ORANG-UTAN (1971), czyli krótka historia o tym, jak orangutan oszukał myśliwego.

Angielski zespół rockowy Hunter mimo, że nigdy nie wydał płyty, ma w swym dorobku kultowy album. Paradoks..? Pozornie tak, ale jeśli powiem, że wyszła ona pod nazwą ORANG-UTAN to już chyba nie. W każdym bądź razie jego historia mogłaby posłużyć za kanwę filmowego scenariusza tyle, że bez happy endu, chociaż… Jedno jest pewne. Hunter vel Orang-Utan to zwierciadło hard rocka wczesnych lat 70-tych.

Wszystko zaczęło się w drugiej połowie 1969 roku, kiedy to młodzi, 19-letni muzycy dwóch różnych zespołów z północnego Londynu połączyło swe siły. Pierwszy, to amatorska grupa skupiona wokół piosenkarza Gerry’ego Trewy, który wieczorami śpiewał w pubie swoich rodziców. Drugi zespół, Extravaganza, w którym na bębnach pogrywał utalentowany perkusista Jeff Seopardie wspomagał lokalnego szansonistę. Znający się od czasów szkolnych Gerry i Jeff postanowili stworzyć nową formację, do której dołączył basista Paul Roberts, oraz starsi od nich o rok gitarzyści: Mick Clarke i Sid Fairman. Nazwali się Hunter na cześć amerykańskiego bluesmana Alberta Kinga i jego hitu „The Hunter”. Młodzieńcy byli zachwyceni tym bluesowym numerem jak i samym artystą. Albert King był dużym (metr osiemdziesiąt wzrostu), krzepkim facetem dorastającym na plantacji bawełny w Indianola w stanie Mississippi i miał do przekazaniu światu wiele ważnych spraw i tematów. Pierwsze słowa „The Hunter” uszyte były na miarę młodego zespołu: „ Nazywają mnie Myśliwym, tak mam na imię. I kupiłem broń miłości, naładowaną setkami pocałunków…”

Gerry Trew, któremu nie do końca odpowiadał blues rockowy styl szybko odpadł z zespołu. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że jego głos można usłyszeć na drugim i ostatnim rockowo melodyjnym albumie grupy Bandit „Partners In Crime” (1978). Miejsce Trewa zajął Terry  „Nobby” Clarke (zbieżność nazwisk z gitarzystą zespołu przypadkowa) – były współzałożyciel pop psychodelicznej grupy Jason Crest mającej na swym koncie cztery urocze single. Ostatni z nich, „Waterloo Road” (1968), został spopularyzowany po drugiej stronie Kanału La Manche przez amerykańsko-francuskiego piosenkarza Joe Dassina jako „Les Champs-Élysées” onegdaj grany bardzo często także w Polskim Radio.

Od początku zespół bazował na ciężkich, blues rockowych utworach napisanych głównie przez perkusistę Seopardie’ego, do których aranżacje stworzyli Paul Roberts i Mick Clarke. Hunter ćwiczył i koncertował, a jego brzmienie stawało się coraz bardziej ciężkie. Na jednym z koncertów wypatrzył ich Leslie Rappacioli, właściciel małej firmy, który został ich menadżerem nie żałujący przy tym pieniędzy na sprzęt i dbający o to, by mogli regularnie grać w pubach i klubach północnego Londynu i jego okolicach. Jego marzeniem było uczynić zespół sławnym. Okazją ku temu było spotkanie z producentem nagrań, Adrianem Millarem pracującym dla Warner Brothers. To on załatwił im sesję nagraniową w słynnych londyńskich De Lane Lea Studios mające na wyposażeniu profesjonalny, szesnastościeżkowy magnetofon szpulowy Studer i konsolę mikserską Neve – szczyt ówczesnej techniki nagraniowej. Studio jak magnes przyciągało do siebie największych z Cream, The Who i The Rolling Stones na czele. To tu The Animals nagrali nieśmiertelne „The House Of The Rising Sun”, a Jimi Hendrix „Hey Joe” i „Purple Haze”. To także tu swoje albumy nagrali Deep Purple („The Book Of Taliesyn”), Pink Floyd („A Saucerful Of Secrets”) i wielu innych znakomitych artystów.  Nieświadomy późniejszych wypadków Rappacioli nie wiedział, że spotykając na swej drodze Millara założył sobie i zespołowi pętlę na szyję.

Adrian Millar był człowiekiem, o którym mówiło się, że zawsze osiągał to, czego chciał. Charyzmatyczny, przebiegły i nieustępliwy wiedział, jak przewidzieć sukces swoich klientów. Jeff Seopardie uważa, że ​​zanim ich znalazł prawdopodobnie miał już nie tylko nazwę dla kapeli (Orang-Utan), ale też zaprojektowaną okładkę z King Kongiem i wielką skórką banana okrywającą wieżowce Manhattanu. Do swojego projektu potrzebował jedynie nieznanego zespołu, a umowa wydawnicza była dla niego bułką z masłem. Jak wieść niesie kontrakt podpisał z Seopardiem na ulicy, na klapie śmietnika stojącego nieopodal zaparkowanego Rolls Royce’a po czym odjechał nie dając perkusiście kopii umowy.

W jedno popołudnie Hunter nagrał w studio osiem utworów i to była cała sesja nagraniowa. Jak łatwo się domyślić, Millar nie pojawił się na niej. Mieli jednak to szczęście, że inżynierem dźwięku był Louis Austin, który zaczynał w De Lane Lea jako technik przy wczesnych nagraniach Fleetwood Mac z Peterem Greenem (płyta „Bare Trees”), a potem był rozchwytywany przez grupy rockowe w tym Nazareth („Rampant”), Deep Purple („Fireball”), Judas Priest („British Steel”) i wiele innych. Choć było to ekscytujące muzycy potraktowali sesję jak przygodę i z biegiem czasu zapomnieli o tym „studyjnym popołudniu”. Oni tak, ale nie Millar, który zabrał taśmy i wyjechał z nimi do USA. Działał bardzo szybko; wszystkie nagrania ukazały się w 1971 roku na płycie sygnowanej nazwą Orang-Utan wydaną przez  amerykańską wytwórnię Bell Records bez zgody i wiedzy zespołu. O istnieniu płyty muzycy dowiedzieli się przypadkiem, kilka dekad później. Nigdy nie zobaczyli pieniędzy za swoje nagrania, nigdy więcej nie spotkali też Adriana Millara, który jak się zresztą okazało oszukał nie tylko ich. „Orangutan przechytrzył myśliwego” – skwitował po latach całą tę sytuację Seopardie.

Front okładki.

Moje uwielbienie do albumu „Orang-Utan” zaczęło się od przypadkowo usłyszanego w radio utworu „Chocolate Piano”. Bardzo przyjemnie zaskoczył mnie surowy, hard rockowy feeling wtedy jeszcze nieznanego mi zespołu. Zaciekłość wokalisty, który jak się dowiedziałem później miał tylko jedno zdrowe płuco(!), dwie gitary prowadzące i przyjemna melodia z miejsca przykuły mnie do fotela. Po latach, mając już płytę na własność, zdałem sobie sprawę, że słucham czegoś niesamowicie dobrego i interesującego. Brzmienie zespołu a la wczesny Led Zeppelin jest doskonałe i chyba nigdy nie przestanę się dziwić jakim sposobem udało im się to nagrać w jedno popołudnie..? Hunter ma wszystkie znakomite cechy wczesnych zespołów hard rockowych takich jak Budgie, Cactus, Hard Stuff, Sir Lord Baltimore, Leaf Hound zachowując przy tym swój styl i klimat. Gdyby nie fatalne w skutkach postępowanie Millara mógł być wielki. Pozostał wielkim, niestety zapomnianym zespołem swojej epoki.

Ten „zeppelinowy” album zaczyna się od „I Can See In Your Head”, ale w przeciwieństwie do słynnego Avatara ma on w swej ofercie dwóch znakomitych gitarzystów prowadzących i brzmi jak „Welsh” Budgie posuwając się w stronę Grand Funk Railroad. W tej sieci dźwięków duet solowych gitar z podwójnym riffem z wyraźnie odróżniającymi się głosami dominuje tu zdecydowanie. Jest piękny i absolutnie doskonały, choć nie należy też zapominać o kapitalnym ciężkim basie i falujących bębnach. Twórca kompozycji, Jeff Seopardie na szczęście nie stara się być tu dominatorem; swoim perkusyjnym rytmem utrzymuje dramatyczną agresję utworu od pierwszego do ostatniego uderzenia. Piękna rzecz. A parafrazując tytuł piosenki, weszła mi do głowy bez najmniejszego oporu… „Slipping Away” z prostym, ale doskonałym rockowym riffem z bluesowym tłem wsparty imponującym basem Paula Robertsa ma klimat Free. W połowie nagrania mamy krótką (genialną) melancholijną część schodząc w głęboką, dryfującą przestrzeń. Zachwycony też jestem śpiewem Terry’ego Clarka, który od czasów Jason Crest zrobił kosmiczny postęp… „Love Queen” rozgrywający się w zwolnionym tempie to przypowieść o upływającym czasie. Tytułowa piękna i młoda Królowa Miłości zasiadająca na tronie starzeje się, niszczeje, by na końcu stać się wiedźmą. W tej psychodelicznej balladzie Orangutany pochylają się nad wielkimi przyjaciółmi angielskiej psychodelii, ale kto w tym czasie nie chciał być małym Floydem..? Niespodzianką jest, że „Love Queen” nagle ewoluuje w porywający numer – takie rzeczy w dzisiejszych czasach mógłby wymyślić tylko genialny Gov’t Mule…  Z kolei „Chocolate Piano” jest jak jednoczesne słuchanie Led Zeppelin i Cactusa. Nie ukrywam, że to moja ulubiona część płyty i chyba nie ma miłośnika muzyki rockowej wczesnych lat 70-tych, który nie pokochał tej piosenki. Rozpoczyna się beatem  mającym ogromną, wyniszczającą nerwy moc, by zaraz potem przejść do szybkiego ciężkiego grania na dwie gitary prowadzące wsparte basową harmonią. Kompletnie nie mam pojęcia co oznacza tytułowy „Czekoladowy fortepian”, ale to nie mój problem. Zamykam oczy i mam totalny odlot – przez sześć i pół minuty nie ma mnie na tym świecie!

Tył okładki.

„Czas leci, a ty mówisz, że będziesz moja. Ale jeśli opuścisz to miasto, będę na ziemi.” Z tekstu „If You Leave” wynika, że miłość do kobiet jest trudna i kryje w sobie wiele pułapek. „Nobby” Clark rozwiązuje problem w bolesny sposób. Coraz bardziej podoba mi się jego śpiew, dobrze frazuje, ma charyzmę i nie boi się śpiewać szczerze, od serca. Orang-Utan coraz bardziej udowadnia mi, że umieli grać i mieli doskonale przećwiczone piosenki. Gra gitary basowej z solowym duetem jest naprawdę doskonała. Dopatrzeć się tu można klasycznych Mountain’owskich riffów. Wydaje się, że „Mississippi Queen” tymczasowo zacumowała nad brzegiem Tamizy, chociaż na jej pokładzie nie ma ani Leslie Westa, ani Felixa Pappalardiego. No i czapki z głów dla perkusisty, który pokazuje swoje idealne wyczucie rytmu. Bez jego zestawu perkusyjnego nie byłoby tego całego miodu. A potem, wraz z „Fly Me High”, wkraczamy w niesamowity, psychodeliczno senny klimat w stylu „Pink Floyd mają ochotę pograć na ulicy”. Wokal (znów na wysokim poziomie) dodaje atmosferze napięcia, bas idzie swoją drogą, gitara Micka Clarke’a łka jakby to był ostatni akt w jego życiu podczas gdy druga, Sida Fairmana, pochyla się bardziej w stronę akustycznego brzmienia. Na pierwszy rzut utwór wydaje się nieco chaotyczny, ale ja go lubię, kropka. W nieco bluesowym „Country Hike” słychać, że muzycy czują się jak u siebie w domu. Frazowania „Nobby’ego” są świetne, Paul Roberts na basie tworzy podstawową linię melodii, a Mick Clarke, tym razem jako dominujący gitarzysta, gra genialnie. Wszystko zbudowane jest na krótkich riffach, które wprowadzają pulsujący rytm, co odczuwam namacalnie poruszając (nieświadomie) stopami. Podobny dźwięk i atmosferę mamy w następnym utworze, „Magic Playground” tyle, że zagranym w szybszym tempie. Czuć tu rękę realizatora dźwięku – Louis Austin technicznie bawił się nagraniem. Mając na uwadze, że jest to ostatnie nagranie na płycie i będąc świadom, że drugiej nie będzie, utożsamiam się z tekstem wierząc, że można bezpiecznie zejść na ziemię, być szczęśliwym i żyć marzeniami. Podobnie jak orangutany, które ponoć są z nami blisko spokrewnione.

Pierwsza oficjalna reedycja płyty „Orang-Utan” zremasterowana przez samego Jeffa Seopardiego wraz z opisem i unikalnymi zdjęciami zespołu ukazała się w 2014 roku nakładem hiszpańskiego wydawnictwa Sommor. Zainteresowanie było tak duże, że cały nakład wyprzedał się błyskawicznie. Miło mi więc donieść, że w 2022 roku Hiszpanie wydali go powtórnie, tym razem w nieco większym nakładzie. Grzech z takiego prezentu nie skorzystać.