardziej intrygujący, „Spirits Ride The Wind”/”Seance” wydany w lokalnej wytwórni Jar w 1967 roku. Po powrocie z trasy koncertowej Dervort postanowił stworzyć własny projekt. To wtedy wymyślił swój pseudonim. Nie przekonał żadnego z kolegów, by przyłączyli się do niego choć znalazł menedżera i chętnego do sfinansowania demo. Na szczęście kilku muzyków pomogła mu nie tylko w nagraniu taśmy demo, ale też wsparli w konkursie młodych talentów w stolicy stanu Ohio, Columbus gdzie zajęli pierwsze miejsce walnie przyczyniając się do podpisania kontraktu Dervorta z Mercury Records.

Pierwszą płytą dla wytwórni był singiel „Who’s Nuts Alfred”/ „Epitaph For A Head” nagrany latem 1969 roku, który spotkał się z niewielkim zainteresowaniem. Mimo to szefostwo firmy umożliwiło mu stworzenie pełnego albumu. Wraz z byłymi kumplami z The Ebb Tides, Jeffem Whitlockiem (g), Donem Waldronem (dr), Kennym Mayem (bg), oraz przybyłym w ostatniej chwili Craigiem Fullerem (voc. g) nagrali w ciągu kilku dni materiał na dużą płytę wydaną w 1970 roku.

Front okładki płyty :Ultimate Prophercy z 1970)

Ten album to prawdziwy klasyk amerykańskiego rockowego undergroundu, choć inaczej odbiera się go po obu stronach Atlantyku. Będąc  fanem ciężkiej psychodelii po pierwszych przesłuchaniach ignorowałem jego pierwszą stronę. Rock o smaku country po prostu mnie nie ekscytował. Oczywiście słuchałem Johnny Casha, Willie Nelsona, Waylona Jenningsa, czy Dolly Parton (choć tu wolałem patrzeć niż słuchać), ale nigdy nie byłem fanem tej muzyki. Mój punkt widzenia zmienił się po latach. Chyba wtedy nie do końca rozumiałem fenomenu tych kawałków. A to właśnie tu, na tej płycie znajduje się szampański country rock „One Time Woman”, który niesie wrażenie, że The Byrds trzymali sztamę z Creedence Clearwater Revival. Jest jeszcze „We Can Try”, łagodnie usposobiony „I’ve Never Seen You”, zaś słodki i łagodny „Angel” ujawnia fascynację lidera southern rockiem.  Gdyby Lynyrd Skynyrd inspirowali się folkowym popem z Zachodniego Wybrzeża a nie blues rockiem, prawdopodobnie brzmieliby podobnie jak JD Blackfoot .

Tytułowy krój albumu to suita, w dodatku duchowa, gdyż bada uniwersalne cykle, od narodzin przez śmierć po odrodzenie. Skacząc w tę i z powrotem między ciężkimi riffami i akustycznymi aranżacjami, The Ultimate Prophecy” zabiera słuchacza w trudną, prowokującą do myślenia, inspirującą, szaleńczą niczym przejażdżka kolejką górską podróż o mistycznych nastrojach. Ten drżący kawałek muzyki o oszałamiającej złożoności, otoczony falującymi ciepłymi melodiami, zmieniającymi się wzorami, psychodelicznymi, pełnymi słońca harmoniami i intensywnymi wokalami odzwierciedla namiętną moc rockowego ewangelisty. Warto zaznaczyć, że większość muzyki na tej stronie została skomponowana przez Jeffa Whitlocka,  do której teksty napisał JD Blackfoot.

Tył okładki kompaktowej reedycji wytwórni Black Rose Records (2000).

Album doczekał się kilku wznowień, tak na płytach winylowych jak i  na CD. Szczególnie polecam jego kompaktową reedycję wydaną w 2008 roku przez Fallout Records, która zawiera szereg utworów bonusowych, w tym wspomniany wcześniej debiutancki singiel zespołu z histerycznie zwariowanym „Who’s Nuts Alfred” i rockowo kosmicznym „Epitaph For A Head”. Wśród innych smakołyków jest kilka bluesowych kawałków, takich jak „Savage” i “Wonderin’ Where You Are.”  Z kolei przerywany niebiańskim chórem, oparty na fortepianie „Almost Another Day” jest powyklejany pięknymi  strukturami, zaś galopujące ostre rytmy „Every Day – Every Night” przenikają do korzeni garażowego rocka. Ta płyta nie tylko fascynuje i czaruje, ale oszałamia i ekscytuje. I to na różnych płaszczyznach.

„Ultimate Prophecy” jest prawdopodobnie najlepszym albumem rockowym, jaki kiedykolwiek powstał w Ohio, gdzie zresztą odniósł największy sukces. Wystarczy powiedzieć, że przez osiem tygodni utrzymywał się  na tamtejszych listach przebojów, zaś „Who’s Nuts Alfred” i „One Time Woman” grane są do dziś w stacjach radiowych w Columbus. Po wydaniu albumu JD Blackfoot postanowił opuścić grupę i wyjechał do Nowej Zelandii, by popracować z nowymi muzykami wydając dwa albumy dla wytwórni Fantasy. Sukcesem okazał się ten drugi, „The Song Of Crazy Horse”, nagrany w Stebbing Studio w Auckland z udziałem lokalnych luminarzy, takich jak Billy Kristian (bg) i Frank Gibson (dr). W 1974 roku płyta zdobyła nagrodę w kategorii „Najlepszy Album Roku”. Reszta byłego zespołu nadal grała, ale pod nazwą Osiris, która przekształciła się w dwie inne kapele. Jedną z nich był Load i gorąco polecam ich płytę „Praise The Load” z 1976 roku opartą głównie na brzmieniu instrumentów klawiszach. Miłośnicy progresywnych klimatów spod znaku ELP powinni być zachwyceni.

Blackfoot po powrocie do Stanów wrócił do swojego prawdziwego nazwiska. Obecnie mieszka w Columbus. Wciąż jest czynnym muzykiem, jeździ w trasy koncertowe i nagrywa. Z tego co mi wiadomo jego ostanie płyty:„Yellowhand” z 2005 roku i „I Hate To Say Goodbye” z 2007 roku, zostały nagrane w Toronto, w Kanadzie. Żadna jednak nie osiągnęła takiego uznania jak „The Ultimate Prophecy”...