WARM DUST: „And It Came To Pass”(1970); „Peace For Our Time” (1971); „Warm Dust” (1972).

Na amerykańskie giganty brass rocka: Blood Sweat & Tears, Chicago Transit Authority, Electric Flag i The Flock, Anglia odpowiedziała między innymi zespołami If, The Greatest Show On Earth, częściowo Colosseum i WARM DUST. Co prawda pod względem komercyjnym żaden nie dorównywał tym z Nowego Świata, ale już pod względem artystycznym poziom był bardzo wyrównany. Wraz z Brainchild i Galliard sekstet Warm Dust to zdecydowanie jeden z ciekawszych (choć mało znanych) zespołów gatunku i szczerze mówiąc zasługuje na co najmniej takie samo uznanie, co bardziej hołubiony, wczesny Chicago, czy tandetny (moim zdaniem) BS&T. A już na pewno powinien cieszyć się większą estymą niż rodzimy The Greatest Show On Earth. Swoje brzmienie opierali na sekcji dętej drewnianej z podwójnym fletem (co było novum), rezygnując z sekcji blaszanej (puzonu, trąbki, tuby) posiłkując jedynie ognistymi saksofonami. A wszystko to „kotłowało” się na tle mocarnego Hammonda.

Liderem zespołu, który powstał w Sheffield na początku 1970 roku był wokalista/gitarzysta Dransfield „Les” Walker. Oprócz niego grupę tworzyli: John Surgey i Alan Salomen dęte (flet, saksofon altowy, sopranowy i barytonowy; obój, klarnet, wibrafon), Terry „Tex” Comer bas, Dave Pepper perkusja i Paul Carrack klawisze. Oprócz stołka perkusyjnego  był to stały skład przez całą, choć krótką karierę. Jeszcze tego samego roku zadebiutowali płytą „And It Came To Pass” wydaną przez małą wytwórnię Trend.

To jeden z rzadkich przypadków, by mało znana grupa zaczynała od wydania podwójnego albumu oferując blisko 80 minut, nie zawsze łatwej dla przeciętnego odbiorcy, muzyki. Naprawdę odważny krok, ale w przypadku „And It Came…” powiem tak: „Panowie, czapki z głów”, bo to debiut przez wielkie „D”, prawdziwy tour de force z długimi kompozycjami, prowokującymi do myślenia tekstami i rozbudowanym, pełnym rozmachu instrumentarium bez (co też jest ciekawe) gitary. Co prawda w opisie płyty jest wymieniona, ale ja jej nie słyszę.

Często opisuje się Warm Dust jako Chicago spotyka Caravan, ale ja widzę w nim proto-progową grupę z fajną, hipisowską atmosferą podlaną psychodelicznym sosem. 11-minutowy „Turbulance” z dużą ilością interakcji między muzykami idealnie wprowadza w ich świat i w żadnym wypadku nie jest ani zawiły, ani skomplikowany. Bardziej brawurowa wydaje się 7-minutowa „Achromasia” z dominującymi saksofonami, oraz mega emocjonalny „Circus” z pełną dramaturgią i psychodelicznym wydźwiękiem trwający ponad pięć minut. Co prawda „Keep On Tracking” w stylu radosnego boogie burzy nieco koncept pierwszej z dwóch płyt, ale wszystko powraca na znajome terytorium wraz z epickim, tytułowym utworem w stylu pierwszych trzech kawałków, przechodzącym w części środkowej w zgiełkliwy, free jazzowy jam. Jest świetnie. Tyle, że druga płyta (pięć kawałków) jest jeszcze lepsza!

Jej początek łagodzi uszy delikatny flet prosty wybuchający po chwili fletem poprzecznym i Hammondem prowadząc do prawie 8-minutowego „Loosing Touch”. I choć momentami zespół zwalnia tempo o połowę, jak robiła to Vanilla Fudge, muzycy ani przez chwilę nie przestają dostarczać nam emocji. Z kolei „Blues For Pete” jest doskonałym przykładem tego, jak zespół w dość ciekawy sposób eksploruje bluesa. Jestem pod wrażeniem nie tylko dramatycznego, muskularnego wokalu Walkera, który tak jak w „Turbulance”  prowadzi zespół do amoku, ale też przez diabelskie linie melodyczne saksofonu podkreślające kompletne szaleństwo tego niezwykłego nagrania. Kolejny wspaniały, rozbudowany kawałek, „Washing My Eyes” przypomina mi „This Song Is Just For You” niemieckiej grupy Birth Control z albumu „Plastic People” z 1975 roku. Chyba dlatego, że słuchałem tej płyty namiętnie i dużo wcześniej zanim poznałem Warm Dust. Krótko mówiąc dialog fletu z organami powala, nie mówiąc o saksofonie chcący w połowie nagrania rozwalić system, a przy okazji membrany w głośnikach. Bardziej optymistyczny, „Man Without A Straw” i cover Richie Havensa „Indian Rope Man” nadają albumowi odrobinę czarnego brzmienia… Motown(!). Trzeba mieć ułańską fantazję, by w to wszystko wmieszać i funk i soul…

Jak widać „And It Came To Pass” to album-potwór i znaczące dzieło sztuki, którego przetrawienie niektórym zajmuje dużo czasu i poświęcenia. No, ale tak to bywa, gdy mamy do czynienia z czymś naprawdę oryginalnym i (co tu owijać w bawełnę) Wielkim.

Drugi, tym razem pojedynczy, „Peace For Our Time” wydany w styczniu 1971 roku to album koncepcyjny, będący przerażającą opowieścią o wojnie i jej okropnościach.

Pod tytułem płyty małą czcionką dopisano: „Neville Chamberline, 30 September 1938”. Otóż „Peace for our time” to były pierwsze słowa ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii skierowane do oczekujących na niego dziennikarzy po podpisaniu traktatu monachijskiego 30 września 1938 z kanclerzem Niemiec, Adolfem Hitlerem, mającym gwarantować utrzymanie pokoju w całej Europie. Jak to się skończyło, wszyscy wiemy.

„Peace For Our Time” to zbiór antywojennych piosenek układający się w jednolitą opowieść, w których saksofon jest główną bronią ofensywną – fajnie by było, gdyby to on był jedyną bronią na świecie. Każdy z utworów rozpoczyna się krótką zapowiedzią członków zespołu przedstawiając rodzaj wszelkiej niesprawiedliwości, złe decyzje i wrogość ze strony politycznego establishmentu. Zaczyna się wspomnianym traktatem monachijskim, potem jest Pearl Harbor i Hiroszima, wojna koreańska, rosyjska inwazja na Czechosłowację i Wietnam, a kończy (optymistycznie), na ikonie amerykańskiej kontrkultury jakim był Timothy Leary, bez którego prawdopodobnie nie byłoby ruchu hipisowskiego. Projekt był nie tylko ambitny, ale także idealistyczny (produkt swoich czasów) i według dzisiejszych standardów może wydawać się zbyt pretensjonalny. Nie mniej zawarta na nim muzyka nieustannie zachwyca.

Zaczynając od wspaniałego i dramatycznego „Blood Of Our Fathers”, bez dzikich, mrożących krew w żyłach instrumentów dętych i wspaniałej linii wokalnej, album niemal od razu zmierza w kierunku małego, nieodkrytego statusu progresywnego klejnotu. W stosunku do niego „Wind Of Change” jest mniej progresywny i może mniej porywający, ale zachowuje wysoki poziom, natomiast „Justify, Things Your Hands Have Done” to długi blues rock oparty na organach z  obowiązkową solówką na perkusji (znak tamtych czasów) w środkowej jego części. Gdy Carrack z Hammondem i elektrycznym pianinem i Surguy ze swoim fletem wzięli lwią część pracy na siebie zbudowali unoszący się lekko, delikatny „Rejection”. Kilka  dobrze napisanych akordów i genialne granie  sprawiają, że jest to jeden z najważniejszych i najpiękniejszych momentów płyty. Kolejne utwory to mnóstwo doskonałych progowych zwrotów akcji i trików, które powinny zadowolić każdego miłośnika gatunku. Nawet najbardziej wymagającego. A ostatnie dwa utwory: „Wrote A Letter” i hipisowska ballada „Peace Of Mind” to już „tylko” wisienki na torcie!

Drugi album, ani rewolucyjny, ani nawet przełomowy, był krokiem naprzód zespołu pozostając do dziś surowym klejnotem brytyjskiej sceny rockowej początku lat 70-tych.

Trzecia płyta, „Warm Dust” wydana rok później przez niemiecki  BASF i nagrana z nowym perkusistą była naturalną kontynuacją dwóch poprzednich. Zresztą zgodnie ze starym powiedzenie pierwotnych ludów Dalekiej Północy: „Jeśli połknie Cię wieloryb, nie trać nadziei – po prostu zostań w środku i graj muzykę rockową. Prędzej czy później wieloryb Cię wypluje.” Ten żart podsunęła mi okładka przedstawiająca orkę, która połknęła zespół na tratwie, wraz z kilkoma seksownymi syrenami.

Początek płyty nie jest niczym szczególnym. Pierwsze trzy krótkie nagrania mają więcej wspólnego z Blood Sweat & Tears niż z rockiem progresywnym. Co prawda  „Lead Me To The Light” opierający się głównie na gęstym brzmieniu saksofonu z okazjonalnym fletem przypomina mi niektóre momenty Jethtro Tull w ich najbardziej bluesowym wydaniu, ale orientacja na styl kolegów zza Oceanu widoczna jest aż nadto w „Long Road”. Wokalne intonacje Walkera nie zawierają nawet ułamka „angielskości”. To czysty emocjonalny „czarny głos” z bardzo charakterystyczną chrypką. Towarzysząca mu sekcja dęta przy wsparciu zaproszonego do studia gitarzysty Johna Knightsbridge’a (potem w Illusion) to monumetalny, zabójczy huragan. Egzotyczna jamajska perkusja gościnnego duetu Eddy & Casper, oraz słoneczne tropikalne refleksy zalewają rytmiczną etiudę „Mister Media” mającą czysto amerykański funk i bluesowe korzenie. Przełom przychodzi w dłuższym, 8-minutowym „Hole In The Future”, jednym z najlepszych utworów zespołu. Entuzjastyczna gra na flecie  Surguy’ego na początku i na końcu czaruje i skupia na sobie całą uwagę; część środkowa to już czysta psychodelia z orientalnym akcentem. Czyż nie można było tak od początku!?

Druga strona płyty to monumentalna suita „Blind Boy” poprzedzona instrumentalną miniaturą „A Night On The Bare Mountain” Modesta Musorgskiego. Taki starter przed daniem głównym. Parafrazując grafikę okładki, pięcioczęściowy „Blind Boy” pojawił się tu jak okręt flagowy gotów ratować album wypluty przez wieloryba przed jego ostatecznym zatonięciem w otchłani zapomnienia. Otwierający suitę „Trouble In T Mill” brzmi niczym wspaniały Oblivion Express sunący z pełną prędkością tym samym torem co Chicago Transit Authority gotów na czołowe zderzenie. Jak to się skończyło, posłuchajcie na płycie. Cichy początek „Clogs And Shawls”  z zaklętym (czarodziejskim?) fletem Surguy’a finezyjnie prowadzi przez powolne crescendo konsekwentnie dążąc do „Blind Boy”, kulminacyjnego punktu stycznego z Walkerem i jego pysznym wokalem. Tyle, że przy takiej kulminacji efekt może być tylko wybuchowy. Zespołowi zajmuje kilka minut, aby zebrać rozrzucone części i poskładać je, by odbudować niesamowity groove o nazwie „Slibe”, gdzie saksofon Solomana przypomina niesamowitego Chrisa Wooda z Traffic. Dreszcze, mrowienie w  kręgosłupie, gęsia skórka… tyle mi zostaje po jego wysłuchaniu. A może aż tyle..?

Album „Warm Dust” poziomem równości i muzycznej konsekwencji lekko odstaje od swych poprzedników. Ale, co by nie mówić, jego  centralny element jest zdecydowanie najlepszym osiągnięciem grupy. Co do tego nie mam wątpliwości i nie wyobrażam sobie, by na półce nie stał razem z dwoma wcześniejszymi tytułami.

Niedługo po wydaniu ostatniej płyty zespół rozwiązał się, a muzycy rozeszli się w różne strony. Największą karierę zrobił Paul Carrack, który po rozpadzie Warm Dust razem z Terry Cornerem założył pop rockowy Ace nagrywając trzy duże płyty i singlowy hit „How Long”. Współpracował później z Roxy Music, grupą Squeez i Rogerem Watersem. Największy, komercyjny sukces, odniósł z zespołem  Mike’a Rutherforda, Mike And The Mechanics, która zaczęła się w połowie lat 80-tych i trwała do 2004 roku.