Lot niemieckiego Ikara. Ikarus (1971)

Chyba wszyscy znamy mitologiczną opowieść o Ikarze, synu mistrza Dedala, twórcy Labiryntu, który uciekał z Krety na skrzydłach z piór i wosku. Niepomny przestróg ojca Ikar zbyt blisko zbliżył się do słońca, które roztopiło wosk, tym samym chłopiec zginął wpadając do morza. Jego lot i upadek to symbol nadmiernej ambicji i ludzkiego dążenia do realizacji własnych celów ponad wszystko. Ikar stał się pierwszym człowiekiem, który zbliżył się do Słońca, ale skończył tragicznie. To samo możemy powiedzieć o wielu muzykach choćby takich jak Syd Barrett, Skip Spence, Brian Wilson, którzy szybując poszerzali horyzonty, a oświetleni promieniami sławy nie zdążyli w pełni wykorzystać drzemiącego w nich wielkiego potencjału. A co można powiedzieć o niemieckim zespole IKARUS, który mógł być jednym z największych zespołów swojego pokolenia..?

Podczas gdy niemiecka scena progresywna bez skrupułów podążała własną drogą oddalając się od reszty Europy Ikarus, w przeciwieństwie chociażby do Can, Amon Duul II , czy Xhol Caravan był ukierunkowany na scenę brytyjską. Podobnie jak wiele zespołów z początku lat 70-tych mocno tkwił w oparach ciężkiej psychodelii poprzedniej dekady. Wszechstronnie wykształcona szóstka genialnych muzyków zamiast długich atmosferycznych wycieczek w świat elektronicznych medytacji skupiała się na instrumentalnej grze opartej na klasycznym blues rockowym brzmieniu odważnie penetrując progresywne rejony zabarwione jazzowymi klimatami wykorzystując instrumenty dęte drewniane dające więcej kolorytu. Zespół mógł bez problemu żonglować stylami stąd czasem wrażenie jakby znajdował się w swoim własnym, niekoniecznie rozumianym przez innych, świecie. Zdecydowanie byli jedną z najbardziej wyjątkowych, w tym czasie niemieckich grup rockowych, która przez dziesięciolecia była żałośnie niedoceniana. To właśnie ona stworzyła jeden z najbardziej eklektycznie brzmiących albumów wczesnej sceny progresywnego rocka w Niemczech.

Początki zespołu sięgają 1966 roku w Hamburgu, wylęgarni wielu artystów, gdzie kilka lat wcześniej The Beatles odbyli swoją muzyczną praktykę. Wzorem czwórki z Liverpoolu cała masa lokalnych grup chciała pójść ich śladem. Beautique In Corporation, bo tak początkowo się nazywali, byli inni. Zanim zadebiutowali przed publicznością szlifowali repertuar w piwnicach hamburskich kamienic doskonaląc swoje brzmienie. Nie trwało to długo, bowiem w grupie pojawiło się kilku młodych, zdolnych muzyków, w tym klasycznie wykształcony klawiszowiec Wulf Dieter Struntz i basista Wolfgang Kracht. Ten ostatni na imprezach popisywał się graniem na skrzypcach w… rękawiczkach. Pierwsze koncerty odbywały się w klubach młodzieżowych gdzie wykonywali covery popularnych piosenek zyskując sobie sympatię publiczności. Szybko jednak set lista BIC uległa zmianie gdy zaczęli tworzyć własne kompozycje. Muzyka zespołu zaczęła ewoluować i była mieszanką psychodelii i rocka w połączeniu z wodewilową komedią. Okazało się to mocną i udaną kombinacją wyróżniającą ich z całej masy hamburskich grup tego okresu. Pierwszy znaczący sukces przyszedł w 1969 roku, po wygraniu lokalnego konkursu zespołów beatowych. Nagrodą był udział w festiwalu Pop And Blues, który odbył się w kwietniu 1970 roku w Hamburgu. Zespół miał okazję zmierzyć się na jednej scenie  z największymi wykonawcami wczesnych lat siedemdziesiątych: Chicken Shack, Steampacket, Alexisem Cornerem, duetem Hardin And York. Mimo tak znakomitych gości, to oni podbili serca i umysły festiwalowej publiczności, a koncertowa płyta upamiętniająca to wydarzenie uzupełniona występami  Frumpy i Tomorrow’s Gift sprzedała się na pniu. Kilka miesięcy później do składu doszli dwaj nowi  muzycy i już jako kwintet zostali poproszeni o towarzyszenie Uriah Heep w trasie po Niemczech. To był początek popularności BIC.

W tym samym mniej więcej czasie promotor koncertów i menadżer zespołu w jednej osobie, Will Jahncke, zasugerował zmianę nazwy na IKARUS. Muzykom pomysł się spodobał tym bardziej, że wraz ze zmianą nazwy zmieniła się też ich muzyka. Zainspirowani Yes, King Crimson, Colosseum i Frankiem Zappą łączyli rock progresywny z muzyką eksperymentalną o lekko psychodelicznym brzmieniu. Zmiana stylistyczna podzieliła fanów grupy. Podczas gdy jedni powitali ją entuzjastycznie, innych nie przekonywała. Za to krytycy byli zgodni i zachwyceni przemianą, co z kolei dało im impuls, by nagrać płytę. W lutym 1971 roku sześciu muzyków przekroczyło progi studia Windrose-Dumont-Time w Hamburgu. Oprócz Krachta i Struntza byli to: perkusista Bernd Schröder, wokalista Lorenz Köhler, gitarzysta Manfred Schulz i Jochen Petersen, który nie tylko grał na 12-strunowej gitarze, saksofonach: altowym i tenorowym, na flecie i klarnecie, ale był też producentem płyty. Album „Ikarus” wydany przez wytwórnię Plus ukazał się na rynku kilka miesięcy później.

Front okładki płyty „Ikarus|” zaprojektowanej przez Paula Sachse’a

Zespół na swój sposób odzwierciedla na tej płycie lot Ikara niosąc na swych skrzydłach przesłanie ocalenia Ziemi, jej deszczowych lasów i innych cudów natury przed ekologiczną katastrofą. Temat w muzyce  nie nowy, a naiwne teksty w rodzaju „Człowieku, zastanów się co robisz! Ludzkości, dokąd zmierzasz?” i „Ratuj naturę, bo to skarb” bardziej przywołują uśmiech na twarzy, niż ( z całym szacunkiem) wywołują troskę o losy naszej planety. Ale kiedy słucham tej płyty dostrajam tekst do muzyki i poddaję się bajecznej grze na organach, zwartej perkusji, funkowego basu i tych przejść od „kanciastego” brzmienia saksofonów do zachwycających serenad fletu. W takich momentach przychodzi mi na myśl The Moody Blues, chociaż zespołowi znacznie bliżej do Raw Material i wczesnego Van der Graaf Generator.

Album zawiera zaledwie cztery utwory i każdy jest jakby z innej bajki. Zaczyna się z grubej rury, od 15-minutowej suity „Eclips” podzielonej na dwie części. Pierwsza, „Skyscrapers”, nabiera ciężkiego, blues rockowego stylu dzięki gitarowym riffom i sekcji rytmicznej wzmocnionej przez dominujący Hammond. Skojarzenia z wczesnym Led Zeppelin nie są chyba bezpodstawne. I choć Lorenz Köhler nie jest Robertem Plantem, jego wokal wcale nie jest taki zły, co w przypadku wielu ówczesnych niemieckich grup było piętą Achillesową. Nagranie toczy się jak jazda górską kolejką. Aranżacja buduje się stopniowo, do gry włączają się flet i klarnet. Dodanie tego ostatniego okazuje się mistrzowskim posunięciem przesuwając tym samym ciężar gatunkowy w stronę rocka progresywnego, a po wejściu gitary akustycznej przypomina mi to późniejsze brzmienie Pink Floyd. Z wrażenia nawet nie wiem, w którym momencie zaczyna się jej druga część, „Sooner Or Later”, gdzie punktem kulminacyjnym jest zabójcze, zwariowane solo organowe. Zanim złożoność kolejnych nagrań nabierze znacznie więcej swobody „Eclips” wydaje się najłatwiejszą w odbiorze kompozycją.

„Mesentery” pokazuje związek między angielskimi zespołami Marsupilami, z jego energetyczną złożonością w zakresie umiejętności komponowania i z Van der Graaf Generator ze względu na podobne użycie organów i melotronu. Pragnę zauważyć, że Ikarus był bardziej zdyscyplinowany i nie wchodził w ów specyficzny dla krautrocka rodzaju muzycznego wyrafinowania. Rajcowało go za to improwizowane granie w długich, powalających jamach. Organy Hammonda, sekcja rytmiczna i dźwięczące gitary wzbogacają chóralne, uduchowione harmonie, w śpiewie Lorenza Köhlera słychać element teatralny. Muzycy znowu eksperymentują, zmieniają tempo i styl. Rzucają podkręconą piłkę i utwór zmierza w kierunku muzyki awangardowej i eksperymentalnej, a kosmiczne dźwięki wzmacniają bujne smyczki. Nieziemski pejzaż dźwiękowy wije się jak piskorz pokazując jak wszechstronnym i pomysłowym byli  zespołem.

Tył okładki.

Drugim, najdłuższym utworem na płycie jest „The Raven (including „Theme for James Marshall”). Pod względem konstrukcyjnym i energetycznym podobny do „Eclips”, choć nieco bardziej jazzowy. Inspiracją był wiersz „Motyw dla Jamesa Marshalla” Edgara Allena Poe. Wstęp brzmi jak motyw programu telewizyjnego z początku lat siedemdziesiątych. Grają saksofony, sekcja rytmiczna napędza jazzową aranżację przechodząc między fusion, a progresywnym rockiem. To Ikarus jest w pełnym locie. Ze swojego muzycznego arsenału muzycy wydobywają każdą, wypróbowaną wcześniej broń: ryczące saksofony, grzmiące organy, mocny bas, kaskadowe bębny, ogniste gitary. Po około dwu i pół minutach wszystko się zmienia. Układ zamiera, chwilowo zapada w sen, by obudzić się ze zdwojoną siłą. Miriady dźwięków stopniowo wypełniają aranżację rozwijając się w niezwykłą mozaikę składającą się z elementów free jazzu, prog rocka, fusion i rocka klasycznego. Powolne, nastrojowe, gotyckie i lizergiczne tło wpisuje się w wokal. Ale to może się zmienić w każdej chwili. I tak się dzieje – instrumenty pojawiają się i znikają. Podobnie jak efekty dźwiękowe: armatni wybuch, płynąca woda, grzmoty… W finale folk rock spotyka się z progresywnym rockiem i jazzem, a utwory stają się melodyjne, elegijne i eteryczne. Ta w sumie mroczna, momentami przerażająca mieszanka muzyczna idealnie wpasowała się do poetyki mistrza grozy jakim był Edgar Alan Poe.

Na zakończenie dostajemy „Early Bell’s Voice” zaczynający się od dźwięków klasycznego fortepianu, do którego przyłączają się organy i melotron, a następnie saksofon i perkusja. Już samo to wystarczy, by przykuć uwagę słuchacza. Niesamowita gra instrumentalna ze zmianami tempa, a czasem i samego metrum przywodzi na myśl niektóre utwory Catapilli. Czuję się, jakbym unosił się i wypływał z łona samego Czasu. Genialny sposób na zakończenie płyty.

Ten misternie zaprojektowany album, podobnie jak muzyka niektórych współczesnych mu Brytyjczyków, takich jak Marsupilami, High Tide, czy East Of Eden, w którym muzycy Ikarusa zawarli całą  masę wyśmienitych pomysłów wyprzedził swoje czasy. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwa w odbiorze płyta wymagająca nawet kilku przesłuchań, by odkryć jej złożone piękno. I jeśli jej majestat w końcu ukarze się w całej swej postaci to gwarantuję, że skradnie Wam show na długi czas.

Po trasie promującej płytę zespół niestety zakończył swój lot. Przyjęty dość chłodno przez niemiecką publiczność album nie sprzedał się dobrze, co w jakiś sposób podcięło ambitnym muzykom skrzydła. Być może gdyby Ikarus powstał w Stanach, lub Anglii, gdzie w tym czasie pojawiło się ciężkie brzmienie grupa mogłaby zatrzepotać swymi ramionami, poderwać się do lotu i dotrzymać pułapu brytyjskiemu sterowcowi Led Zeppelin. I jeśli ktoś szuka prawdziwie wczesnych, eklektycznych wrażeń w świecie prog rocka, ten jedyny album hamburskiego Ikarusa da ich w nadmiarze!