Heavy prog rock z epickimi odcieniami. LEVIATHAN (USA) „Leviathan” (1974).

W sierpniu 1972 roku sześciu chłopaków z amerykańskiego Little Rock w stanie Arkansans  zaczęło spotykać się w domach i garażach swoich rodziców, jamując i grając różne piosenki. Grali tak długo dopóki któryś z rodziców miał tego dość i ich nie pogonił. We wrześniu mieli zagrać na szkolnej imprezie. To wtedy nazwali się Leviathan – od morskiego potwora ze Starego Testamentu. Pół roku później, po skończeniu szkoły średniej, muzycy przenieśli się do Memphis (Tennessee) będące wtedy miastem ekscytującym, ale też niebezpiecznym. Miastem napędzanym muzyką i narkotykami z ogromną pulą talentów. Młode lokalne zespoły grały przeważnie psychodelicznego rocka z Zachodniego Wybrzeża z mnóstwem sprzężeń i zabójczym pokazem świateł, inne szły w power i soft rocka. Ze świecą trzeba było szukać tych grających inną muzykę. Basista Wain Bradley: „Chcieliśmy grać progresywnego art rock, który brzmiałby bardzo europejsko. Dziś przyznaję, że był to niesamowity i raczej szalony pomysł na zespół z południa Stanów Zjednoczonych, ale wtedy tak nie myśleliśmy. Ludzie byli zazwyczaj zdezorientowani, często komentowali nasze brzmienie, nasz wygląd, instrumentarium, a potem okazywali zdziwienie: Naprawdę jesteście chłopakami stąd, z Południa?”

W rozszerzonym jak na klasyczną rockową kapelę w składzie oprócz cytowanego Waina Bradleya znaleźli się gitarzysta Grady Trimble, perkusista Shof Beavers, oraz klawiszowców: Petera Richardsona (organy i śpiew), Dona Swearingena (fortepian) i Johna Sadlera (melotron). Ameryka lat 70-tych  była domem odważnych, ale często tych odważnych z góry skazanych na porażkę. Leviathan w zasadzie miał wszystko, by odnieść sukces: bardzo przyzwoitego wokalistę, utalentowanego gitarzystę, mocną sekcję rytmiczną i klawiszowców z wyobraźnią. Byli jednym z pierwszych amerykańskich zespołów, który używał melotron, co nadało im charakterystyczne brzmienie. Kompozycje nie były rozbudowane, ale za to barwnie zaaranżowane. I miały komercyjny (w dobrym tego słowa znaczeniu) potencjał. A jednak coś nie zatrybiło.

Mimo, że koncertowali po całych Stanach z tak znakomitymi grupami jak Electric Light Orchestra, Caravan, Hawkwind, Curved Air, Camel,  czy Renaissance sukcesu nie odnieśli. Byli za to jedną z nielicznych grup z Tennessee, której udało się w 1974 roku wydać naprawdę dobrą, heavy progresywną płytę. Nawiasem mówiąc mogła ona ukazać się dwa lata wcześniej, ale większość muzyków skrupulatnie podchodziła do tworzenia muzyki. Plotka głosi, że najbardziej zorientowany na muzyczne niuanse i drobiazgi był perkusista, dla którego perfekcjonizm był priorytetem. Nagrań dokonano w Memphis w Royal Recordind Studios Willi Mitchella, współwłaściciela legendarnej wytwórni rockabilly i soulu Hi Records. Płytę wydała mała wytwórnia Mach Records zaś uroczą i bardzo progresywną okładkę zaprojektował przyjaciel zespołu, Jack Lew.

Front okładki.

Otwierający płytę utwór „Arabesque” przesiąknięty melotronem obfituje w gitarowe riffy, dudniącą perkusję i wspaniały bas. Ciężkie brzmienie przeplatane są delikatniejszymi i harmonicznie bardziej złożonymi sekcjami z gitarą akustyczną, smyczkami, dzwonkami. Wokale są świetne – bluesowe głosy Waina Bradleya i Petera Richardsona połączone z gardłową szorstkością i okazjonalnymi pokrzykiwaniami reprezentują klasyczny ciężki rock kojarzący się z takimi tuzami jak Cactus, Humble Pie, Moxy, wczesny Kansas. Po tak ciężkim numerze ballada „Angela” z ciężkim melotronem w tle i gitarą akustyczną pełniącą rolę głównej sekcji rytmicznej przynosi ukojenie. W końcowej części pianista zaczyna wykonywać efektowne „wakemanizmy” (przepraszam za te słowny dziwoląg, ale mam nadzieję, że wiadomo o co chodzi). Jest to bliższe „Trespass” Genesis niż „E Pluribus Funk” Grand Funk Railroad. Epicki Endless Dream” to najbardziej ambitny utwór na płycie, w którym jak echo odbijają się późne lata 60-te (Vanilla Fudge, HP Lovecraft, Iron Butterfly). Progresywne klawisze z przodu (mellotron, organy, fortepian) przerywane ciężkimi basem i elektryczną gitarą po raz kolejny nadają utworowi prog rockowego nastroju. Zaczynając od niesamowitej, choć minimalistycznej gry organów, prosta w sumie sekwencja basu jest wstępem do głównego melancholijnego motywu i na wpół bombastycznego epizodu, w którym łączą się wpływy ospałej psychodelii Pink Floyd z melancholijnymi wibracjami Genesis. Interludium daje miejsce na pojawienie się alternatywnych solówek organowych i gitarowych, które mogą przywołać wczesny Nektar. Refleksyjna, mocna i wspaniała rzecz. W dwóch kolejnych utworach zespół eksploruje swoją rockową stronę. Hard rockowy „Seagul” z bluesowym riffem przypomina Free, choć i tu muzycy nie rezygnują z klawiszowych ozdobników. Fortepian i melotron w środkowej części nadają brzmieniu sympatyczny, a co za tym idzie symfoniczny urok. „Angel Of Death” jest prostym klasycznym rockerem z dobrymi klasycznymi(!) gitarowymi riffami i fajnymi harmoniami wokalnymi Richardsona i Bradleya. Coś mi się wydaje, że zespół miał przelotną znajomość dorobku Uriah Heep… Always Ned You” to z kolei rockowa ballada z gitarowymi riffami i okazjonalnym fortepianem z jednej strony inspirowana Procol Harum z drugiej nosząca cechy podobieństwa do wolnych piosenek The Doobie Brothers. Podoba mi się w jak fajny sposób zespół miesza składniki nadając tej, co by nie mówić, prostej piosence bogatą progową powłokę i melodyjny blask. Płytę zamyka ponad siedmiominutowy „Quicksilver Clay”. Umiarkowanie majestatyczna pół-ballada z organami w stylu Kena Hensleya w zasadzie kumuluje w sobie nastroje wcześniejszych utworów w stylowym połączeniu progresywnej melodii z instrumentalnym bogactwem sięgającym podstaw klasycznego heavy metalu.

Krążek na amerykańskim rynku sprzedał się w niewielkim nakładzie między innymi dzięki wytwórni Mach, której skromny budżet nie pozwolił na choćby skromną promocję! Oryginalne wydanie dziś jest praktycznie nie do zdobycia. Jeszcze w tym samym roku Leviathan nagrał drugi longplay, „The Life Cycle”, ale zainteresowanie zespołem tak bardzo spadło, że żadna wytwórnia nie zaryzykowała jego wydania. To przesądziło o rozwiązaniu grupy.

„Leviathan” to jeden z tych albumów, który powinien znaleźć się w każdej dobrej kolekcji zwłaszcza jeśli ma się słabość do dobrze zrobionych, ale zapomnianych ciężkich zespołów progresywnych z pierwszej połowy lat 70-tych. I nawet jeśli ktoś nie jest fanem fuzji metalu z art rockiem, synteza „starej, dobrej” gitary z melotronem i organami z pewnością jest na tyle czarująca, że płyta warta jest zachodu. Kompaktowa reedycja z 2012 roku dodatkowo zawiera rzadki i jedyny singiel z utworami „Why I Must Be Like You”„I’ll Get Lost Out There”, które nie znalazły się longplayu, co jeszcze bardziej podnosi jego atrakcyjność.

TRIKOLON „Cluster” (1969).

Płyta „Cluster” niemieckiego zespołu TRIKOLON od lat spędzała mi sen z powiek. I to wcale nie dlatego, że została nagrana w magicznym dla muzyki roku 1969. Nie dlatego, że nagrali ją 18-latkowie, ani to, że jej nakład w epoce to zaledwie 150 sztuk, co dziś czynią ją jedną z najdroższych i najbardziej pożądanych przez kolekcjonerów na całym świecie pozycji. Za tym potężnym trio kryło się coś więcej. Od momentu gdy ich usłyszałem poczułem jakbym przeniósł się w inny wymiar czasoprzestrzeni. A to, że ten album w ogóle zaistniał był wynikiem silnej woli utalentowanych muzyków: klawiszowca Hendrika Schapera, basisty Rolfa Rettberga i perkusisty Ralfa Schmiedinga.

Młodych wirtuozów z Osnabrücka można uznać za niemiecką odpowiedź brytyjskiej grupy The Nice. Główną postacią i twórcą większości repertuaru był Schaper mający klasyczne i jazzowe korzenie. Można nawet powiedzieć, że „Cluster” to jego solowy album. W rockowych partiach grając na organach farfisa przypomina mi Raya Manzarka prezentując przy tym fenomenalne umiejętności. Szkoda, że ​​nie miał wtedy pod ręką Hammonda – przypuszczam, że efekt byłby piorunujący! Gdy gra na pianinie łączy klasykę z jazzem wplatając numery Dave’a Brubecka, oraz Milesa Davisa, którego zresztą był wielkim fanem.

Bardzo skromne środki, którymi dysponowali nie pozwoliły grupie zrealizować płyty w studio. Jakoś w tym czasie niemieccy szefowie wytwórni bardziej stawiali na popowy kicz, niż na ambitną muzykę wychodząc z założenia, że jej słuchanie nie jest wymagane w dyskotekach i beatowych klubach. Cluster wierzył w wyrafinowaną muzykę w stylu Keitha Emersona i Briana Augera. Muzykę, która budzi emocje, zachęca do słuchania i niekoniecznie do ruszania się. Muzykę fascynującą, zatracającą się w pozornie niekończących się improwizacjach, od której trudno się oderwać. Tak więc pomysł, by nagrać i wydać na własny koszt album zarejestrowany na żywo podczas jednego z koncertów w Hause der Jugend  w ich rodzinnym mieście był świadomym wyborem. Być może niektórych zrazi nieco przestarzałe, nawet jak na ówczesne standardy, brzmienie organów wzmocnione przez typowo rockowe instrumentarium, ale z drugiej strony jest to tak cholernie wściekłe, że aż niewiarygodnie dobre!

Front okładki płyty „Cluster” (1969).

Album zawiera cztery długie utwory łączące elementy rockowej psychodelii, muzyki klasycznej i jazzu. Różnego rodzaju nastroje zespół funduje nam już na samym początku w „In Search Of The Sun” zdominowanym przez mooga z psychodeliczno rockowym klimatem The Doors i wokalem (jedynym na płycie) w stylu Erica Burdona. Co prawda trudno nazwać to śpiewem – Schaper deklamuje tekst tak jak często robił to frontman The Animals, ale dzięki temu całość nabiera pewnej dramaturgii. Rzecz jasna nie byłoby tej gęstej atmosfery bez wsparcia znakomitego basisty i precyzyjnie bębniącego perkusisty, którzy doskonale odegrali swoje partie. Przypadkowemu odbiorcy utwór może wydawać się czystym jamowaniem (fakt, jest tego dużo), ale ta epicka kompozycja trwająca ponad czternaście i pół minuty ze spektakularnymi organami wykracza daleko poza tradycyjnie pojmowane psychodeliczne granie. Po tak niesamowitym utworze trudno spodziewać się zmiany kierunku w dalszej części albumu, a tu proszę – Trumpet For Example” udowodnił, że można się grubo pomylić. Schaper i jego halucynogenna trąbka zmieszana z szalonymi psychodelicznymi pasażami przenosi nas na terytorium jazz fusion. Jeśli w tym momencie płyty ktoś ma ochotę skorzystać z toalety, lub (o zgrozo!) odebrać telefon zostawiony dalej niż zasięg ręki -ZAPOMNIJ! Te siedem minut przykuwa uwagę tak skutecznie, że z wrażenia nie można ruszyć małym palcem nie mówiąc o dźwignięciu z fotela swych czterech liter. W tym miejscu trzeba wspomnieć o Ralfie Schmiedingu, który udowodnił, że jest nie tylko dobrym perkusistą, ale także wszechstronnym muzykiem będącym w stanie wnieść poważny wkład w każdy styl i nastrój jaki zespół zdecyduje się w danym momencie zagrać. No, chyba że lider da mu odpocząć choćby w takim kawałku jak „Hendrik’s Easy Groove”, dziesięciominutowym utworze fortepianowym będącym rodzajem hołdu dla wielkich muzyków jazzowych takich jak Duke Ellington potwierdzającym wirtuozerię Hendrika Schapera. Moje uwielbienie dla Keitha Emersona zostało rozdarte po wysłuchaniu tego utworu. Albo inaczej – w sercu mam ich teraz dwóch…

Lider tria Trikolon Hendrik Schaper współcześnie  (2008)

Oryginalną płytę zamyka „Blue Rondo”, przeróbka jednej z najpopularniejszych sonat W. A. Mozarta „Rondo Alla Turka” u nas znana pod tytułem „Marsz turecki”. Każdy kto jest fanem progresywnego rocka  będzie zachwycony prawdziwymi organowymi fajerwerkami granymi przy akompaniamencie rozpędzonej perkusji i kreatywnej gitarze basowej. Mozartowska sonata jest jedynie punktem wyjścia do jamowej improwizacji brzmiąca bardziej jak ciężki, psychodeliczny rock końca lat 60-tych niż przeróbka klasycznego utworu. Całość jest szalenie porywająca i daleka od oryginału. Przynajmniej do momentu, gdy przewodnia melodia pojawia się co jakiś czas. Z przyczyn technicznych na płycie nie zmieściło się jeszcze jedno nagranie, które tego dnia zespół wykonał na scenie. Mowa o  dwudziestodwuminutowej kompozycji „Fuge” będąca eklektyczną wersją „Toccaty i fugi d-moll” Jana Sebastiana Bacha. Na szczęście w dobie płyt kompaktowych zmieszczenie na srebrnym krążku ponad godzinnego materiału nie jest problemem, stąd oczyszczona wersja CD wydana w 2003 roku przez Garden Of Delights zawiera także i to nagranie. Jeśli w „Blue Rondo” myślałem, że zespół złapał Pana Boga za nogi, to w przypadku „Fuge” śmiem twierdzić, że to sam Pan Bóg w trzech osobach gra tę muzykę! Absolutnie zapierająca dech w piersiach  rockowa interpretacja muzyki klasycznej zagrana z niesamowitą wrażliwością i precyzyjnie dopracowanymi niuansami tak w barwie jak i w tonie. Nie mam pojęcia, czy muzycy z Trikolon zetknęli się z wydaną rok wcześniej płytą „Switched-On Bach” zawierającą utwory Bacha nagrane na moogu przez amerykańskiego klawiszowca Waltera Carlosa, ale to ta sama ekstraklasa! W tym czasie poza nimi i grupą The Nice nikt inny w tak odważny sposób nie interpretował muzyki klasycznej. Nie ma sensu rozbierać jej na czynniki pierwsze i opisywać minuta po minucie co tu się dzieję. A dzieje się, oj dzieje i to dużo. Trzeba więc usiąść wygodnie i po prostu jej posłuchać do czego gorąco namawiam!

Piękno płyty „Cluster” polega nie tylko na wirtuozerii muzyków i doskonałych utworach muzycznych, ale także na tym, że jest to jedyne świadectwo, jakie w swej krótkiej działalności ten nieznany zespół pozostawił potomnym, Płyta nie jest łatwa do zdobycia, ale warto potrudzić się, by mieć ją na półce. Zapewniam – będzie cenną pozycją nie tylko dla fana wczesnego rocka progresywnego.

Zaraz po wydaniu płyty z grupy odszedł Schmieding. Na jego miejsce przyszedł nowy perkusista, Joachim Luhrman, oraz utalentowany młody gitarzysta Jurgen Jaehner. Tym samym z niemieckiej mapy muzycznej zniknął niesamowity Trikolon, a pojawił się nie mniej fantastyczny Tetragon, o którym zdążyło mi się co nieco napisać dużo wcześniej (patrz Archiwa, listopad 2018).

SANDROSE „Sandrose” (1972).

Zanim klawiszowiec Henri Garella i basista Christian Clairefond zaczęli grać na własny rachunek wspierali innych artystów jako muzycy sesyjni. Sytuacja zmieniła się, gdy w Marsylii przypadkowo spotkali perkusistę Michela Julliena, z którym pod koniec lat 60-tych założyli jazz rockowy Les Golden. Niewiele później dyrektor wytwórni Katema poznał ich z młodym, ale cenionym już francuskim gitarzystą Jean-Pierre Alarcenem. To był moment narodzin formacji Eden Rose łączącej jazz rock z psychodelią, która w 1970 roku wydała całkiem udaną, instrumentalną płytę „On The Way To Eden”. Niesamowicie utalentowany Alarcen pociągnął zespół w bardziej symfoniczno-progresywne rejony, co nie do końca podobało się szefowi wytwórni. Konflikt między stronami spowodował zerwanie kontraktu przez kwartet i podpisanie nowego z wytwórnią Polydor, ale już pod nazwą Sandrose. Do pełni szczęścia brakowało im wokalisty. Przypadek sprawił, że gitarzysta natknął się na kasetę nagraną przez 18-letnią studentkę polskie pochodzenia, Rose Podwojny, która urzekła go nieziemskim, pełnym ciepła głosem. Jej dziadek, pianista i skrzypek urodzony w Warszawie, w okresie międzywojennym komponował muzykę do niemych filmów. Róża od najmłodszych lat przejawiała wielką ochotę do śpiewania. Mając lat osiem wygrała swój pierwszy konkurs śpiewu otrzymując w nagrodę trzydzieści franków, za które kupiła lalkę Barbie. Rodzice zabierali ją często do paryskiej Olimpii. To tam, już jako nastolatka, usłyszała Dionne Warwick. „Byłam zszokowana. Nigdy nie słyszałam takiego głosu. Zafascynowała mnie bez reszty” – wspominała po latach.  Zespół Sandros był jej pierwszym krokiem do późniejszej, solowej kariery.

Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć zespołu Sandrose (1972)

Rozpoczęli próby i szybko zbudowali repertuar oparty głównie na kompozycjach Alarcena z silnymi wpływami muzyki klasycznej i rock and rolla.  Na scenie debiutowali w pierwszych częściach koncertów Claude’a Francois wyróżniając się na tle modnego popowego artysty progresywnymi aspiracjami. Tydzień w Studio Davout wystarczył na nagranie albumu, który uznawany jest za jeden z najważniejszych francuskich albumów progresywnego rocka.

Front okładki płyty „Sandrose” (1972)

Sandrose gra tu znakomitego progresywnego rocka opartego na dźwiękach melotronu, przenikliwym brzmieniu gitary Alarcena,  oraz nieziemskiemu głosowi wokalistki, który „w swoim zakresie zabija nisko latające ptaki” jak określił ją jeden z ówczesnych recenzentów. W utworach takich jak „Vision” czy „Never Good At Sayin’ Good-Bye” młodziutka Rose wyraża taką dojrzałość i wrażliwość, że słuchanie tych utworów powoduje gęsią skórkę i łzy w oczach. Być może dlatego tak chętnie porównuje się Sandrose do holenderskiego Earth And Fire choć moim zdaniem śpiew Rose robi różnicę – jej bogaty kontraltowy głos dodaje większej wagi dzięki charakterystycznej barwie i nastrojowi.

Otwierający płytę utwór „Vision” nabiera tempa nieustępliwym rytmem perkusji odbijając się echem ciężkich dźwięków gitary i melotronu w tle. Kocham ten nastrój i klimat stąd moje uwielbienie do tego kawałka. W inspirowanym muzyką gospel „Old Dom Is Dead” Rose wspierana jest przez męski chórek i wysublimowany melotron osiągając poziom duchowego uniesienia. Powtarzający się motyw muzyczny w To Take Him Away” łączy romantyczną gitarę solową w stylu Camel i akompaniującymi jej klawiszami z chwytliwym refrenem i potężnym instrumentalnym zakończeniem. Rewelacyjny tandem Alarcen/Garella działa tu (i nie tylko tu) bez zarzutu. W krótkich utworach takich jak „Metakara” i „Summer Is Yonder” każdy z muzyków daje upust swojej nieokiełznanej wyobraźni. W tym pierwszym Henri Garella prezentuje świetną jazzową technikę gry co sugeruje, że wcześniej słuchał wielu płyt mistrzów gatunku. Co by nie mówić to zaraźliwe i mocne jazz fusion z elektrycznym pianinem i bulgoczącym Hammondem ozdobione jest finezyjnymi jazzowymi zagrywkami gitarowymi. Drugi jest folkowo-psychodeliczną, nieco przygnębiającą balladą zaśpiewaną przez wokalistkę pełnym żalu i boleści głosem. To łączące się w intrygujący sposób świadome mieszanie gatunków sprawia, że odkrywanie ich muzyki jest całkiem ekscytującym przeżyciem.

Rose Podwojny (1980)

Balsamem na serce dla wszystkich prog rockowych fanów jest instrumentalny, trwający ponad jedenaście minut „Underground Sessions (Chorea)”. Mile zaskakująca melodyjnością kompozycja pod przewodnictwem organów i gitary przemierza kręte ścieżki, a gitarowy riff przywołuje skojarzenia z „Fracture” King Crimson z płyty „Starless And Bible Black” wydanej… dwa lata później! Po majestatycznym wstępie z fanfarami melotronu, który będzie powtarzany w regularnych odstępach czasu, rozbrzmiewa bombastyczny, pozbawiony słów męski chór podkreślony gitarowymi długimi solówkami, pulsującym basem, falującym Hammondem i dudniącymi gongami. Przypominająca żałobną pieśń melodia wygrywana na melotronie w ostatnich minutach z intensywnością King Crimson miażdży wszystko na swojej drodze. Na szczególną uwagę zasługuje także powściągliwa i chwytająca za serce ballada „Never Good At Sayin’ Good-Bye”. Akustyczne gitary delikatnie unoszą się wraz ze zranionym szeptem Rose, która ze złamanym sercem nie pozbawionym jednak godności wyznaje „Spójrz wstecz na miłość, którą znaliśmy. Kiedy będziesz daleko przypomnę sobie, że cię kocham…”  A potem, gdy rozbrzmiewa refren, utwór ożywa razem ze wznoszącym się melotronowym crescendo. Cudo!

Po kilku koncertach grupa rozpadła się z powodu różnic artystycznych (oficjalna wersja), choć zdaniem wielu powód był bardziej prozaiczny. Większość z nich miała już rodziny, a granie muzyki nie zapewniało im finansowej stabilności. Ostatni występ Sandros dał 7 grudnia 1972 roku w paryskim klubie Gibus. Po rozpadzie największy sukces komercyjny odniosła Rose. W 1980 roku dostała rolę Fantine w musicalu „Nędznicy”. Dwa lata później  pod pseudonimem Rose Laurens nagrała album „Unreasonable”, z którego singiel z piosenką „Africa” tylko w samej Francji sprzedała się w ponad milionie egzemplarzy. Piosenkarka wydała w sumie dziewięć dużych płyt. Ostatnia ukazała się w 2015 roku. Trzy lata później, w wieku 67 lat, zmarła po ciężkiej i długiej chorobie… Jean-Pierr Alarcen w latach 1974-78 współpracował z François Bérangerem wydając z nim cztery albumy; Georges Rodi wyjechał do Stanów Zjednoczonych gdzie został aranżerem, a Henri Garella na krótko związał się z popularną piosenkarką France Gall, która w 1965 roku jako 17-latka w Luksemburgu wygrała Konkurs Piosenki Eurowizji.

Można się tylko zastanawiać, co Sandrose mógłby stworzyć gdyby tak szybko nie zakończył działalności. W kontekście tamtych czasów, dla mnie ich jedyny album jest istotnym świadectwem niedocenianej przez wielu francuskiej sceny progresywnej i jeden z pięciu najlepszych art rockowych albumów stamtąd. Bez cienia wątpliwości to pozycja must have dla fanów gatunku!