RAINBOW BAND (1970) – trzy wcielenia jednej płyty.

Jeśli miałbym wybrać tylko jedną płytę jako przykład duńskiego rocka lat 70-tych, nie miałbym wątpliwości, że musi to być pierwszy album kopenhaskiego zespołu Rainbow Band.

Rainbow Band. (1970

W chwili powstania, a więc na początku 1970 roku nadano mu miano supergrupy. Zresztą nie bez powodu. Peer Frost, jeden z najlepszych skandynawskich gitarzystów był członkiem Young Flowers, Bent Hasselmann (saksofon, flet) i Lars Bisgaard (wokal) grali w Maxwell, Bo Stief (bas) i Niels Brønsted (fortepian) byli utalentowanymi muzykami jazzowymi, zaś perkusista Carsten Smedegaard bębnił w Beefeaters. Na scenie zadebiutowali 23 czerwca 1970 roku, a niespełna miesiąc później weszli do studia nagraniowego Ivara Rosenberga mieszczącego się w kinie „Vanløse Bo” na peryferiach Kopenhagi. Było to jedno z wiodących duńskich studiów tamtych czasów na dodatek posiadające 8-ścieżkową maszynę nagrywającą, która przyciągnęła sporą liczbę duńskich zespołów rocka progresywnego z końca lat 60-tych. Ciekawostką jest, że było ono otwarte tylko wtedy, gdy kino było zamknięte.  Za muzykę w grupie odpowiadali głównie Brønsted i Hasselmann, a teksty, w tym buddyjskie zen, napisał przyjaciel zespołu Andy Levin i Bisgaard. Album bez tytułu, z nazwą zespołu, wydała wytwórnia Sonet w grudniu 1970 roku.

Front okładki albumu „Rainbow Band” (1970)

Zachwyciłem się tym krążkiem na amen. I to od pierwszych dźwięków, bo co by nie mówić, to znakomicie wyrafinowany, zmieniający tempo progresywny jazz rock ze złożonymi rytmami i rozbudowanymi aranżacjami. Momentami mam wrażenie, że muzycy musieli dużo słuchać Chicago Transit Authority i Blood Sweet & Tears, chociaż wcale tak nie brzmią. I bardzo dobrze. Dwa pierwsze  numery: „Where Do You Live” i „King Of The Sun” są mocno zakorzenione w ciężkim bluesie i mogą przypominać wykonawców z przełomu lat 60 i 70-tych jak Savoy Brown, czy Colosseum. Łącząc bluesowy wokal z rytmicznym motywem zdominowanym przez elektryczne pianino Nielsa Brønsteda i saksofonowe riffy Benta Hesselmana są znakomitym początkiem albumu. Mocno rockowa i zorientowana na improwizacje sekcja instrumentalna w pierwszym nagraniu współgra z ostrą jak brzytwa gitarą Peera Frosta. Drugi, nieco lżejszy, ma dość podobną strukturę, ale tym co go wyróżnia to wybitne i zwarte partie solowe. Dwa kolejne utwory „Nobody” i „B.M.” są ze sobą połączone i brzmią jak jedna kompozycja. To punkt kulminacyjny pierwszej strony płyty. Ballada „Nobody” z intrygującym wstępem opartym na niesamowitych akordach fortepianu i nawiedzonym fletem ma fascynującą konstrukcję z wpływami muzyki klasycznej. Jeśli o mnie chodzi właśnie tu swoje „pięć minut sławy” ma Brønsted. Z kolei instrumentalny kawałek „B.M.” napisany przez Bo Stiefa pokazuje jego umiejętności na akustycznym basie.

Otwierający drugą stronę „Where You Going To Be” jest utrzymany w bardziej prostym rockowym stylu ze świetnym saksofonem. Najlepsze jednak przed nami, albowiem 14-minutowy, intensywny i energiczny „Living On The Hill” jest szczytowym osiągnięciem zespołu na tym albumie. Zbudowany na bluesie w średnim tempie rozwija się w instrumentalne jam session. Na początku idzie bas, gitara i perkusja, do których dołącza fortepian i saksofon. Gdy po czterech minutach wchodzi flet ciarki przebiegają mi po plecach. Ach, czemu nie ma go więcej na tym albumie..? A to tylko preludium. Półtorej minuty później Frost daje fenomenalny popis gry na gitarze z niekończącą się ognistą solówką trwającą prawie do samego zakończenia utworu podpartą imponującą grą sekcji rytmicznej uwalniającą i tak już potężne pokłady energii. Myślę, że z takim talentem komponowanie perełek w stylu „Living On The Hill” przychodziło im dość łatwo, a ta niewątpliwie pozostanie jedną z moich  ulubionych na zawsze. Cudo! Album zamyka się znacznie spokojniejszym, instrumentalnym nagraniem „Rainbow Song”, w którym Hesselman gra kolejny piękny motyw na flecie, zaś Brønsted melotronem nadaje mu lekko symfoniczny, prog rockowy sznyt.

Tuż po jego wydaniu redaktor „Melody Maker”, Richard Williams napisał krótką, ale jakże piękną recenzję: „Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten album, od razu uwiódł mnie jego sens. świeżość i przestrzeń. Styl grania pozornie niewiele różni się od stylów braci z Wielkiej Brytanii i Ameryki, ale atmosfera tej muzyki jest bardziej otwarta na świat”.

W zasadzie historia tego albumu mogłaby się skończyć na dacie jej wydania gdyby nie to, że ma ona ciekawy ciąg dalszy. Zanim płyta trafiła na rynek wokalista Lars Bisgaard nieoczekiwanie opuścił zespół. Zastąpił go Allan Mortensen, gdy longplay „Rainbow Band” był już w sklepach. Mimo to muzycy podjęli dość dziwną moim zdaniem decyzję, by nagrać cały materiał raz jeszcze z nowym wokalistą. Utwory otrzymały nowe wokale, połączone „Nobody” i „B.M.” zostały rozdzielone, zmieniono tekst „Where Do You Live” i jego tytuł na „Talkin”, a „Where Are You Going To Be” zastąpiony został przez dość nijaki „Sippin’ Wine” napisany przez Mortensena. Co dziwne płyta, która pojawiła się w sprzedaży bardzo szybko, bo już w lutym 1971 roku miała tę samą, zaprojektowaną przez Anne-Marie Brauges piękną okładkę! Na dobrą sprawę nieświadomi tych zmian klienci nie wiedzieli, którą wersję płyty kupowali: oryginalną z Bisgaardem, czy wtórną z Mortensenem? Przekonywali się o tym dopiero po jej otwarciu.

Mylicie, że to koniec zawirowań? Nic z tego.  Okazało się, że w Kanadzie istniał zespół o tej samej prawnie zarejestrowanej nazwie, co zmusiło Duńczyków do zmiany swojej. Pod koniec roku ponownie wydali ten sam album, tyle że pod szyldem Midnight Sun.

Okładka płyty „Midnight Sun” zaprojektowana przez Rogera Deana (1971)

Okładkę zaprojektował Roger Dean, który być może nie do końca wiedział jaki typ muzyki wykonywał zespół. Jego piękna grafika bardzie pasuje do folkowej grupy, niż do zespołu grającego progresywny jazz rock. I choć jestem wielkim fanem angielskiego grafika, w tym konkretnym przypadku wolę jednak obraz francuskiej ilustratorki Anne-Marie Brauge.

Może i jestem zwariowany na punkcie tej płyty, ale nie mogłem się opanować, by nie mieć jej w trzech opisanych tu wersjach. Cóż się jednak dziwić – wszak to duński klasyk progresywnego jazz rocka.  A ja jak już wielokrotnie mówiłem bardzo kocham skandynawski rock tamtych lat.