Muzealny gatunek rocka. DIABOLUS (1971).

Informacje o zespole DIABOLUS są albo skąpe, albo nieścisłe, lub bzdurne jak to, że porzucił Anglię, w której czuł się anonimowo emigrując do Niemiec, gdzie zyskał uznanie, sukces i pieniądze. Kwartet powstał w Oksfordzie w 1970 roku z inicjatywy braci HadfieldJohna (gitara prowadząca, wokal) i Anthony’ego (bas, wokal). Philip Howard poszerzył ich brzmienie nie tylko klawiszami (organy, fortepian), ale także fletem i saksofonem tenorowym. Skład uzupełnił pochodzący z Niemiec perkusista, Ellwood Von Seibold. Ich nazwa wywodzi się od diabolus musica (diabeł w muzyce) zwany również „interwałem diabła”, ale zapewniam – grupa absolutnie nie miała nic wspólnego z okultyzmem.

Można powiedzieć, że zespół był prekursorem progresywnego rocka sprytnie łącząc go z elektrycznym, psychodelicznym folkiem lekko podlany jazzowym sosem. To połączenie nadawało muzyce dużej energii, nawet w tych łagodniejszych utworach, bo też i tu w każdej chwili potrafili wybuchnąć porywającym gitarowym riffem, lub wyprowadzić ciężki cios saksofonową frazą. Niezwykle inteligentnie zaaranżowana muzyka perfekcyjnie wykonywana na koncertach rozpalała umysły studentów oksfordzkich uczelni. Wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. W 1971 roku weszli do londyńskiego studia Sound Techniques gdzie pod okiem producenta Hugh Murphy’ego współpracującego wcześniej z Jody Grind, Gracious, Stray i Gerrym Raffertym nagrali materiał na dużą płytę. Pełni optymizmu patrzyli w przyszłość, co dało im też kopa i pewność siebie. Niestety, los bywa bezlitosny i przekorny; żadna z wytwórni, do których się zwracali nie była zainteresowana jego wydaniem enigmatycznie tłumacząc, że materiał jest za mało komercyjny. Podcięło im to skrzydła i doprowadziło do rozwiązania zespołu.

Nie wiadomo jakim cudem materiał ów trafił do niemieckiej wytwórni Bellaphon, która jeszcze tego samego roku wydał go na longplayu. Muzycy dowiedzieli się o tym przypadkiem, ale dopiero… ćwierć wieku później! Po długich przepychankach wykupili prawa autorskie do WŁASNYCH nagrań, które w potem, w porozumieniu z Sunrise Records zostały, tym razem już oficjalnie, wydane na płycie w 2004 roku. Zachowano przy tym okładkę niemieckiego Bellaphonu przedstawiającą krajobraz w stylu Salvadora Dali, gdzie turkusowe pomniki w kształcie litery A oświetlone czerwonym Księżycem w pełni wyginają się i rzucają cienie na rdzawą pustynię o zmierzchu. Na wpół zakopana gitara akustyczna w prawym dolnym rogu to jedyny element muzyczny tego obrazu. Nawiasem mówiąc, do dziś nie wiadomo kto jest jego autorem.

Front okładki.

Patrząc z perspektywy czasu album „Diabolus” okazuje się świetną mieszanką wszystkiego tego, co działo się na ówczesnej brytyjskiej scenie prog rockowej. Każdy z nas znajdzie tu dźwięki Jethro Tull i Gravy Train, Cressidy i Sunday, a nawet Black Widow. Dźwięki, które napełniają miłośników progresywnego rocka radością i powodują gęsią skórkę. Album ciepły, momentami złowieszczy, z bardzo kreatywną i ekscytującą  muzyką. Gitarowe pojedynki przechodzące często z techniki rockowej na jazzową z fletem są genialne. Na uwagę zasługuje też świetne bębnienie, wciąż zakorzenione w brytyjskiej psychodelii lat 60-tych, a umiejętność zmiany metrum było tym, co wyróżniało Diabolus spośród wielu innych ówczesnych zespołów.

Płyta zawiera osiem utworów, w większości trwających sześć, siedem minut. „Lonely Days” jest mocnym i ciekawym otwarciem z niestandardowym zestawem sztuczek. Tutaj echa big beatu, improwizowanych solówek na bazie hard rocka, delikatnego śpiewu i sielankowych, rewelacyjnych linii melodycznych w duchu wczesnego Jade Warrior spotkały się oko w oko. Połączenie jest zabójcze i muzycy bez problemu poradzili sobie z eklektycznymi schematami dźwiękowymi. Zupełnie innego rodzaju jest etiuda Night Clouded Moon”. Po mistrzowsku przerobiona przez Johna Hadfielda tradycyjna folkowa piosenka idealnie ucieleśnia uduchowioną polifonię gitary akustycznej z fletem podkręconą rytmicznymi łamańcami. Cóż, porównania nasuwają się same: Jethro Tull i kropka. Wcale mi to jednak nie przeszkadza, bo to jeden z moich ulubionych fragmentów tej płyty. Zespołowa kompozycja „1002 Nights” ukazuje kolejną hipostazę zespołu: art folk idzie w parze z hard rockiem i jazzem. Też piękny. Triumwirat renesansowych motywów, rytmicznej i bluesowej platformy, oraz wyrzeźbionych ciężkich riffów triumfuje w złożonej przestrzeni „3 Piece Suit”. Znowu flet, spokojniejszy rytm, śliczny, melodyjny śpiew z ładną gitarą, a potem… A potem w środku wszystko wybucha niesamowitą energią zwieńczoną pięknym gitarowym solem. I… czy ja dobrze słyszę? W zawijasach saksofonu maestro Filipa Howarda słychać kontury przyszłego hitu… Stinga, „Englishman In New York”? Wiem, przypadek, ale…

Tył okładki winylowej reedycji Akarmy z 2005 roku.

Drugą część płyty otwiera krótki,  pełen wyobraźni energetyczny „Lady Of The Moon” z przyjemnym solem na saksofonie, po którym mamy sześciominutowe nagranie „Laura Sleeping” będące udanym eksperymentem połączenia rycerskiej średniowiecznej poezji Charlesa Cottona (1630-1687) z bujającym progresywnym rockiem zaadaptowanym przez Johna Hatfielda. Z kolei „Spontenuity” to małe grupowe szaleństwo, w którym Jethro Tull spotyka się z Gravy Train. Krótkie, ale jakże szalone perkusyjne solo dodaje numerowi dodatkowego kopa zakończone nie mniej szaloną partią fletu. Co za jazda! W finale Raven’s Call”, czyli znowu bardzo mocny kawałek z hiperskokami, melodyjnym szybkim śpiewem.  Całość balansuje między balladą, a progresywną burzą mózgów i podobnie jak poprzednik trąci twórczym szaleństwem. Świetne zakończenie świetnego albumu nie mniej świetnego zespołu. I szkoda, że ​​wydali tylko ten jeden album –  elegancki przedstawiciel muzealnego gatunku rocka, który do dziś jest wciąż aktualny.