HOME „The Alchemist” (1973)

W 1970 roku, po rozpadzie grupy Sugar, basista Cliff Williams (później w AC/DC) i gitarzysta Laurie Wisefield (przyszły członek Wishbone Ash) połączyli siły z gitarzystą i wokalistą Mickiem Stubbsem, oraz perkusistą Mickiem Cookiem i założyli rockową grupę HOME. Rok później podpisali kontrakt z CBS Records, która w latach 1971-1973 wydała im trzy albumy. Pierwsze dwa zawierały kompetentne i dość oryginalne piosenki. Niektóre z progresywnymi skłonnościami. Jednak to trzeci album, „The Alchemist”, okazał się arcydziełem zespołu.

Pomimo, że za plecami mieli wielką wytwórnię zespołowi nigdy nie udało się osiągnąć przełomowego sukcesu, którego tak desperacko potrzebowali. Ponoć mieli gotowy materiał na czwarty album (bez tytułu), ale nigdy nie został wydany. Być może taśmy-matki leżą gdzieś w archiwach CBS i czekają, aż je ktoś odkurzy, a może zostały bezpowrotnie skasowane..? Faktem jest, że w 1974 roku zespół spakował swoje walizki, a muzycy wrócili do domu. Nie od parady mówi się, że dom (ang. home) jest tam, gdzie serce i… muzyka. Na szczęście legendarny album „The Alchemist”, który został posypany złotym pyłem zawierał wszystkie magiczne składniki wymagane do wyczarowania klasycznego progresywnego dzieła. Tak więc zakręćmy nim.

W stosunku do poprzedniej płyty zespołu („Home” 1972) pozornie nic się nie zmieniło, ale wprowadzono dwie ważne zmiany.  Po pierwsze, David Skillin, który na „Home” był współautorem zaledwie jednego utworu („Lady Of The Birds”) pisze tutaj wszystkie teksty. Po drugie, do studia zaproszono dodatkowego muzyka, Jimmy’ego Andersona, grającego na instrumentach klawiszowych, w tym na syntezatorach i melotronie, który wzbogacił brzmienie zespołu.

Pomysł na album koncepcyjny zrodził się w głowach Skillina i Mike’a Stubbs’a po lekturze powieści Louisa Pauwelsa „Dawn Of Magic” („Poranek magów”), która nawiasem mówiąc miała znaczny wpływ na ezoteryzm kontrkultury lat 60 i 70-tych. Wspólnie opracowali szkic będący osią albumu, po czym Skillin napisał teksty, które zespół podłożył do muzyki. Cała opowieść rozgrywa się w Kornwalii na początku XX wieku i obraca się wokół młodego chłopca, zaprzyjaźnionego ze starym alchemikiem. Gdy staruszek umiera, młodzieniec dziedziczy jego nadprzyrodzone moce, które następnie wykorzystuje, by ocalić miasto przed tajemniczą klęską żywiołową. Czyniąc to, opada z sił, szybko się starzeje i nie jest w stanie po raz wtóry uratować miasta przed kolejną katastrofą. Z tego powodu zostaje szykanowany, a następnie rozwścieczony tłum dokonuje na nim samosądu. Cała historia rozgrywa się w dwunastu częściach, które tworzą jedną spójną całość. Tyle jeśli chodzi o treść.

Opowieść zaczyna się od „Schooldays”, gdzie zespołowi udało się oczyścić melodyjnego, progowego złota.. Piękna, nostalgiczna melodia jest innym światem, Jest tak delikatna jak słodkie letnie powietrze w niedzielny poranek ze śpiewem ptaków i biciem kościelnych dzwonów. Muzyka rozbrzmiewa najdelikatniejszą z gitarowych melodii w połączeniu z ciepłym głosem wokalisty i perkusistą mocno ugruntowującym swoje progresywne kwalifikacje za pomocą skomplikowanego, niecodziennego metrum.  Szkolne dni niekoniecznie muszą być najlepszymi dniami naszego życia, ale ten numer przywołuje (przynajmniej u mnie) cudowne wspomnienia z dzieciństwa o kwiatach we włosach, koralikach i beztroskim czasie… „The Old Man Dying” mógłby brzmieć równie spokojnie jak kilkudziesięciu zrelaksowanych emerytów na leniwych wakacjach. W Starym człowieku jest jeszcze życie, ale ten zwodniczo cichy początek służy jako preludium dla bandy imprezowiczów, którzy hałaśliwie wpadają na scenę z ciężką trzaskającą gitarą elektryczną i walącą perkusją w jakimś niezwykłym metrum, Ten oszałamiający, utwór zawiera zaskakujące, klasyczne przerywniki fortepianowe w stylu Bacha do spółki z szaleństwem Wakemana, Lorda i Emersona. Z kolei  „The Old Man Calling (Save The People)” brzmi jak kombinacja muzyki ze Sceny Canterbury zmieszany z The Allman Brothers Band. Od pierwszych delikatnych utworów muzyka nabiera mocy, a kopa w cztery litery otrzymujemy w „The Disaster” w postaci miażdżącego dysonansu dźwięków, który uderza jak szalejąca salwa rakiet Katiuszy i potężnego, groźnego crescendo opartego na klawiszach. Szalony zgiełk Nietoperzy w dzwonnicy pełen jest maniakalnej intensywności jak w „Dni Otwarte” w zakładzie dla obłąkanych i bardziej szalony niż albinos w białym garniturze jadący autostopem w śnieżycy… „The Sun’s Revenge” to dwuczęściowy utwór rozpoczynający się szybkim funk rockowym tempem. Spokojniejsza druga część zawiera nastrojowe i wspaniałe akustyczne jamboree z brzęczącymi klawiszami i akustycznymi gitarami tak delikatnymi jak baletnica z gracją rozciągająca jedną smukłą nogę en-pointe za sobą. To tutaj Wisefield oferuje jedne ze swoich najbardziej karkołomnych zagrywek gitarowych.

„A Secret To Keep” znów wracamy na terytorium southern rocka w stylu braci Allman („Jessica”) tyle, że bez parnego, przytłaczającego upału, bagien obleganych przez aligatory i nieznośne komary. W tym krótkim kawałku wokalista ledwo ma czas na złapanie oddechu bowiem natychmiast przechodzimy do utworu „The Brass Band Played” z orkiestrą dętą a la Armia Zbawienia wybijająca marszowy rytm i mnóstwem wiwatów w tle. Na szczęście  trwa to tylko chwilę, a jego miejsce zajmuje  „Rejoicing”, funk rockowy groove podnosząc adrenalinę niczym Tom „Maverick” Cruise, rozpalający dopalacze w swoim odrzutowcu F-14 Tomcat… Kolejna piosenka, „The Disaster Returns (Devastation)”, jest kontynuowana w miejscu, w którym skończyło się „The Disaster”, więc spodziewajmy się jeszcze więcej szaleństwa i chaosu tak ze strony perkusji strzelającej jak z karabinu maszynowego jak i piorunujących akordów gitarowych szalonego i rozpalonego gitarzysty. Ta maniakalna piosenka toczy się bezlitośnie przez osiem minut z mocą uciekającej lokomotywy z silnikiem Diesla pędzącej po torach. Tak więc na wszelki wypadek bądźcie czujni – ona może się wykoleić…  „The Death Of The Alchemist” to hymniczny i porywający klasyk progresywny w całym swym chwalebnym majestacie i wspaniałości. Gitara jest niezwykle klimatyczna. Nie w kategoriach solówki, ale jako dramatycznego przerywnika. Ostatnia część tej czteroipółminutowej epopei zawiera kaskadową kakofonię z dźwiękiem dzwonów kościelnych w tle, które dodają dramaturgii. Czas płynie dalej i opowieść o alchemiku wraz z tytułowym utworem delikatnie dobiega końca. Ta mocna, melodyjna i przyjemnie zaskakująca folk rockowa ballada to najskuteczniejszy kontrapunkt dla całego albumu jednocześnie podnosząca na duchu, jak wejście do supermarketu podczas pandemii koronawirusa w 2020 roku, bez konieczności długiego stania w kolejce na zewnątrz, a następnie stwierdzenie, że wszystkie półki w środku są w pełni zaopatrzone. Słowem – progresywne złoto!

Trudno albumowi „The Alchemist” przykleić etykietę „zagubionego klasyka”, ale ma on wszystko to, czego miłośnicy progresywnego rocka oczekują od takich płyt.  Stylistycznie momentami przywołuje klimat Genesis z epoki „Trespass” lub Yes z okresu „The Yes Album”, ale z bogatą paletą własnych instrumentów, w tym akustycznych i elektrycznych gitar. melotronu, altówki, fletu, rogów, a także z nieco soulowym wokalem Micka Stubbsa.  Nie pamiętam progowego albumu z tak prostymi, hipnotyzującymi riffami, a dysharmonijnych fragmentów słucham z wielką przyjemnością, co nie jest aż takie oczywiste. Chociaż grupa nie zarobiła na nim wielkich pieniędzy wyrobiła sobie coś więcej – uznanie wśród fanów gatunku.