Legenda peruwiańskiego psych-rocka. TRAFFIC SOUND „Traffic Sound (Tibet’s Suzettes)” (1970)

W 1968 roku rozpoczęła się bardzo burzliwa dekada w Peru. Siły zbrojne pod dowództwem generała Juana Velasco Alvarado obaliły demokratyczny rząd Fernando Belaúnde. Ultranacjonalistyczny  dyktator wyraźnie stwierdził, że rock był niebezpiecznym wpływem Jankesów przeciwko dziedzictwu narodowemu i z tego powodu uważał go za truciznę. Większość stacji radiowych będących w rękach rządzących miały zakaz puszczania muzyki rockowej, co nie znaczy, że ograniczyło to działalność istniejących już zespołów jak i nowo powstałych.

Pochodzący z Limy Traffic Sound powstał rok przed wojskowym przewrotem. Nie byli pierwszą peruwiańską grupą rockową, ale moim skromnym zdanie najlepszą ze wszystkich istniejących w tamtym czasie. Ich muzyka, profesjonalizm, a przede wszystkim brzmienie z wieloma aranżacjami instrumentów dętych i klawiszy czynią z niej wyjątkowy przypadek. Nie tylko covery w ich wydaniu są niesamowite (hendrixowskie „Fire” zagrane na saksofonie!), ale także własne piosenki gdzie z pełną premedytacją mieszali z jednej strony Beach Boys z Air z drugiej Pink Floyd z Cream. Generowanie nastrojów, wspomniane już aranżacje i psychodeliczne obrazy sprawiły, że zespół był uważany za jedną z kluczowych grup rockowych nie tylko w swoim kraju, ale w całej Ameryce Łacińskiej. I to nie przypadek, że pomimo obostrzeń ówczesnej władzy była pierwszą peruwiańską grupą koncertującą poza jej granicami.

Korzenie grupy sięgają 1964 roku, kiedy to bracia Jose i Freddy Rizo-Patron (gitara prowadząca i rytmiczna), uczniowie miejskiego liceum wspólnie ze szkolnymi kolegami założyli Los Hand Ten’ opierając repertuar na bazie popularnych, głównie amerykańskich, przebojów. Trzy lata później bracia Patron opuścili zespół i wraz z byłym kolegą z klasy, Manuelem Sanguinetti postanowili stworzyć profesjonalny zespół rockowy. Mieli wielkie nadzieje i marzenie, że pewnego dnia będą mogli zagrać przed większą publicznością, a może nawet koncertować w Stanach. Po kilku miesiącach wspólnego grania zdali sobie sprawę, że jedynym sposobem na osiągnięcie celu to włączenie do składu innych, doświadczonych muzyków rockowych. W tym celu do współpracy zaprosili dwóch członków rozwiązanej właśnie grupy Los Mads: Jean Pierre Magneta (saksofon i instrumenty dęte) i Willy Thorne’a (klawisze); Thorne skontaktował się też z dwoma swoimi przyjaciółmi, Willym Barclay’em (bas) i Lucho Nevaresem (perkusja), którzy chętnie dołączyli do grupy. W tym momencie narodził się Traffic Sound. Nazwa nawiązuje do modelu ulicznej sygnalizacji świetlnej, którą muzycy znaleźli na dnie kufra pełnych zabawek na strychu państwa Rizo-Patron, gdzie odbywały się próby.

Po miesiącach intensywnych ćwiczeń zespół zaczął koncertować w „Tiffany Club”, świątyni peruwiańskiej psychodelii. Na scenie grupa  eksperymentowała z technikami w stylu jazzowym grając długie improwizujące sety przez co występy trwały nawet do czterech godzin. Publiczność gorąco reagowała na wersje piosenek The Animals („I’m Mad Again”, „Sky Pilot”), Them („Gloria”), The Who („I Need You”), Buffalo Springfield („For What It’s Worth”), Spirit („Mr Skin”),  Donovana („Season Of The Witch”). Ze względu na rosnącą popularność, peruwiańska wytwórnia MAG Records podpisała z nimi we wrześniu 1968 roku kontrakt. Pierwszy singiel „Sky Pilot”/„Fire” (covery The Animals i Jimi Hendrixa) ukazał się w tym samym roku. Kolejne, zawierały przeróbki The Doors, The Animals, Skipa Jamesa i Iron Butterfly. Niemal wszystkie wersje o latynoskim posmaku śpiewane przez Sanguinetti’ego po angielsku były świetne i na swój sposób oryginalne. Małe płytki bardzo szybko się sprzedały więc wytwórnia zdecydowała, że wyda je ponownie, ale tym razem na dużej płycie, która de facto stała się pierwszym albumem grupy zatytułowanym Bailar Go Go”.

Drugi krążek, „Virgin”, tym razem zawierający oryginalny materiał trafił do sklepów latem 1969 roku. Być może to jeden z najlepszych, psychodelicznych albumów kończącej się dekady w tej części świata. Wszystkie kompozycje zostały nagrane ze swobodą i finezją. Słychać, że grupa powoli wypracowuje własny styl, choć wpływ  brytyjskiego rocka wciąż jest widoczny. Mam tu na myśli takie kompozycje jak „Virgin” (The Bee Gees), „Tell The World I Am Alive” (Led Zeppelin) i  „Yellow Sea Days” (Pink Floyd). Ten ostatni (nie ukrywam, że mój ulubiony) to najbardziej progresywny utwór, ze świetnymi pasażami gitarowymi, fletowymi solówkami, zmianami tempa i hipnotyzującym wokalem. Świetne są także „Jews Caboose” z najlepszymi gitarowymi solówkami na płycie i akustyczna ballada „Simple”. Dla peruwiańskiej potomności mamy tu też pokoleniowy hymn – psychodeliczny hit, „Meskhalina”.

Rok później nagrali longplay zatytułowany „Traffic Sound” (wielu nazywa go „trójką, lub „Tibet’s Suzettes” w odniesieniu do utworu otwierającego). Moim zdaniem najdojrzalszy i najlepszy ich album.

Na płycie znalazło się osiem oryginalnych utworów; unikalna (we właściwej proporcji) mieszanka psychodelicznego rocka z muzyką andyjską i latynoską o dojrzałym brzmieniu pełna improwizowanych solówek. Słychać, że zespół niebywale szybko dojrzał muzycznie. I to jak! Latynoskie podejście w stosunku do brytyjskiej i amerykańskiej psychodelii odróżniało ich od innych zespołów na subkontynencie, a nawet na świecie. Każdy muzyk miał swoje ulubione brzmienie lub wpływy, na tym albumie. Jean Pierre Magnet i Billy Barclay wydają się inspirowani Ianem Andersonem i Martinem Barre z Jethro Tull, Chociaż,.. czy naprawdę inspirowali się? Kariera obu grup zaczęła się w tym samym czasie, można więc założyć, że rozwój tego brzmienia był równoczesny, stąd moje wątpliwości, czy to wpływ, czy może równoległy rozwój muzyczny na przeciwległych stronach świata..? Pozostali członkowie czerpią inspiracje z Santany, Cream, Hendrixa, a nawet Traffic, ale wielką zaletą jest to, że mieszają wszystkie te dźwięki i tworzą swój własny, niepowtarzalny znak towarowy, który czyni je tak wyjątkowymi.

Całość zaczyna się znakomitym „Tibet’s Suzettes”. Podobieństwa z Jethro Tull narzucają się same (flet, gitara) i przez moment mam deja vu słysząc „Teacher”, ale przecież oba utwory ukazały się niemal w tym samym czasie (kwiecień 1970). Ten numer oparty na znakomitej gitarze Barclaya i mocnym basie Thorne’a z drapieżnym saksofonem barytonowym i sopranowym pojawiającym od czasu do czasu powoduje, że czuję się jakbym wypił podwójne espresso. Muzyczny narkotyk, który po kilku przesłuchaniach uzależnia! „Those Days Are Gone” zaczyna się pianinem doskonale wspieranym przez gitarę rytmiczną i wokalem znów podobnym do Iana Andersona (no, w tym przypadku to tylko kwestia skali głosu), zaś partia fletu tym razem słodsza i delikatniejsza prowadzi utwór do jazzowego finału,.. Z kolei „Yesterday’s Game” to  chwytliwy kawałek psych popu lat 60-tych. Zespół wydaje się rozkoszować rzucaniem podkręconych piłek. W  tym przypadku utwór nagle wpada w cięższy nastrój napędzany saksofonem. Rzeczywiście, kiedy saksofon dołącza do gry ma tendencję do improwizacji, wciągając zespół na krótkie, ale godne podziwu alternatywne terytorium.

„America” nie jest ani numerem duetu Simon And Garfunkel, ani tym rzecz jasna coverem Yes, ale ich własną, marzycielską piosenką ze zniekształconym wokalem, podobną do wczesnych piosenek Moody Blues, szczególnie tych śpiewanych przez Raya Thomasa. Niektórzy marudzą, że to najsłabszy numer płyty, ale mnie się bardzo podoba, Szczególnie, że nigdzie indziej zespół nie powtórzył już tej dziwnej, nieco onirycznej hinduskiej atmosfery jaka unosi się nad tą piosenką. What You Need And What You Want” zaczyna się niemal dokładnie jak „Locomotive Breath”, co utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że jakiekolwiek podobieństwo musi być przypadkowe. „Traffic Sound” ukazał się rok przed „Aqualung”, więc nie sposób skopiować go z Jethro Tull. Po tajemniczym początku jego atmosfera przypomina mieszankę Santany z Cream z afro-peruwiańskim brzmieniem tworzonym przez kongi, wibrafonem i domieszką hard rocka. Znowu mocna gitara i świetny wokal. Utwór może mniej progresywny, ale za to bardzo energetyczny. Atmosferę, jaka otaczała peruwiańską młodzież na początku lat siedemdziesiątych odnajdziemy w zamykającej, najdłuższej kompozycji, Chicama WayChicama to symbol surferów na całym świecie; mówi się, że jest to fala marzeń, ideał, więc można byłoby spodziewać się piosenki surfingowej w stylu The Beach Boys. Nic bardziej mylnego. To tygiel wszystkich stylów i dźwięków zgromadzonych przez zespół, połączonych chwytliwą pieśnią. To także nieskazitelna latynoska psychodelia, ze wspaniałym saksofonem tworzącym jazzowe brzmienie Motown, ekstrawaganckim fortepianem, fletem, z gitarami grającymi w stylu Hendrixa i dźwiękowymi eksperymentami.

W tamtych czasach albumy takie jak ten mogły być przełomowe i odnieść ogromny sukces przy odpowiedniej promocji. Jestem absolutnie pewien, że gdyby ci goście zrobili karierę w Wielkiej Brytanii lub USA, mieliby status legend i prawdopodobnie nadal graliby razem długie lata.

W 1971 roku grupa stała się bardzo aktywna na arenie międzynarodowej. Trasa po Ameryce Południowej, pierwsza peruwiańskiego zespołu rockowego, pchnęła ich do Chile, Argentyny i Brazylii. Jako pionierzy nowego rockowego brzmienia, które powstawało na tym kontynencie byli wszędzie entuzjastycznie przyjmowani. Zaraz po tym zespół zmienił wytwórnię, nieco skład i nagrał swój ostatni album „Lux”. Tym razem muzyka różniła się od wszystkich poprzednich płyt. Silniejsze były wpływy latynoskie, utwory przedstawiały mroczny obraz kraju przechodzącego trudne czasy polityczne i gospodarcze, a piosenki takie jak  „White Deal ”, „Inca Snow ” i „The Revolution” w warstwie tekstowej zawierały troskę o przyszłość Peru.

Ze sceną zespół pożegnał się pod koniec roku mega koncertem w historycznym i najstarszym teatrze w Ameryce Łacińskiej, w Teatro Segura wraz z Orkiestrą Współczesną Jaime Delgado Aparicio, jedną z najwybitniejszych we współczesnej historii Peru. Ci, którzy tam byli mówią, że wydarzenie zakończyło się ponad półgodzinną wersją „Mr. Skin” z szaloną, a jednocześnie rozżaloną publicznością. Fani nie mogli uwierzyć, że najbardziej uznana grupa rockowa tego momentu odchodzi będąc w rozkwicie.

Na początku 1972 roku większość muzyków zdecydowała się na karierę pozamuzyczną, zamykając tym samym działalność Traffic Sound.