Informacje o zespole DIABOLUS są albo skąpe, albo nieścisłe, lub bzdurne jak to, że porzucił Anglię, w której czuł się anonimowo emigrując do Niemiec, gdzie zyskał uznanie, sukces i pieniądze. Kwartet powstał w Oksfordzie w 1970 roku z inicjatywy braci Hadfield – Johna (gitara prowadząca, wokal) i Anthony’ego (bas, wokal). Philip Howard poszerzył ich brzmienie nie tylko klawiszami (organy, fortepian), ale także fletem i saksofonem tenorowym. Skład uzupełnił pochodzący z Niemiec perkusista, Ellwood Von Seibold. Ich nazwa wywodzi się od diabolus musica (diabeł w muzyce) zwany również „interwałem diabła”, ale zapewniam – grupa absolutnie nie miała nic wspólnego z okultyzmem.
Można powiedzieć, że zespół był prekursorem progresywnego rocka sprytnie łącząc go z elektrycznym, psychodelicznym folkiem lekko podlany jazzowym sosem. To połączenie nadawało muzyce dużej energii, nawet w tych łagodniejszych utworach, bo też i tu w każdej chwili potrafili wybuchnąć porywającym gitarowym riffem, lub wyprowadzić ciężki cios saksofonową frazą. Niezwykle inteligentnie zaaranżowana muzyka perfekcyjnie wykonywana na koncertach rozpalała umysły studentów oksfordzkich uczelni. Wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. W 1971 roku weszli do londyńskiego studia Sound Techniques gdzie pod okiem producenta Hugh Murphy’ego współpracującego wcześniej z Jody Grind, Gracious, Stray i Gerrym Raffertym nagrali materiał na dużą płytę. Pełni optymizmu patrzyli w przyszłość, co dało im też kopa i pewność siebie. Niestety, los bywa bezlitosny i przekorny; żadna z wytwórni, do których się zwracali nie była zainteresowana jego wydaniem enigmatycznie tłumacząc, że materiał jest za mało komercyjny. Podcięło im to skrzydła i doprowadziło do rozwiązania zespołu.
Nie wiadomo jakim cudem materiał ów trafił do niemieckiej wytwórni Bellaphon, która jeszcze tego samego roku wydał go na longplayu. Muzycy dowiedzieli się o tym przypadkiem, ale dopiero… ćwierć wieku później! Po długich przepychankach wykupili prawa autorskie do WŁASNYCH nagrań, które w potem, w porozumieniu z Sunrise Records zostały, tym razem już oficjalnie, wydane na płycie w 2004 roku. Zachowano przy tym okładkę niemieckiego Bellaphonu przedstawiającą krajobraz w stylu Salvadora Dali, gdzie turkusowe pomniki w kształcie litery A oświetlone czerwonym Księżycem w pełni wyginają się i rzucają cienie na rdzawą pustynię o zmierzchu. Na wpół zakopana gitara akustyczna w prawym dolnym rogu to jedyny element muzyczny tego obrazu. Nawiasem mówiąc, do dziś nie wiadomo kto jest jego autorem.
Patrząc z perspektywy czasu album „Diabolus” okazuje się świetną mieszanką wszystkiego tego, co działo się na ówczesnej brytyjskiej scenie prog rockowej. Każdy z nas znajdzie tu dźwięki Jethro Tull i Gravy Train, Cressidy i Sunday, a nawet Black Widow. Dźwięki, które napełniają miłośników progresywnego rocka radością i powodują gęsią skórkę. Album ciepły, momentami złowieszczy, z bardzo kreatywną i ekscytującą muzyką. Gitarowe pojedynki przechodzące często z techniki rockowej na jazzową z fletem są genialne. Na uwagę zasługuje też świetne bębnienie, wciąż zakorzenione w brytyjskiej psychodelii lat 60-tych, a umiejętność zmiany metrum było tym, co wyróżniało Diabolus spośród wielu innych ówczesnych zespołów.
Płyta zawiera osiem utworów, w większości trwających sześć, siedem minut. „Lonely Days” jest mocnym i ciekawym otwarciem z niestandardowym zestawem sztuczek. Tutaj echa big beatu, improwizowanych solówek na bazie hard rocka, delikatnego śpiewu i sielankowych, rewelacyjnych linii melodycznych w duchu wczesnego Jade Warrior spotkały się oko w oko. Połączenie jest zabójcze i muzycy bez problemu poradzili sobie z eklektycznymi schematami dźwiękowymi. Zupełnie innego rodzaju jest etiuda „Night Clouded Moon”. Po mistrzowsku przerobiona przez Johna Hadfielda tradycyjna folkowa piosenka idealnie ucieleśnia uduchowioną polifonię gitary akustycznej z fletem podkręconą rytmicznymi łamańcami. Cóż, porównania nasuwają się same: Jethro Tull i kropka. Wcale mi to jednak nie przeszkadza, bo to jeden z moich ulubionych fragmentów tej płyty. Zespołowa kompozycja „1002 Nights” ukazuje kolejną hipostazę zespołu: art folk idzie w parze z hard rockiem i jazzem. Też piękny. Triumwirat renesansowych motywów, rytmicznej i bluesowej platformy, oraz wyrzeźbionych ciężkich riffów triumfuje w złożonej przestrzeni „3 Piece Suit”. Znowu flet, spokojniejszy rytm, śliczny, melodyjny śpiew z ładną gitarą, a potem… A potem w środku wszystko wybucha niesamowitą energią zwieńczoną pięknym gitarowym solem. I… czy ja dobrze słyszę? W zawijasach saksofonu maestro Filipa Howarda słychać kontury przyszłego hitu… Stinga, „Englishman In New York”? Wiem, przypadek, ale…
Drugą część płyty otwiera krótki, pełen wyobraźni energetyczny „Lady Of The Moon” z przyjemnym solem na saksofonie, po którym mamy sześciominutowe nagranie „Laura Sleeping” będące udanym eksperymentem połączenia rycerskiej średniowiecznej poezji Charlesa Cottona (1630-1687) z bujającym progresywnym rockiem zaadaptowanym przez Johna Hatfielda. Z kolei „Spontenuity” to małe grupowe szaleństwo, w którym Jethro Tull spotyka się z Gravy Train. Krótkie, ale jakże szalone perkusyjne solo dodaje numerowi dodatkowego kopa zakończone nie mniej szaloną partią fletu. Co za jazda! W finale „Raven’s Call”, czyli znowu bardzo mocny kawałek z hiperskokami, melodyjnym szybkim śpiewem. Całość balansuje między balladą, a progresywną burzą mózgów i podobnie jak poprzednik trąci twórczym szaleństwem. Świetne zakończenie świetnego albumu nie mniej świetnego zespołu. I szkoda, że wydali tylko ten jeden album – elegancki przedstawiciel muzealnego gatunku rocka, który do dziś jest wciąż aktualny.
W latach siedemdziesiątych na terenie Wielkiej Brytanii istniało wiele małych, niezależnych wytwórni płytowych. Jedną z nich była Stag Music założona w 1971 roku w Liverpoolu przez autora piosenek Alana J. Richardsa. Początkowo było to wydawnictwo oferujące młodym artystom usługi promocyjne, reklamy w prasie lokalnej i krajowej. Jako wytwórnia zadebiutowała dwa lata później wydając single, a od 1974 roku także płyty długogrające. Jednym z pierwszych albumów jakie Stag wypuściło wówczas na rynek był longplay „Assasin” zespołu Pinnacle, który jeszcze do niedawna należał do niechlubnej kategorii „zapomnianych arcydzieł ciężkiej muzyki”. Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić. Deep Purple z Black Sabbath też nie wiedzieli że mają syna. Do dzisiaj.
O samym kwintecie poza tym, że pochodzili z miasta Beatlesów i tworzyli go Paul Thomas (g), Owen McCann (voc), David Mylett (org), Alan Lawrence (bg) i Neil McKenna (dr.) w zasadzie wiadomo niewiele. Nieco światła na historię zespołu rzucił David Mylett w paru wywiadach do jakich udało mi dotrzeć. Klawiszowcem został z przypadku, gdyż swoją przygodę z muzyką zaczynał od gry na flecie przerzucając się w szkole średniej na gitarę, gdyż „(…) wokół chłopaków z gitarą zawsze kręciło się dużo fajnych dziewczyn”. Jego rodzice nigdy nie interesowali się muzyką. W domu nie było gramofonu, płyt. Nawet radia. Cała rodzina, jak wiele innych w tym mieście, żyła piłką nożną. Przypadek sprawił, że pokochał muzykę. Któregoś dnia sąsiad wystawił przed dom używany adapter z małymi głośnikami i kilkoma płytami. I od tego się zaczęło. Kilka miesięcy później David miał już kolekcję swoich płyt, a gdy do Liverpoolu zjeżdżały topowe zespoły z Black Sabbath, Deep Purple, Hawkwind i Pink Floyd na czele żadnego nie odpuścił. W czasach szkolnych działał w kilku zespołach równocześnie, jako gitarzysta rytmiczny, albo solowy. Na początku 1972 roku dołączył do zespołu Fairytale przemianowany potem na Uncle Harry grającego covery Hendrixa, Gallaghera, Cream. Wishbone Ash. Problem w tym, że był tam już inny, dużo lepszy wioślarz. „Nazywał się John Cross i potrafił grać jak Tony Iommi. Był niesamowity. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nie potrzebujemy kolejnej gitary, ale klawiszy i powiedziałem chłopakom, że kupuję organy i nauczę się na nich grać.” O dziwo szybko opanował instrument, do którego z pomocą przyjaciela zainstalował prymitywne co prawda, elektroniczne przystawki i efekty. Jednym z pierwszych nagrań, które utrwalili później na taśmie demo, była kompozycja „One Of The Pink Floyd” będąca luźną wersją utworu „One Of This Days” Floydów.
Latem 1974 roku w jednym z lokalnych pubów przypadkowo spotkał Owena, który w trakcie rozmowy powiedział, że grupa The Lads Of Pinnacle, w której śpiewa i która od jakiegoś czasu koncertuje ze swoim materiałem szuka klawiszowca. Chłopaki przypadli sobie do gustu tym bardziej, że Mylett okazał się pomocny przy tworzeniu nowych numerów; z czterech które przyniósł na pierwszą próbę trzy znalazły się później na płycie „Assasin”. Nagrania na płytę odbyły się w małym, skromnie urządzonym studio Abbout Sound w Chester. Sesja trwała dwa dni, a a następnie zmiksowany w cztery godziny trzeciego dnia. Pośpiech był duży, więc utwory zostały nagrane „na żywo”, bez dogrywek. Krążek, pod skróconą nazwą Pinnacle, trafił do sklepów pod koniec tego samego roku. Jego nakład to zaledwie tysiąc sztuk, co dziś czyni go winylowym rarytasem.
Zanim o zawartości muzycznej, słów kilka o dość intrygującej okładce, którą zaprojektował fotograf Ken Travers będący także autorem wszystkich zdjęć zespołu. Przede wszystkim błędna pisownia tytułu (na końcu zgubiono jedno „s”; poprawnie powinno być „Assassin””) wynikła z winy drukarni. Wytwórnia przymknęła na to oko nie chcąc wstrzymywać wydania płyty. Niektóre później reedycje poprawiły ten błąd. I nie tylko to, ale o tym potem. Twarz na zdjęciu okładki w snajperskim celowniku należała do miejscowego włóczęgi, którego muzycy spotkali podczas sesji zdjęciowej. Za pozowanie do zdjęcia Travers zapłacił mu dziesięć funtów, co na ówczesne czasy było kwotą nie małą. David Mylett: „W całym mieście znany był jako Plinky Plink, który chodził z kartonową imitacją gitary udając, że na niej gra. To typ nieszkodliwego „wariata” jaki trafia się chyba wszędzie. Z tego co wiem naprawdę nazywał się Jackson Nesbitt i miał sporo zwolenników w Internecie.”
Śmiało mogę stwierdzić, że ta płyta to arcydzieło mrocznego i ciężkiego rocka chwilami przekształcający się w proto-speed metal podlany space rockiem. Coś w stylu Hawkwind tyle, że dziesięć razy intensywniejszy niż Hawkwind i bez zbyt długich, pretensjonalnych medytacji! Teksty w głównej mierze napisane zostały przez Owena McCanna i Paula Thomasa. Tytułowy „Assasin” opowiada o płatnym zabójcy, który przed egzekucją upaja się strachem swojej ofiary, a gdy oddaje śmiertelny strzał podnieca się wypływającą z ciała krwią. Przerażający tekst podkreśla ciężka, mroczna muzyka, która przy odkręconym na full wzmacniaczu robi ogromne wrażenie. Zresztą całą tę płytę należy słuchać w wysokich rejestrach głośności. W drugiej części nagrania Paul Thomas popisuje się kapitalną, długą gitarową solówką zdzierającą przysłowiową papę z dachu. Uwielbiam to nagranie! Nie inaczej jest też w następnym autorskim utworze Davida Myletty, „Time SlipsBy” gdzie z kolei popis gry na organach daje jego twórca. Wierzyć się nie chce, że zostało to nagrane zaledwie po kilku próbach, tuż po jego przyjściu do grupy. Fakt, że mamy tu do czynienia z dość surowym materiałem jeszcze bardziej przykuwa uwagę. Kolejny imponując numer, „Cyborg”, idzie co prawda ścieżką Black Sabbath, ale zawiera też pierwsze ślady wczesnego brytyjskiego heavy metalu. Surowy, tripowy kawałek z ciemnymi nutami i doskonałym wokalem porusza temat utraty kontroli człowieka nad stworzonymi przez niego maszynami i robotami. Futurystyczny tekst sprzed czterdziestu lat, który chętnie poruszany był w tamtym czasie przez wielu nic nie stracił na aktualności. Z kolei „Astral Traveller” opowiada o Władcy Czasu, który podróżuje przez kontinuum przestrzeni i czasu doświadczając wszystkiego co Wszechświat ma do zaoferowania, zaprzyjaźniając się przy okazji z innymi istotami nie mającymi ludzkiej postaci. Space rockowa podróż jaką odbywamy z muzykami nie jest ani efektowna, ani depresyjna. Raczej mroczna i przerażająca. I nie brzmi to jak Iron Maiden z lat 80-tych. Jamowe granie, które wychodzi z tego utworu przypomina mi Wicked Lady szczególnie, gdy do głosu dochodzi rozmyta gitara w stylu Martina Weavera, oraz stary poczciwy Hawkwind. To ta sama formuła!
Zatrudnienie Davida Myletty do zespołu, który uwielbiał grać covery Pink Floyd i Hawkwind dodając do nich własne brzmienie było strzałem w dziesiątkę. Efekty specjalne wykonywał na organach z wbudowanym prymitywnym oscylatorem dźwięku, który ręcznie wykonał jeden z jego przyjaciół. Posłuchajcie jak w „The Chase” David nakłada kolejne warstwy klawiszy z prostymi w sumie efektami, podczas gdy reszta chłopaków gra w tle utrzymując rytmiczną podstawę. Toż to muzyczna rozkosz! „Thumbscre” wydaje się konwencjonalną piosenką jak wiele innych, ale tak nie jest. Gitarzysta dał się ponieść swojej intuicji i zagrał ten dziwny riff w odwrotnej kolejności i… cholera, jak to brzmi! Mało tego, nie zadowolił się power chordami lecz nawet o tym nie myśląc poszed dalej. Dla mnie to outro brzmi również jak Wicked Lady (którzy są jednym z moich ulubionych zespołów, co dałem wyraz w jednym z wcześniejszych wpisów). Dla miłośników mocnych brzmień „The Ripper” jawi się jako ekstremalnie ciężki i mroczny heavy rock, w którym Paul popisuje się kaskadami fantastycznych solówek. Zapętlił mi się kiedyś ten numer na dość długi czas, oj zapętlił… Album po mistrzowsku zamyka „Bad Omen” z bardzo mrocznym i złowieszczym motywem, w którym klawisze Davida odgrywają główną rolę malując beznadziejną szarość harmonizując ją delikatnymi pasażami tremolo. Muzyka idealnie wpasowuje się w treść liryczną utworu, bo to rzecz o bólu, niesłabnącej obsesji i nieodwzajemnionej miłości.
Pinnacle nie przetrwał długo i jak wiele podobnych kapel z tego okresu odszedł w zapomnienie aż do lat 90-tych, kiedy wytwórnia Kissin Spell odkryła go na nowo i wydała na kompaktowej płycie w 1994 roku pod tytułem „Cyborg Assassin” (przez dwa „s” na końcu). Na tejże reedycji znalazły się cztery dodatkowe nagrania z próby zespołu z 1975 roku niestety bardzo mizernej jakości. Krążek „Assasin” był zresztą wielokrotnie bootlegowany na winylu i na CD. Po raz pierwszy w USA przez piracką wytwórnię Zen (1989) z białym, a nie czerwonym tytułem; w Niemczech z alternatywną okładką przedstawiającą egzekucyjną ścianę podziurawioną kulami i osuwającą się po niej krwawiącą ręką (Little Wing Of Refugees, 1990), a w dalekiej Korei Południowej nawet dwukrotnie (Si-Wan Records 1995 i Nices1996)! Tak więc dostęp do płyty jest, choć oczywiście piratów nie polecam!
Któż z nas, wychowanych na muzycznych „trójkowych” audycjach nie fascynował się węgierskim rockiem? Wielu z nas miało w swoich skromnych płytotekach krążki z lśniącymi, kolorowymi okładkami Locomotiv GT, Omegi, Illés, Fonograf, Bergendy, Skorpió, Zsusę Koncz, Kati Kovacs, a więc na dobrą sprawę topowych wykonawców gatunku naszych bratanków. Ale jak pokazuje historia węgierskiego rocka to SYRIUS okazał się być zespołem wszech czasów i jedną z najbardziej wyjątkowych grup, do której przylgnęło określenie: arystokraci progresywnego rocka.
Początki zespołu sięgają 1962 roku. Bardzo uzdolniony saksofonista Zsolt Baronist razem z czwórką kolegów założył go w Budapeszcie grając głównie muzykę taneczną. Pierwszy większy sukces odnieśli dopiero w 1967 roku w gatunku piosenki politycznie zaangażowanej na Węgrzech zwanym pol-beat. Ich piosenka, „Black Rat”, została laureatką pierwszej edycji festiwalu Pol-Beat jaki odbył się w tym roku w Budapeszcie. W nagrodę otrzymali zaproszenie na pierwszy zagraniczny wyjazd. Była nim trasa po… Polsce. Nawiasem mówiąc wracali do naszego kraju parokrotnie. Do 1969 roku wydali dziewięć singli, po czym nastąpił kryzys. W krótkim czasie w zespole zaszły niezliczone roszady personalne, w końcu Zsolt Baronist został sam. Na szczęście szybko zaprosił do współpracy młodych muzyków, których węgierska prasa wkrótce okrzyknęła supergrupą. Jako pierwszy u boku lidera pojawił się perkusista András Veszelinov opuszczając Atlantis; organista László Pataki przybył z pierwszego węgierskiego undergroundowego zespołu Liversing, a basista Jackie „Miklós” Orsánczky grający także na skrzypcach występował w dobrze zapowiadającym się rockowym bandzie Új Rákfogó. Jednak prawdziwą gwiazdą nowego wcielenia Syriusa był Mihály RáduIy (ex- Pege), laureat Festiwalu Jazzowego w Montreux, który grał na saksofonie tenorowym i flecie. Z takim składem Baronist zdecydował drastycznie zmienić styl i wskoczył do pociągu z napisem „rock progresywny”.
Jeśli w pięcioosobowym składzie obok zwykłego instrumentarium rockowego jest dwóch saksofonistów, są skrzypce, flet i organy wiadomo, że ten prog musi być podszyty jazzem. Był i to mocno, ale potrafił zachować równowagę pomiędzy gatunkami zahaczając nawet o ciężki rock. Na scenie nowy skład pokazał się w lutym 1970 roku w budapesztańskim jazzowym klubie przy ulicy Csanádi, gdzie zaproszono sześćdziesiąt osób, głównie zaprzyjaźnionych muzyków. Po tym występie nikt z obecnych nie miał wątpliwości, że narodziła się jazz rockowa formacja o wspaniałym brzmieniu jakiej do tej pory nie było na rodzimej scenie.
Jeszcze w tym samym roku zespół odbył tourneé po Australii, co zakrawało na cud, gdyż komunistyczne władze bardzo niechętnie wypuszczały krajowych artystów poza „żelazną kurtynę”. W każdym bądź razie wyjazd okazał się wielkim sukcesem komercyjnym i nie tylko. To właśnie tu, na Antypodach, zespołem zainteresował się menedżer węgierskiego pochodzenia, Charles Fisher, który podpisał z nim kontrakt i we wrześniu sfinalizował nagranie debiutanckiej, anglojęzycznej płyty w srebrnej okładce z czarnym logo, którą australijska wytwórnia Spin wydała w grudniu 1971 roku.
Płyta wzbudziła ogromne zainteresowanie australijskich dziennikarzy muzycznych, a także tamtejszych fanów. Zresztą do dziś wielu z nich uważa Syrius za zespół z Australii! W każdym bądź razie pod koniec roku stali się zespołem numer jeden rywalizując na listach przebojów z takimi sławami jak Stonesi, The Kinks, czy Free, a kompozycje László Patakiego i Miklósa Orszánczky’ego wykonywały tamtejsze zespoły. To nie wszystko. Ale o tym trochę niżej. Sukces albumu odbił się głośnym echem w rodzinnym kraju i rok później Hurganoton wydał go w wersji węgierskojęzycznej, z alternatywną okładką tytułując go „Az Ördög Álarcosbálja” („’Devil’s Masquerade”).
Album emanuje niesamowitą muzykalnością. Najprościej umieścić można by go pomiędzy Colosseum (momenty dęte i bluesowe) a King Crimson (prog rockowa awangarda), ale też nie do końca. Partie wokalne (na szczęście po angielsku) mają soulowe, „czekoladowe” brzmienie lat 60-tych, z których emanuje ciepło. Taka biała wersja Otisa Reddinga tyle, że z nieco cięższym podkładem. Ale uwaga – momentami potrafią być też one rozpaczliwe („Psychomania”), a wtedy dodają szorstkości tej skądinąd dość wyrafinowanej muzyce. No i jest w tym trochę humoru. Może nie w stylu Zappy. Raczej jest to humor subtelny i wysublimowany, o czym świadczy chociażby tytuł pierwszego nagrania: „Concerto For A Three-Stringed Violin And Five Mugs Of Beer” (Koncert na skrzypce trójstrunowe i pięć kufli piwa).
Jest tu także eksperymentalny klimat wczesnych lat 70–tych, zwłaszcza w niektórych partiach saksofonu, gdzie pojawiają się wybuchy nieokiełznanego free jazzu torującego sobie drogę przez zaaranżowaną dzicz. Słuchając w skupieniu nie traćcie koncentracji. Poddajcie się ciepłym i żywym linią melodycznym, które z jakiegoś powodu wydają się nieco ukryte pod szalonymi dźwiękami emanującymi ze wspomnianego saksofonu, albo z całkowicie niedorzecznie brzmiącego fletu a będziecie zauroczeni. Co ważne, melodie są wszechobecne, często dostarczane przez natchnionego pianistę mającego skłonność do dzikiego biegania po czarno-białych klawiszach z prędkością światła, lub swobodnym spacerowaniu po fajnych jazzowych akordach.
Przywołany wyżej „Concerto For A Three-Stringed…” to estetyczna mieszanka karmazynowych halucynacji w stanie śpiączki i szału z ukrytą aluzją do Gentle Giant. W „Crooked Man” ogarnia nas dziwaczna awangarda z porywającą sekcją dętą i ukrytym lirycznym tematem; oryginalność Syriusa jest tutaj pokazana w całej swej okazałości. Bluesowy „I’ve Been This Down Before” jest wytchnieniem od „dzwonków i gwizdków” na rzecz słodkiego fletu, jazzowego fortepianu przyprószonego okazjonalnym saksofonem i wokalem brzmiącym jak skrzyżowanie Davida Claytona-Thomasa ze Steve’em Winwoodem. Tytułowy utwór zbudowano na platformie złożonej asertywnej polifonii napędzanej organami, dwoma saksofonami i dramatycznym wokalem. Analogie z najlepszymi dziełami Frippa i spółki nasuwają się same. Ekscytująca „Psychomania” mający lekki klimat Traffic to ciepłe naddunajskie pozdrowienia dla braci Shulman (Gentle Giant) z pirotechnicznymi efektami. Krótkie „Observations Of An Honest Man” jest liryczną balladą z fletem i fortepianem. Płytę kończy najdłuższy, dziewięciominutowy „In The Bosom Of A Shout” zawierający free jazzowe solówki saksofonowe w stylu Johna Coltrane’a i organowo fortepianowe „przebieżki” Laszlo Pataky’ego, któremu bliżej do Larry Younga niż do Keitha Emersona, czy Dave’a Greenslade’a.
W tym bardzo ważnym dla rockowej historii Węgier albumie słychać echa brytyjskich grup pokroju If, Soft Machine, czy Traffic, nie mniej brzmienie Syriusa z bartokiańskimi tradycjami jest zbyt oryginalne i niepodrabialne by robić z tego jakiś zarzut. Jest kakofoniczny, ale też uduchowiony. Jest funkowy, czasem złowieszczy – ale nigdy nudny.
W 1972 roku, po australijskim sukcesie, gdzie grali na dużych festiwalach przed ogromną publicznością zespół wrócił do kraju i do grania w małych klubach. Rok później dostali z Australii zaproszenie na ceremonię otwarcia Sydney Opera House, która miała odbyć się 20 października w obecności królowej Elżbiety. P. Scultrone, jeden z najsłynniejszych współczesnych kompozytorów australijskich chciał powierzyć Syriusowi wykonanie swojej kompozycji skomponowanej specjalnie na tę okazję. Niestety z powodów politycznych i czysto biurokratycznych wyjazd nie doszedł do skutku. W tym samym mniej więcej czasie epicki utwór „Shattered Dreams” powstały podczas australijskiej sesji nagraniowej, który nie zmieścił się na płycie został włączony do spektaklu baletowego wystawionego w Canberze. Nagranie to, wraz z pięcioma innymi z tej samej sesji, dostępne jest na kompaktowej reedycji albumu z 2012 roku.
W 1974 roku lider Zsolt Baronist musiał ponownie zreformować zespół. Najpierw odszedł fenomen saksofonu Mihaly Ráduly (dostał stypendium w nowojorskiej Berkeley Music School), potem Miklos Orszánczky, a następnie László Pataki będący muzycznym mózgiem zespołu. Baronistowi ostał się tylko perkusista. Zreformowany skład z nowym pianistą, wokalistą, basistą, kompletną sekcją dętą (saksofon, trąbka, puzon) i gitarzystą Tiborem Tatrai nagrał w 1976 roku płytę „Széttört Álmok” („Broken Dreams”) zawierającą amerykańską odmianę brass rocka. Dość nierówna, pozbawiona progresywnych ambicji płyta nie powtórzyła sukcesu debiutu. Po męczarni z kolejnymi roszadami w 1978 roku Syrius został ostatecznie rozwiązany.
Krautrock to gatunek, który na wiele sposobów wpłynął na kształt współczesnej muzyki, czy to przez bardziej jaskrawe i znamienite oblicze grupy Can, czy też przez postępową muzykę improwizowaną Amon Düül II. Ale to założony w 1971 roku w Wümme w Dolnej Saksonii FAUST uważany jest nie tylko za jeden z najważniejszych niemieckich zespołów wyprzedzających swoje czasy, ale też za ojców industrialnego rocka. W ciągu zaledwie czterech lat grupa zrewolucjonizowała tamtejszą scenę rockową wznosząc swoją muzykę na niebotyczne wyżyny plasując się gdzieś pomiędzy Can, Neu!, Cluster, Velvet Underground, czy Henry Cow. W każdym bądź razie zawsze byli krok przed innymi, I bez względu na to, czy się ich lubi czy nie, nie można przejść obojętnie obok ich płyt. Szczególnie tych pierwszych.
Faust tak naprawdę był dzieckiem niemieckiego dziennikarza i producenta muzycznego Uwe Nettelbecka. W 1969 roku pewien wysoko postawiony pracownik wytwórni płytowej Polydor Germany zwrócił się do niego z prośbą o utworzenie zespołu, który pasowałby do rozkwitającej w tym czasie niemieckiej sceny undergroundowej i mógł konkurować z brytyjskimi grupami pokroju The Rolling Stones, The Kinks, Small Faces. Entuzjastycznie nastawiony do pomysłu Nettelbeck połączył dwie małe grupy rockowe, Campylognatus Citelli i Nukleus w jeden organizm nazywając go Faust. W jego składzie znaleźli się: Rudolf Sosna (g,), Joachim Irmler (org.), Gunter Wüsthoff (sax, synth.), Jean-Hervé Peron (gb. voc.), Arnulf Meifert (dr. voc.) i Werner Diermeier (dr.). Dzięki funduszom uzyskanym od szefów Polydor Uwe przekształcił stary budynek szkolny w pobliżu wioski Wümme, między Hamburgiem a Bremą w studio, a następnie zaczął eksperymentować z zespołem, próbując znaleźć „coś nowego” To „nowe” polegało na opracowaniu brzmienia opartego na eksperymentalnym podejściu do muzyki elektronicznej, improwizacji i wykorzystaniu muzycznych dysonansów. I jeszcze jedno – Nettelbeck, który nie był muzykiem i nie grał na żadnym instrumencie wykorzystał stół mikserski jako… instrument muzyczny! Nikt wtedy nie przypuszczał, że efekt końcowy w postaci debiutanckiej płyty będzie początkiem drogi późniejszej potęgi niemieckiego rocka progresywnego.
Płyta „Faust” ukazała się 21 września 1971 roku. Pierwsze spojrzenie na okładkę przedstawiającą rentgenowskie zdjęcie zaciśniętej dłoni jednoznacznie informuje, że tytuł i nazwa grupy raczej nie nawiązują do bohatera tytułowej sztuki Goethego. Słowo faust po niemiecku znaczy pięść, więc wszelkie skojarzenia podążać powinny w innym kierunku. Ciekawostką jest to, że oryginalny longplay ukazał się nie na czarnym, ale na przezroczystym winylu umieszczonym w również przezroczystej, plastikowej okładce.
Zanim kilka zdań o zawartości muzycznej małe ostrzeżenie: ta płyta zdecydowanie nie jest przeznaczona dla osób o słabych nerwach i dla ludzi z zaburzeniami psychicznymi. Nie polecam jej też „niedzielnym” fanom prog rocka lubiących miłe, kołyszące dźwięki. Proszę, odpuście ją sobie i nie idźcie jej tropem. Słuchanie tej muzyki podczas mycia naczyń po niedzielnym obiedzie będzie dla was męką. I jeszcze jedno – ze względu na komfortowe bezpieczeństwo zdrowia psychicznego pod żadnym pozorem nie wolno, powtarzam: NIE WOLNO odtwarzać jej w towarzystwie kobiet w ciąży! Ten album otoczony chaotycznymi lamentami i gniewnymi okrzykami tworzy atmosferę, która do dziś nie została przebita. Słowo „szalony” nie do końca tu pasuje, bo tak naprawdę nie ma w nim nic szalonego. Definicja „szaleństwa” to robienie czegoś w kółko w ten sam sposób i oczekiwanie tych samych rezultatów, a tutaj oprócz niewielkiej części pierwszego utworu nie ma czegoś takiego. Biorąc pod uwagę jego muzyczną wizjonerskość i eksperymentalną złożoność jest to bez wątpienia ponad czasowe arcydzieło.
Już pierwsze nagranie, „I Why Don’t You Eat Carrot”, które od razu zrobiło na mnie wielkie wrażenie, to interesujący przykład rockowej muzyki opozycyjnej wykorzystującej aspekty awangardy i jazzu zanurzonej w gęstej atmosferze z dużą ilością przesterów. Obok surrealistycznych, przesiąkniętych echem dialogów dodatkową cechą wyróżniającą ten utwór jest użycie hałaśliwego dźwiękowego kolażu. To jest to miejsce i to jest ten moment, w którym zasiano ziarno samplingu, co miało duży wpływ na późniejszych, bardziej eksperymentalnych artystów hip-hopowych, takich jak Viper, Death Grips, a zwłaszcza Dälek, który był wielkim fanem zespołu i który współpracował z grupą przy ich wspólnym albumie „Derbe Respect, Alder” z 2004 roku. Choć w tym momencie brzmienie zespołu było jeszcze w powijakach ten ruch pokazuje, że muzyków ciągnęło do eksperymentów. Drugi utwór, „Meadow Meal”, jest równie niesamowity. Rozpoczynający się gęstym dźwiękowym pejzażem grzechoczącej perkusji i efektów elektronicznych jak u Pink Floyd na „Ummagumma” przeradza się w eteryczny, psycho-folkowy jam z palącymi gitarami i żałobnymi organami kościelnymi. Co tu dużo mówić – uwielbiam jego szorstkość, ale też i klarowność. Dla mnie jest on po prostu cudowny. Przysłuchując się uważnie dostrzegam, że młotek i dłuto są wciąż w tych samych mistrzowskich rękach co w „I Why Don’t You…”. Tyle, że gdy tam mieliśmy wstępny szkic, tu zespół zrobił krok do przodu i stworzył drobne szczegóły, które zostaną zaimplementowane w przyszłych piosenkach takich jak „Jennifer”, czy „Du weißt schon”. Można powiedzieć, że to wciąż lata szczenięce zespołu, ale już widać w jakim kierunku będzie to zmierzać.
Album zamyka 16-minutowy epicki utwór „Miss Fortune”. To jedna z niewielu epopei jaką stworzyli, a umieszczenie jej na końcu albumu było dość odważnym posunięciem, zwłaszcza na tak wczesnym etapie ich kariery. Podczas gdy dwie pierwsze kompozycje zrewolucjonizowały sposób brzmienia i muzyki „Miss Fortune” pozwala sobie na tchnięcie świeżego powietrza w psychodeliczną muzykę epoki, która zaczynała odchodzić od popowych albumów, takich jak „Sgt Peppers…”, czy „Their Satanic Majesties Request”. Tym razem dostajemy elementy, które później stały się wzorcem dla jamowego rocka psychodelicznego, a nawet dla melancholijnej strony alternatywnego rocka końca lat 80-tych. Wszystko to zostało opakowane toną kolaży i eteryczną poezją, o kobiecie przeżywającej nieszczęście za nieszczęściem i pogrążającej się w coraz głębszej depresji. W nagraniu pojawiają też elementy muzyki klasycznej i fortepianowe riffy z subtelną, genialną melodią a atmosfera, która ją otacza jest po prostu niezwykła. Taki jest geniusz Fausta, jednego z nielicznych zespołów, który tworzył muzykę niemal pod każdym względem perfekcyjną, zaś płytowy debiut śmiało można uznać za jedno z największych osiągnięć w historii (nie tylko niemieckiej) muzyki rockowej.
Po tak przełomowym debiucie grzechem byłoby nie iść dalej i nie eksperymentować. Z genialnym, ale nie dość komercyjnym albumem Faust postanowił jednak odejść nieco od dźwiękowego kolażu i wysoce awangardowego stylu. Zamiast tego spróbował być bardziej przystępny. Czy mu wyszło..? O tym za chwilę. Przed rozpoczęciem nagrań (marzec 1972) z zespołem pożegnał się Arnulf Meifert, ale jego odejście nie wpłynęło na ich znakomitą kondycję, co udowodnili na swej drugiej płycie, „So Far” wydanej latem tego samego roku.
Jedno jest pewne – po ekstrawaganckim debiucie zespół stworzył kolejną manifestację krautrockowej dziwaczności. Pomimo, że album jest bardziej uporządkowany zespół kontynuuje tę swoją kombinację dziwacznej radości i buntowniczego humoru. „So Far” ma większą liczbę krótszych utworów, można też zauważyć pewne nawiązania do mainstreamowych dróg rocka, ale bynajmniej nie oznacza to, że Faust zrezygnował ze swoich artystycznych celów: surrealizmu i eksperymentowania! To, co ma miejsce na tym albumie, to silniejszy nacisk na opracowanie specyficznych nastrojów dla każdego utworu. Styl zespołu, jako całość, ma bardziej kalejdoskopową różnorodność dostarczając w ten sposób impulsu do eklektycznego usposobienia samych muzyków.
„It’s A Rainy Day, Sunshine Girl” otwiera album radośnie popową atmosferą, wygodnie opierając się na plemiennej perkusji, która służy jako rodzaj hołdu dla chwytliwej popowej piosenki. Stałe tony i natarczywa gitara nie są dziełem szamanów voodoo. A może i są i pod presją Faust zdradza swoje Velvet Underground’owe korzenie..? W każdym bądź razie tam gdzie był chaos teraz zapanował spokój; tam, gdzie narosła paranoja i dadaizm wyrosła mistyka. To dobry początek, ale bądźmy czujni. „On The Way To Amabae”przenosi się w zupełnie inny obszar: ten dwuipółminutowy nokturn na dwie gitary akustyczne przynosi chwilę ceremonialnego, poważnego ukojenia. Jest to liryczny aspekt zespołu, którego zwykle nie widać. Powrót do normalności nie trwa zbyt długo, a to za sprawą kolejnego numeru. „No Harm” rozpoczyna się dość gęstym gotyckim motywem w dużej mierze polegającym na mieszance organów i progresywnych gitar. Gdy dochodzimy do trzeciej minuty, utwór zmienia się w szaleńczego rock and rolla zarażonego R’n’B z ciężkimi tonami, radosną psychodelią i „poetyckim” (ha,ha) tekstem „Tato! Weź banana! Jutro jest niedziela!” śpiewanym w kółko! Jest to ten rodzaj szaleństwa, który działa, choć nikt nie wie jakim cudem. Te trzy imponujące utwory z pierwszej strony są wizytówką albumu, które sprawiają, że chce się więcej.
Druga część płyty zaczyna się nagraniem tytułowym i kontynuuje bardziej jazzowe brzmienie pamiętne z debiutu dopracowując je do poziomu legend jazzu z Johnem Coltrane’em i Milesem Davisem na czele. Kosmiczne ozdobniki nadają mu umiarkowany zwrot akcji i w sumie dostajemy sześć minut obfitego jazzowego cudu… Mimo popowych podejrzeń zaszczepionych w tytule, „Mamie Is Blue” okazuje się być tym, które ma skłonności do przerażającej strony psychodelicznego rocka z jego groźnym industrialnym podtekstem i przytłaczającymi efektami dźwiękowymi syntezatorów i gitar. Irytująco zniekształcone dźwięki służą jedynie temu, by być głośne i niechlujne, a nie ładne i fachowo wykonane. Celowy zabieg, który zapewnił ciemny kontrast ze swobodną atmosferą poprzedniego numeru… „I’ve Got My Car And My TV” powraca do radosnego nastroju i przenosi go w najbardziej wyrafinowany obszar z dwoma odrębnymi motywami: przeplatającą się komediową atmosferą i jazzowym jamowaniem. Cóż, skuteczna próba wygenerowania klasycznej, kolorowej psychodelicznej frywolności w stylu Barretta z idiotycznym tekstem powiodła się całkowicie. Sekwencją trzech ostatnich utworów wracamy na faustowskie obszary szaleństwa. „Picnic On A Frozen River”to wpadający w ucho krótki numer z saksofonem, perkusją, klawiszami i gitarą; eksperymentalne brzmienie saksofonu i mroczne pianino bez melodii w czterdziestosekundowym „Me Lack Space” traktować należy w kategorii muzycznego przerywnika prowadzącego do końcowego akordu płyty, czyli utworu „… In The Spirit” będącym pastiszem muzyki swingowej z lat 50-tych.
Jeśli przyjąć, że debiut był prototypem zespołu, „So Far” jest etapem jego poszukiwań. To tu odnajdują to, co naprawdę chcą robić i co przykuwa uwagę odbiorców. Ostatni utwór z „So Far” mówi ile masz palców u nóg, a ile uszu. Pada też pytanie: „Zastanawiam się, jak długo to potrwa?” I gdybym nie wiedział, że to trwać będzie jeszcze dwa, trzy lata powiedziałbym, że około dziesięciu minut. Ostatecznie historia i ja myliliśmy się, ponieważ jak pokazał czas oba te albumy prześcignęły wszelkie statystyki detoksykacji, utrzymując stałe miejsce w sercach pozornie normalnych ludzi na całym świecie przez kilka następnych dekad.
Z mało znanymi zespołami z przeszłości bywało tak, że po wydaniu debiutu (często znakomitego) albo spalali się na następnych płytach, albo szybko znikali ze sceny. Inne szły za ciosem pokazując swój ogromny potencjał realizując się w kolejnych wydawnictwach. COSMOS FACTORY należał do tej drugiej kategorii. W latach 1973-1977 wydali cztery albumu. Każdy w innym stylu, każdy z innym brzmieniem, wszystkie znakomite. Ale to pierwszy skradł mi serce.
Opowieść o japońskich gangsterach z Cosmos Factory powinna zacząć się tak. Był rok 1968. W paskudnym, przemysłowym mieście Nagoya (prefektura Aichi) młody człowiek grający na klawiszach, Tsutomu Izumi, stworzył z kolegami projekt o niewygodnej dla japońskiego ucha nazwie The Silencer. Na lokalnej scenie chłopaki grali psychodelię połączoną z hard rockiem. Pod koniec 1971 roku Izumi wymienił nie tylko muzyków, ale i nazwę na Cosmos. Młodociani potomkowie samurajów nagrali całkiem fajną acid progową płytę „Forest In The City”. Niestety nowi najemnicy tuż po jej wydaniu opuścili lidera. Plotka głosi, że pogonił ich sam lider. Oficjalna wersja była taka, że muzycy poszukując własnych stylów i kierunków zaangażowała się w różne odrębne projekty . Na szczęście bohaterski stoik Tsutomu konsekwentnie trzymał się obranej drogi tym bardziej, że w głowie miał wystarczająco dużo nowego materiału i to na kilka płyt. Pod dach kolejnego projektu zwanego od teraz Cosmos Factory przyjął nowych muzyków. Byli to: Hisashi Mizutani (g, voc), Toshkazu Taki (bg, voc) i Kazuo Okamoto (dr). Swoją cudowną nazwę wzięli od błędnego tłumaczenia tytułu albumu „Cosmo’s Factory”, amerykańskiej grupy Creedence Clearwater Revivals, co wielu doprowadzało do przekonania, że są oni przedstawicielami gatunku zwanego space rockiem.
Nowy skład błyskawicznie przystąpił do pracy. Konieczne też było pozyskanie wydawcy. Szczęśliwie grupa wpadła w oko miejscowemu producentowi Naoki Tachikawie. Ten czcigodny dżentelmen podjął się wprowadzenia zespołu na właściwą orbitę doprowadzając nie tylko do wspólnych koncertów z The Moody Blues, ale też do podpisania kontraktu z tokijskim oddziałem Columbia. Materiał na płytę została nagrany w tamtejszych studiach w czerwcu i lipcu 1973 roku. Longplay „Cosmos Factory” trafił do sklepów dokładnie 21 października w rozkładanej okładce na czerwonym labelu Columbii. Co ciekawe, późniejsze kompaktowe i winylowe reedycje począwszy od 2009 roku wydawane już były pod tytułem „An Old Castle Of Transylvania”.
Ten znakomity, progresywny album emanuje kreatywnością i mistyczną psychodelią z okazjonalnymi skrzypcami elektrycznymi, organami, syntezatorami. Momentami muzyka ociera się o ciężki rock z podrasowanym gitarowym fuzzem, ale też bardzo ciepłymi i przyjemnymi riffami przypominające floydowskie klimaty. Teksty śpiewane są po japońsku, co kompletnie nie ma znaczenia, bowiem są one balsamem i miodem na duszę i serce,
Pierwsza strona płyty z niezbyt długimi utworami zaczyna się od instrumentalnego „Soundtrack 1984” z basowo-perkusyjnym intro wspierane wyłaniającym się gdzieś z głębokiej czeluści dźwiękiem melotronu. W momencie pojawienia się elektrycznej gitary ze świetnymi solówkami, do którego podpinają się syntezatory grupa przenosi nas w kosmiczne rejony acid rocka. Cudowna lewitacja w stanie nieważkości jaką nam zaaplikowali muzycy mogłaby trwać o wiele dłużej. Ale nie ma co się rozczulać bowiem kolejne nagranie, „Maybe”, trwające około sześciu minut to melodyjny rocker z bluesową nutą podtrzymywany przez świetne gitarowe i organowe riffy. Skontrastowane ze spokojniejszymi partiami wokalnymi i klawiszami potrafią pobudzić do życia każdego leniwca, nawet tego australijskiego. Czuć tu latami sześćdziesiątymi, które uwielbiam… Dźwięki instrumentu klawiszowego przypominające harfę, a potem mandolinę spokojnie płyną przez całą balladę „Soft Focus”. To chwila oddechu przed bardziej ostrzejszym „Fantastic Mirror” chociaż i tu ciężkie sekcje równoważą się z bardziej łagodnymi przestrzeniami. Z kolei skoczny „Poltergeist” brzmi jak utwór ze ścieżki dźwiękowej do filmów Dario Argento, któremu sławę w latach 70-tych przyniosły włoskie filmy grozy w stylu Alfreda Hitchcocka. W nagraniu gościnnie pojawił się niejaki Miso grając fantastyczną partię na skrzypcach. To drugi po „Soundrack 1984” numer ze strony „A” jaki wbił mi się w pamięć po pierwszym przesłuchaniu. Główna atrakcja albumu znajduje się jednak na jego drugiej stronie.
Mowa o dwudziestodwuminutowej epopei „An Old Castle Of Transylvania” podzielonej na cztery przeplatające się części. To od niej wziął się tytuł późniejszych reedycji, Przygotujmy się więc na niesamowitą, pełną wrażeń i przygód podróż przez mroczne lasy Transylwanii. Na oszałamiającą mieszankę psychodelii i prog rocka ze świetnymi i bardzo poruszającymi erupcjami i klimatami spod znaku długich utworów Deep Purple, Iron Butterfly, Vanilla Fudge. Na wspaniałą grę klawiszy (Hammond, melotron) i gitary, których to wzajemne oddziaływanie przypomina „Set The Controls For The Heart Of The Sun” Pink Floyd.
Zaczyna się mrocznie, eksperymentalnie i ponuro. Tytuł pierwszej odsłony, „Forest Of The Death” dla całej tej historii sam w sobie jest już depresyjny. Głośne, ciężkie i powtarzalne dźwięki z klawiszami, gitarami i perkusją mogą brzmieć dokładnie tak, jakby krzyczące głośno zombie wychodziły spod krypt i przechodziły jeden za drugim obok nas! Dźwięki klawiszy Tsutomu budując nastrój grozy przypominają najmroczniejszą stronę Sodomy i Gomory. Okropne..? Nie, wspaniałe! „The Cursed” drąży ciemność w jakiej wciąż się znajdujemy. Chwytającym za serce melancholijnym, pełnym żalu głosem wokalista snuje opowieść o niegodziwych ludziach, którzy powinni zostać przeklęci i utopieni w płynącej krwią rzece pod martwym lasem nawet jeśli demony już zasnęły, a do zamku zbliża się poranek. Dramaturgia wzrasta, gdy do organów dołącza gitara i perkusja… „Darkness Of The World” ma podobne brzmienie, choć jest dużo szybsze i bardziej dynamiczne. Przynajmniej do czasu pojawienia się wokalu. Potężne organy kończą ten rozdział wtapiając się w ostatnią, tytułową część epopei. Gitara szybko dołącza do potężnych organów i stabilnej perkusji, a potem pięknie szybuje przez ponad dwie minuty doprowadzając do oszałamiającego zakończenia z grzmotem oddalającej się burzy, padającym deszczem i powoli cichnącym wiatrem… Cudo!
Wszystkie odcienie muzyki rockowej w pryzmacie prywatnej płytoteki Zbyszka Sz.