Perła ciężkiej undergroundowej psychodelii. ODYSSEY „Setting Forth” (1969)

Dawno, dawno temu, kiedy biznes muzyczny był bardziej muzyką niż biznesem był taki zespół, który stworzył kwintesencję nowojorskiej psychodelii lat sześćdziesiątych. Wydał jeden doskonały album, naładowany gitarowymi riffami o największej zaciekłości, ciężkimi organami, pulsującą perkusją i intensywnym wokalem. Tym zespołem był ODYSSEY. Wielka szkoda, że ich album „Setting Forth”  nawet na Long Island, gdzie zespół powstał nie wyniósł ich na szczyty popularności jaką osiągnęła chociażby Vanilla Fudge choć na nią zasługiwali. Dziś możemy doszukiwać się wielu jej przyczyn. Głównie mogło to być spowodowane tym, że wydana prywatnie w mikroskopijnym nakładzie stu sztuk, bez okładki zapakowana w zwykłą białą kopertę nie miała szans na dotarcie do szerokiego grona odbiorców. A mamy do czynienia z albumem, który jest jednym z najwspanialszych psychodelicznych artefaktów na świecie, kolejnym kamieniem węgielnym podziemnej ciężkiej psychodelii i co za tym idzie, dzisiaj jednym z najbardziej poszukiwanych winylowych krążków tamtych czasów. O cenie tego rzadkiego rarytasu nawet nie wspomnę…

Nagrań na płytę dokonano w małym, prywatnym A-1 Studios w Nowym Jorku pod okiem producenta Joe Carltona, byłego dyrektora RCA Victor, zaś sam album wydała niezależna wytwórnia Organic Productions. Jak już wspomniałem, płyta nie miała okładki. Ta, którą prezentuję poniżej (chyba najbardziej znana i kojarzona) pochodzi z kompaktowej reedycji wydanej w 2005 roku przez Lion Productions zaakceptowana przez samego klawiszowca zespołu i twórcy niemal wszystkich utworów, Vincenta Kusy’ego.

Okładka kompaktowej reedycji płyty wytwórni Lion Productions (2005)

A skoro mowa o personaliach, oprócz klawiszowca grupę tworzyli gitarzysta Fred Callan, wokalista Louis Yovino, basista Ray Lesch i perkusista Jey Sharkey. Spośród ośmiu kompozycji tylko dwie są coverami: „You’re Not There” Michaela Tschudina znanego ze współpracy z takimi gwiazdami jak Dawid Bowie, Buddy Gay, John Lee Hooker, oraz „Society’s Child”, rzecz o zakazanej miłości dwójki nastolatków, białej dziewczyny i czarnego chłopaka napisana przez bardzo popularną w latach 60-tych amerykańską piosenkarkę i autorkę tekstów Janis Ian.

Od pierwszych dźwięków sfuzzowanych gitarowych riffów „Angel Dust” wyskakujących z głośników w stylu „In-A-Gadda-Da-Vida”, aż do ostatniego numeru „Come Back” nikt tu nie będzie się nudził. Gitara, organy, mocny wokal cały czas nami bujają. Nawet lekko garażowa produkcja tak charakterystyczna dla małych wytwórni ma swój specyficzny smaczek i nie razi jak ma to miejsce w przypadku nagrań  większości podziemnych kapel. Moja znajomość z tą płytą zaczęła się od wspomnianego wyżej nagrania „Angel Dust”, którą jako nastolatek nagrałem (pewnie przypadkowo) na szpulowym magnetofonie z jakiejś „Trójkowej” audycji. Naiwny, wierzyłem, że kiedyś, w tzw. „dalekiej przyszłości” uda mi się kupić całą płytę (taaa… całe szczęście, że są kompaktowe reedycje). Zachwycił mnie nie tylko ostry gitarowy riff, ale chyba bardziej „chodzący”, mocno wyeksponowany bas. No i to, co zawsze leje się miodem na moje serce, czyli Hammond ze swym niepowtarzalnym brzmieniem. Długo ten utwór miałem zapętlony i ciężko było mi się od niego uwolnić… Dziś to samo mogę powiedzieć o psychodelicznej balladzie „Sally” podążającej lekko w kierunku southern rocka. Mając naście lat pewnie piłowałbym ją nie mniej intensywnie jak „Dziewczynę o perłowych włosach”. W każdym bądź razie żadna szkolna dyskoteka pewnie nie obyłaby się bez tego kapitalnego kawałka… Pyszne organy prowadzą nas wijącymi się ścieżkami po „Church Yard” w tak szybkim tempie, że dostać można (rockowego) zawrotu głowy. Tym razem Fred Callan ze swoją gitarą gra oszczędniej, bez sprzężeń i brudów pięknie uzupełniając krótkimi, soczystymi solówkami te momenty, w których organy milkną. Najmocniejszym punktem na płycie wydaje się być „You’re Not There” z kościelnymi organami, doorsowskim klimatem, świetną sekcją rytmiczną (ach ten bas!) i (znów) kapitaną gitarą. Utwór rozkręca się w niesamowity sposób i myślę, że to mógł być wstęp do zespołowego, improwizowanego grania na żywo. Z kolei odrobinę lżejszy „Got To Feel It”, z krótką gitarową solówką w środku, zachwyca transowym rytmem. Mnie hipnotyzuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. Szkoda tylko, że tak szybko się kończy…

„Tied By A Rope” niepodzielnie królują ciężkie organy. To one razem z perkusją i basem ciągną ten kawałek zmieniając raz za razem tempo. Tym razem gitara schowana na dalszy plan odzywa się rzadko, ale jak już, to przez króciutki moment potrafi ładnie przyłoić. W sumie prosty numer, ale to właśnie w prostocie leży jego siła. Nieco inaczej muzyczne akcenty rozkładają się w „Society’s Child”. Przede wszystkim mamy tu więcej muzycznej przestrzeni i tlenu przez co robi się bardziej progresywnie, a dramatyczny tekst wyśpiewany przez Louisa Yovino  żarliwym z bólu głosem powoduje mrowienie i ciary. Tu ciekawostka. Otóż Janis Ian napisała i nagrała tę piosenkę mając zaledwie 14 lat. Wydana trzykrotnie na singlu w latach 1965-1967 stała się ogólnokrajowym hitem. Niestety, temat piosenki o relacjach międzyrasowych przez niektóre stacje radiowe uważany był za tabu, więc powoli wycofywały ją ze swoich playlist, lub ją blokowały. W swojej autobiografii wydanej w 2008 roku Ian wspomina, że ​otrzymywała wtedy nienawistne maile, a nawet grożono jej śmiercią. Wspomina też o spaleniu jednej ze stacji radiowych w Atlancie, która „Society’s Child” grała na swojej antenie… Gitarowy fuzz, który tak chętnie używał Fred Callan jest absolutnie pyszny i naprawdę nadaje dodatkowej mocy większości utworów. Tak jest na przykład z „Denky’s Boogie”, który zgodnie z tytułem powinien być prostym, skocznym numerem, ale nic z tych rzeczy. Kiedy zespół wpada w rytm i do głosu dochodzi gitara zamienia się to wszystko w fantastyczny rockowy numer… Kolejną dozę szaleństwa muzycy zafundowali nam w instrumentalnym „St. Elmo’s Fire” i w kończącym płytę, utworze „Come Back” grając bezkompromisowego, ciężkiego rocka ze skłonnościami do improwizacji, gdzie każdy z muzyków pokazuje swoje nieprzeciętne możliwości. Czad! Czuję jak erupcja tego wulkanu energii ciągnie się jeszcze pomimo, że płyta od dobrej chwili przestała się kręcić w odtwarzaczu…