Bob Marley And The Wailers. „Catch A Fire” (1973); „Exodus” (1977).

Żadna miara nie oddaje skali legendy Boba Marleya. Historyk i kolekcjoner reggae Roger Steffens szacuje, że o Marleyu napisano co najmniej pięćset książek. Książki interpretujące jego teksty i ulubione fragmenty Biblii, analizujące stosunek Marleya do religii Rastafarian i jego status jako „postkolonialnego idola”, rekonstruujące dzieciństwo na Jamajce i badające teorię, że śmierć muzyka była wynikiem zamachu CIA. W rzeczywistości Bob Marley, który faktycznie przeżył na Jamajce zamach na swoje życie zmarł na raka 11 maja 1981 roku w wieku 36 lat. Wiedział, że koniec jest bliski. Siedem miesięcy wcześniej upadł podczas joggingu w Central Parku. Nieleczony czerniak, który został zdiagnozowany cztery lata wcześniej rozprzestrzenił się po całym ciele robiąc w organizmie ogromne spustoszenie. Świadom nadchodzącego końca nie zostawił testamentu. Dla Marleya-rastafarianina wyznającego tysiącletnią, afrocentryczną interpretację Pisma Świętego zajmowanie się majątkiem oznaczało poddanie się siłom Babilonu – metaforycznego miejsca ucisku i zachodniego materializmu, z którego Rasta ma nadzieję uciec. W 2016 roku Forbes obliczyli, że majątek Marleya przyniósł dwadzieścia jeden milionów dolarów, co czyni go szóstym najlepiej zarabiającym „martwym celebrytą” w tamtym roku, a nieautoryzowana sprzedaż muzyki i towarów z jego podobizną generuje ponad pół miliarda dolarów rocznie! Ale ja tu nie o pieniądzach chcę rozprawiać…

Marley, którego rodzicami byli Norval Sinclair Marley, biały nadzorca wyznaczający działki pod mieszkania dla weteranów i dużo młodsza od niego, czarnoskóra uboga dziewczyna Cedella Malcolm pochodząca z malutkiej wioski bez elektryczności i bieżącej wody, na zawsze pozostanie wyjątkowym wytworem równoległych światów. Jego poetycki światopogląd został ukształtowany przez wieś, zaś muzyka przez ulice getta w West Kingston. Z powodu mieszanej krwi często mu dokuczano przezywając go „niemieckim bękartem”. Po śmierci ojca, w wieku 12 lat wraz z matką przeprowadził się do Kingston zamieszkując  w rozpaczliwie biednych slumsach Trenchtown porównywanych do otwartego kanału ściekowego. Bob, który był fanem Fatsa Domino, The Moonglows i Ricky Nelsona miał jedno marzenie – śpiewać! Marzenie zaczęło się spełniać, gdy poznał podobnych mu chłopaków: Bunny Wailera (wł. Nevill Livingstone), Petera Tosha (wł. Winston McIntosh) i Juniora Braithwaite’a, z którymi założył zespół początkowo nazwany The Teenagers, później przemianowany na The Wailers.

Współzałożyciele The Wailers: Bunny Wailer i Peter Tosh

Zanim przejdę do płyt „Catch A Fire” i „Exodus” chciałbym na moment zatrzymać się na jednym fakcie z wczesnego okresu zespołu, które po części było katalizatorem późniejszej drogi The Wailers. W grudniu 1963 roku nagrali piosenkę Marleya „Simmer Down” różniąca się od wesołej muzyki pop z amerykańskich stacji radiowych, która sączyła się wówczas z ganków hoteli turystycznych rozrzuconych po całej Jamajce. Ogromny przebój z dnia na dzień stał się hymnem ubogich dzielnic i odegrał ważną rolę w tamtejszych kręgach muzycznych. Nie trzeba już było papugować zagranicznych artystów; można było pisać  bezkompromisowe, surowe piosenki dla pozbawionych praw obywatelskich zwykłych ludzi. Ta odważna postawa odmieniła zarówno Marleya, jak i jego wyspiarski naród, rozbudzając w miejskiej biedocie dumę, która stała się wyraźnym źródłem tożsamości jamajskiej kultury.

„Catch A Fire” wydany w kwietniu 1973 roku był piątym albumem Boba Marleya i The Wailers, ale pierwszą płytą pomyślaną jako coś więcej, niż zwykła kompilacja singli. To płonące arcydzieło, pełne duchowego liryzmu i ekspansywnych rytmów poprzez dodanie gitarowych solówek i syntezatorów do końcowego miksu było punktem zwrotnym dla albumu reggae. Przed jego wydaniem, na Jamajce Marley jako lider zespołu miał status gwiazdy, natomiast w Stanach i na Wyspach Brytyjskich pozostawał nieznany. Sytuacja zmieni się diametralnie po tym albumie.

Czy mężczyzna palący skręta może wyglądać jak prorok..? Cóż, Marley może. Nie mniej album „Catch A Fire” nie jest i nigdy nie był apoteozą narkotyków. Trawę palili wszyscy ponieważ w wierze Rastafari jest ona uważana za sakrament. A także za środek ułatwiający medytację. Tyle w tym temacie. Natomiast co do okładki, warto wiedzieć, że oryginalne wydanie winylowe z 1973 roku, zaprojektowane przez grafików Roda Dyera i Boba Weinera przedstawiała zapalniczkę Zippo otwierająca się tak jak prawdziwa zapalniczka – po odciągnięciu wieczka do góry odsłaniała się płyta znajdującą się w jej wnętrzu. Tę wersję miał jedynie pierwszy nakład płyty (20 tysięcy egzemplarzy). Dlaczego?  Ano dlatego, że każdy zawias do pokrywki był ręcznie nitowany. Było to i pracochłonne i nieopłacalne. Kolejne wydania miały okładkę ze znanym nam już zdjęciem Marleya ze skrętem zrobionym przez jamajską fotografkę Esther Anderson.

Pierwsza, oryginalna okładka okładka z zapalniczką Zippo.

Prawdziwą rzeczą  jaką w „Catch A Fire” odczuwam to strach. Strach smutnej wędrówki jamajskiego niewolnika po świecie, który nie jest i nigdy nie był jego, a towarzyszące mu chórki to duchy przeszłości. Siłą tej arcyważnej dla pop kultury płyty jest nie tylko muzyka, ale też wartość liryczna. Podczas gdy mieszanka rocka, bluesa i calypso sprawiała, że ludzie na całym świecie kiwali się w rytm melodii The Wailers, młodzi Jamajczycy kiwali głowami utożsamiając się z tekstami Marleya potępiającymi otaczające ich warunki społeczne. Muzyk miał nadzieję, że ludzie przezwyciężą je między innymi dzięki takim utworom jak „Midnight Ravers”, czy „Concrete Jungle”.

Album zaczyna się właśnie od „Concrete Jungle”, jednej z moich ulubionych piosenek Marleya. Jest coś psotnego i mrocznego w tym rytmie i wszystkich elementach, które go dopełniają, w tym akordy gitarowe podążające za chromatycznym zejściem, przypominające klawinet klawisze Tosha dodające brudu typowego dla funku, ceremonialny i ciepły klimat chórków, oraz głośny bas. Wisienką na torcie jest fortepian. Ledwo wyczuwalny, tryskający magią, niemal perfekcyjny. No i ten rozpaczliwy krzyk z głębi betonu „Juuungle!” Solo na gitarze? Owszem. Ale to nie Dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Działa w celu wypełnienia pustej przestrzeni, gdy zbliżamy się coraz bardziej do osiągnięcia stanu hipnozy. Oczywiście, jest wiele więcej rzeczy, które sprawiają, że słuchanie tego albumu jest ogromną przyjemnością nawet biorąc pod uwagę jego ciemną stronę. Jak dla mnie jest on o wiele bardziej ekscytujący, niż inne albumy z katalogu artysty. Przykłady..? Ot choćby barokowo brzmiące organy na 400 Years”, wyraźnie słyszalne bongosy w zakresie wysokich tonów w „Midnight Ravers”, subtelne pianino i w przerażający sposób wypowiadane przez Marleya w „Slave Driver” słowo „cold” powodujące ciarki na plecach. Biorąc pod uwagę tytuł i temat Kinky Reggae” nie brzmi nawet tak zmysłowo jak można by się domyślić, a mimo to jest w nim coś bardzo złowrogiego. Ale „Catch A Fire” nie do końca jest albumem przygnębiającym. Jego środkowa część jest bardziej optymistyczna. „Stop That Train” to niemal romantyczna piosenka, jedno z najwolniejszych i najbardziej oszczędnych nagrań The Wailers chociaż „Baby We’ve Got A Date”, będąca opowieścią o młodzieńczej miłości pozbawionej zmartwień i lęków jest jeszcze bardziej romantyczna. Albo takie „Stir It Up”. Kiedy zespół podkręca dobre wibracje czyż można czuć się bardziej zrelaksowanym? Piosenka-klasyk, niestety nie przez wszystkich doceniana. Jak dla mnie mogłaby ciągnąć  się godzinami i wcale nie miałbym ochoty jej przerywać.

Marley powoli zdobywał gorliwych fanów, zwłaszcza podczas występów na żywo, o których można powiedzieć, że w swej mocy i mistycyzmie były niemal ewangeliczne. Wydany 3 czerwca 1977 roku „Exodus” uznany przez magazyn „Time” za „(…) najważniejszy i najbardziej wpływowy album XX wieku” stał się zbiorem największych hitów The Wailers, wśród których znalazły się  „One Love/People Get Ready”, „Waiting In Vain”, „Jamming”, „Three Little Birds”.

Po kłopotliwym roku 1976, w którym przeżył próbę zamachu na swoje życie, muzyk opuścił rozdartą społecznymi i politycznymi niepokojami Jamajkę przenosząc się do Londynu, by tam dojść do siebie. Incydent ten posłużył mu też do podsycenia ognia, który w ostatecznym rozrachunku okazał się jednym z najlepszych jego albumów. Wspaniałą rzeczą było to, że dobrze uchwycił nadzieję. Nadzieję swoją i swojego ludu. Zamiast rozwodzić się nad negatywnymi aspektami życia artysta podnosi nas na duchu i wysyła na krótki okres do krainy szczęścia i radości z dala od trudów i kłopotów życiowych. Rzecz jasna nie rezygnuje on ze swojej politycznie postępowej duchowości nawet jeśli tonuje radykalizm w swoich tekstach. Stąd tę najbardziej eklektyczną i wszechstronną płytę podzielił na dwie części. Pierwsza, duchowa i polityczna pośrednio odnosi się do próby zamachu, czy to przez otwierający płytę zdecydowanie apokaliptyczny „Natural Mystic”, zawoalowany gniew „So Much Things To Say”, przez litość „Gultiness” i zemstę „The Heathen”, aż po gwałtowny polityczno-duchowy triumf tytułowego „Exodus”. Tę duchowość i politykę podkreślają nieco bardziej refleksyjne teksty inspirowane tymi dramatycznymi wydarzeniami. Ale, jak na ironię, na tym albumie znajduje się również Bob Marley w swej najbardziej optymistycznej i afirmującej życie odsłonie.

Tył okładki płyty „Exodus” (1977).

Druga strona jest więc zupełnym przeciwieństwem pierwszej. To pogodna, romantyczna i łagodna kolekcja miłosnych, imprezowych piosenek z odpowiednio lżejszą atmosferą. Jest tu i kultowe „Three Little Birds” i podniosły „Jamming” bezpośrednio nawiązujący do zamachu, oraz remake „One Love” połączony z „People Get Reday” Curtisa Mayfielda mający w sobie pełen uwielbienia tekst. Jednak największą niespodzianką jest łagodna wersja samego Marleya. Najbardziej romantyczny jest on w uroczym „Waiting In Vain” i zmysłowym „Turn Your Lights Down Low”. Poza tym Bob pozwolił sobie rozszerzyć muzyczne wpływy śmiało sięgając po syntezatory. W „The Heathen”  poszedł krok dalej czerpiąc wpływy z rocka i funku tworząc jeden z najbardziej funkowych utworów w swej karierze, zaś utwór tytułowy czerpie wpływy z dub tworząc z niego epicką przypowieść.

Pomimo swej „dwubiegunowości” płyta spodobała się nie tylko Rastamanom, punkom i palącym marihuanę studentom, ale też przeciętnemu Kowalskiemu. Jak widać nowe środowisko wyraźnie uruchomiło kreatywność Marleya, zaś sam krążek nie dość, że odniósł ogromny sukces komercyjny wciąż uważany jest za album wszechczasów w kategorii reggae!