Nieznany kanon ciężkiego rocka. LIQUID SMOKE (1970)

Chyba nie ja jedyny mam taką prywatną „płytową listę życzeń” składającą  się głównie z albumów, które w epoce wydane na winylu nie mogą doczekać się kompaktowych wznowień. Bardzo długo przebywała na niej jedyna płyta amerykańskiego zespołu LIQUID SMOKE. Nie znałem jej wcześniej, ale krótka notatka w brytyjskim „Record Collector” zachęciła mnie, by w ciemno wpisać ją na „listę życzeń”. Życzenie się spełniło. No i cóż, po latach słuchania muzyki nie myślałem, że jest jeszcze coś, co może mnie mile zaskoczyć. Zaskoczyło. I to bardzo!

Historia zespołu jest bardzo krótka, tak jak krótka jego działalność. Zaczęło się od grupy Nyte założonej w 1968 roku przez wokalistę Sandy Pantaleo, studenta Uniwersytetu Wschodniej Karoliny (East Carolina University), w której na klawiszach grał również Benny Ninnman. Zdobyli sobie lokalną sławę grając covery Iron Butterfly i The Doors, oraz hity R&B. Wszak byli na Południu, więc musieli grać także taneczne utwory Otisa Reddinga (szczególną popularnością w ich wykonaniu cieszyło się „Hard To Handle”), Sam And Dave’a, Eddie’ego Floyda, Billy’ego Stewarta, The Temptations… Mieli konkurencję (w dobrym tego słowa znaczeniu) w postaci grupy Orange. Ostatecznie obie formacje za sprawą Pantaleo połączyły siły i rok później muzycy przenieśli się do Nowego Jorku na Long Island. Tak narodził się Liquid Smoke. Oprócz wspomnianych już muzyków twozryli go: Vince Fersak (g), Mike Archuleta (bg) i Chas Kimbrell (dr). To Sandy zaproponował nazwę zespołu. Będąc na stacji benzynowej jego uwagę przykuła półka z ziołowymi przyprawami. Jedno z nich nazywało się Liquid Smoke

Jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z wytwórnią Avco Embassy, która w styczniu 1970 wydała im dużą płytę. Album nagrano w Ulta-Sonic Studios w Hempstead w stanie Nowy Jork, tym samym, w którym nagrywało Vanilla Fudge, The Rascals, Iron Butterfly. Producentem krążka był Vinny Testa, producent płyt Frijid Pink i współproducent psychodelicznego arcydzieła z 1968 roku „Strange Night Voyager” grupy The Merchants Of Dream. Inżynierem dźwięku był John Bradley współpracujący m.in. z Vanilla Fudge, Illusion, Pookah, Bull Angus, Sir Lord Baltimore,… Można śmiało powiedzieć, że lepiej trafić nie mogli. Praca poszła szybko i sprawnie. Jedynie przy „Shelter Of Your Arms” posiedzieli nieco dłużej nad wokalami; efekt wyszedł znakomicie! A skoro o efektach, podoba mi się wirujący, kolorowy dym na okładce snujący się wokół muzyków.

Front okładki.

Na płycie dominuje ciężki psychodeliczny blues rock z domieszką soulu z niesamowicie mocnymi, solidnie brzmiącymi organami Hammonda, znakomitymi gitarami, „brudnym” mocnym wokalem z wykorzystaniem harmonii wokalnych. Dawno nie słyszałem takiej galopady. W epoce było to coś nowego, inna forma, inna skala, poziom, na który niewielu było w stanie wspiąć się aż tak wysoko. I uwaga, jest to płyta, której należy słuchać bardzo głośno.

Wśród dziewięciu utworów znalazły się własne, napisane głównie przez Fersaka kompozycje, oraz covery. Utwór,„I Who Have Nothing” otwierający płytę z pięknym akcentami dętymi, to pierwszy z nich; hit Bena E. Kinga, jednego z głównych wokalistów The Drifters, był z kolei przeróbką włoskiej piosenki „Uno dei Tanti”. Liquid Smoke zrobił to w swoim stylu – poszedł w stronę ciężkiej, wolno toczącej się jak walec drogowy blues rockowej ballady w stylu Vanilla Fudge. Uwielbiam takie otwarcia! Jeszcze bardziej poraża zabójczy „Looking For Tomorrow” (punkt kulminacyjny debiutanckiej płyty „Apocallypsis” peruwiańskiego zespołu Gerardo Manuela & El Humo) o gęstym, „tłustym” brzmieniu ubranym w drapieżne riffy i ogniste solówki z fantastyczną, proto-metalową melodią. Petarda! W środkowej części całość przeradza się w krótki bluesowy jam dając miejsce na gitarowy popis Vince’a Fersaka. Może trudno w to uwierzyć, ale dalej jest jeszcze lepiej! Pozostając przy coverach, „Hard To Handle” Otisa Reddinga i „It’s A Man’s World” Jamesa Browna są demonstracją siły i wściekłości. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy Black Crowes słyszeli ten pierwszy w wykonaniu Liquid Smoke, bo brzmi dość podobnie. Z kolei „It’s A Man World” został szybko zdjęty z radiowej anteny gdyż w tekście  dopatrzono się… przekleństwa. Owym „brzydkim” słowem było niewinne „damn” (cholera), a  powstałe z tego zamieszanie zakrawa na żart.

Tył okładki.

Covery coverami, ale na tym albumie to oryginały z kilkoma fajnymi, rozmytymi gitarami i mrocznymi partiami organów są jego atrakcją czego przykładem klimatyczny, ciężki i mulisty rocker „Reflection”. Orzeźwiający „Warm Touch”, będący opowieścią o dziewczynie z college’u, w której podkochiwał się Sandy Pantaleo oparty jest na szalonej, „skwierczącej” gitarze i organowym fuzzie. W quasi religijnym „Shelter Of Your Arms” zespół zapuszcza się w rejony muzyki soul nie odpuszczając przy tym nic ze swego znaku towarowego – ciężkiego brzmienia. Nowatorski jak na tamten czas stereofoniczny overdub z wokalnym pogłosem będący pomysłem producenta płyty robi wrażenie także i dziś. Blues rockowy „See Me Free” może pochwalić się oszczędną, ale wciąż  świetną gitarą. Lubię do niego wracać, bo ma w sobie tę „nieznośną lekkość bytu” rhythm and bluesa… Na zakończenie wszystkich tych pięknych lotów dostajemy „Let Me Down Easy”. Naznaczony folkiem fantastyczny, rozbujany i wielce zaraźliwy numer z jednej strony pokazuje ich najlepsze brzmienie, z drugiej kierunek, w którym mogliby podążać gdyby tylko dalej działali…

Szkoda, że ​​tej płyty nie słyszałem gdy zaczynałem przygodę z muzyką. Wszystko co w niej kocham jest tutaj, a więc jest polot i fantazja, jest melodyjnie i drapieżnie, romantycznie, nostalgicznie, momentami mrocznie. Idealnie zachowany balans między gitarą, a organami podkreślony doskonałą sekcją rytmiczną z nietuzinkowym wokalem klasyfikują „Liquid Smoke” do mojego „prywatnego kanonu rocka”. Z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąż mam dreszcze i na ten moment pewnie to ją zabrałbym na bezludną wyspę…

OFFENBACH „Tabarnac” (1975)

Pochodzący z Montrealu zespół OFFENBACH powstał w 1970 roku w wyniku transformacji różnych zespołów działających w drugiej połowie lat 60-tych, z których ostatnim był Les Gants  Blancs prowadzony przez braci Boulet, Gerry’ego (org, voc) i Denisa (dr), którzy w tym czasie inspirowali się psychodelią i zespołami takimi jak Deep Purple i Led Zeppelin. W pierwszym składzie znaleźli się także basista Michel Lamothe Jr (syn kanadyjskiego piosenkarza country Williego Lamothe’a) i gitarzysta Jean Gravel. Początkowa wizja Gerry’ego Bouleta chcącego połączyć rocka śpiewanego po francusku z muzyką operową ewoluowała w różne strony, tak jak i ewoluowała nazwa grupy zmieniająca się w ciągu roku kilka razy. Zaczynali jako La 7e Invention zmienione na Grandpa & Company, następnie firmowali się nazwą Offenbach Pop Opera i Offenbach Soap Opéra, by w końcu zostać przy krótkim Offenbach.

Mimo tylu zmian zostali zauważeni przez przedstawicieli Barclay Records, którzy w 1972 roku wydali im debiutancki album „Offenbach Soap Opéra”. Była to jedna z pierwszych rockowych płyt jaka ukazała się we francuskojęzycznej, kanadyjskiej prowincji Quebec niemal w całości zaśpiewana po francusku. Aby zadowolić szerszą publiczności muzycy zdecydowali, że dwie piosenki: „Buldozer” i „High but… low” będą miały angielski tekst. Szkoda, że nie zostały wydane na singlu, mogłyby pomóc w lepszej sprzedaży albumu. Niedługo po jego nagraniu młodszy z braci Boulet, Denis, opuścił zespół. Jego miejsce za zestawem perkusyjnym zajął Roger „Wezo” Belval. W tym samym roku spotykają muzyka, poetę i filmowca – Pierre Harel tak szybko się z nimi zintegrował, że został głównym wokalistą grupy.

Widząc, że zespół szuka sposobu na zwrócenie na siebie uwagi Harel podsunął kolegom dość niezwykły pomysł – w jednym z kościołów wykonać na żywo… żałobną mszę za zmarłych w wersji rockowej. O dziwo, projekt został zaakceptowany przez władze kościelne Quebecu. I tak 30 listopada 1972 roku w Oratoire Saint-Joseph-du-Mont-Royal w obecności trzech tysięcy osób grupa Offenbach wspólnie z chórem Les Chanteurs de la Gamme d’Or i organistą Pierre Yves Asselinem dała eklektyczny występ rockowy zmieszany z liturgicznymi śpiewami i gregoriańskimi chorałami. Całość była transmitowana przez montrealską stację radiową i została uwieczniona na płycie „Saint-Chrône-de-Néant w 1973 roku. Spektakl okazał się sukcesem, co pozwoliło zespołowi w spokoju pracować nad ścieżką dźwiękową do autorskiego filmu Pierre’a Halera, „Bulldozer” wydaną pod koniec tego samego roku.

Offenbach na schodach Oratoire Saint Joseph  tuż przed występem (1972).

Oprócz utworu tytułowego (przerobionego z pierwszego albumu) i „Hey Boss” znalazło się na nim wiele utworów śpiewanych po francusku, w tym „Magie Rouge”, „Solange Tabarnac” i singlowy „Caline de Doux Blues”. Na przestrzeni lat grane były one z wielkim powodzeniem na koncertach. A skoro już o tym mowa, wkrótce po wydaniu „Buldozera” grupa zawitała do  Europy, gdzie przez blisko dwa lata występowała głównie we Francji z wypadami do Belgii i Holandii. W trakcie tego tournée francuski reżyser Claude Feraldo zaproponował, że przez cały czas będzie towarzyszył im z kamerą. Powstał z tego dokumentalny film „Tabarnac” przedstawiający życie zespołu w podróży pełnym nadużywania alkoholu, nieprzespanych nocy, towarzystwem licznych kobiet. Słowem nic, co zapewniłoby grupie dobry wizerunek. We Francji  film swoją premierę miał jesienią 1975 roku. Co ciekawe, w Quebecu dostępny był tylko na kasacie VHS i to… dwadzieścia lat później!

Po powrocie do Montrealu muzycy zdecydowali się na wydanie ścieżki dźwiękowej, która ukazała się na podwójnym longplayu zatytułowanym tak jak dokumentalny obraz.

Front okładki płyty „Tabarnac” (1975)

Film okazał się klapą i szybko poszedł w zapomnienie. Nawiasem mówiąc dostępny jest na YouTube; obejrzałem go dwa razy i… nie polecam. Strata czasu. Inaczej ma się sprawa z płytą, która jest chyba jedną z trzech najlepszych jaką Offenbach wydał we wszystkich epokach swej działalności. Album zawiera mnóstwo hitów, w tym Promenade sur Mars”, „Ma Patrie est à terre” , „Teddy”, Québec rock”, Habitant d’chien blanc” i kilka  niesłusznie zapomnianych perełek takich jak Why j’t’icitte” iMarylin”. Niewiarygodne, że przez ponad 35 lat wciąż jest tak mało znany. Co prawda dźwięk jest surowy, niemal garażowy, któremu daleko do sterylnego nagrania studyjnego, ale to nie zarzut, gdyż jego interpretacja jest wściekła. Mówiąc dokładnie to prawdziwy, rozbuchany rock’n’roll z odrobiną bluesa i akcentami rocka progresywnego, z gorącymi jamami, potężnym Hammondem i bardzo „brudnymi” solówkami gitarowymi, które dosłownie rozrywają wszystko na strzępy. Oczywiście „Tabarnac” nie jest pozbawiony wad. Powiem więcej – to album pełen niedoskonałości. Ale patrząc obiektywnie jest to zapis grupy będącej wówczas na szczycie swojej sztuki, która po ekscytujących eksploracjach w końcu odnalazła swoją tożsamość.Poza tym jedno jest pewne – to tutaj Gerry Boulet dał się poznać jako wyjątkowy wokalista i frontman Offenbacha. Jego chropowaty, bardzo charakterystyczny głos jest niepowtarzalny.

Zdjęcie wewnątrz rozkładanej okładki.

Album zaczyna się od rockowego „Quoi quoi” z początkiem przypominającym francuski Ange przechodząc do organowej orgii w „Ether”, a następnie do „Dimanche blues”, długiego i ognistego bluesa, by zakończyć pierwszą stronę oryginalnej płyty rockowym kilerem z fantastycznym Hammondem w „Habitant D’chien Blanc”. Stronę B otwiera „Teddy” oferując 8-minutową improwizowaną kosmiczną bestię, zaś „Granby” to ukłon (hołd?) w stronę miasta w prowincji Quebec zagrany w stylu Deep Purple. Bardzo dobry, instrumentalny „Marylin” z pięknym fletem  i długą solową sekcją otwiera stronę C, by tuż po tym ustąpić miejsca „Wézo”,  perkusyjnemu solo (znak tamtych czasów), oraz  dwóm krótszym, całkiem przyjemnym utworom: „Ma patrie est à terre” i „Pourquoi j 't’icitte” dla mniej wymagających progresywnych słuchaczy. Ostatnia strona podwójnej płyty zaczyna się od wszystko mówiącego „Québec Rock „, po którym następuje kosmiczny, psychodeliczny „Jam” pokazujący, że Offenbach potrafił także nieźle improwizować. To podwójne i niesamowite wydawnictwo kończy powolny, niemal epicki „L’hymne à l’amour” – przesiąknięty bluesowymi organami hymn na cześć miłości i rocka.

Wewnętrzne zdjęcie w rozłożonej okładce.

Jeśli komuś mało tej szalonej muzyki polecam podwójną kompaktową reedycję albumu wytwórni ProgQuebec wydaną w czerwcu 2011 roku zawierającą pięć niewydanych wcześniej utworów udostępnione przez Gerry’ego Bouletaych trwających łącznie trzydzieści sześć minut. Wśród nich największe wrażenie wywarła na mnie koncertowa wersja „Moody Calvaire Moody”, oraz znakomity (naprawdę ZNAKOMITY) dwudziestominutowy jam „Marylin/Wézo/Rirolarma”, który powalił mnie na kolana!

Po wydaniu płyty z zespołem pożegnał się Pierre Harel, choć przez jakiś czas wciąż pisał im teksty. Z różnymi muzykami Offenbach przetrwał na rynku do 1985 roku wydając w tym czasie dziesięć albumów. Po jedenastu latach zreformował się kontynuując sceniczną działalność, która na dobrą sprawę trwa do dzisiaj.

OSMOSIS (1970) – amerykańscy pionierzy eklektycznego prog rocka.

W kotle muzycznej ekspresji i eksperymentów otaczającym Berklee College Of Music pod koniec lat 60-tych narodził się  OSMOSIS, siedmioosobowy zespół prowadzony przez grającego na saksofonie i flecie legendarnego jazzmana, Charliego Mariano. Karierę Mariano można podzielić na dwa etapy. Na początku regularnie występował w Bostonie razem ze swoim jazzowym combo, Na przełomie lat 50 i 60-tych współpracował ze znakomitymi muzykami jazzowymi: takimi jak Chico Hamilton, Stan Kenton, Elvin Jones, Charles Mingus, a także ze swoją pierwszą żoną, pianistką Toshiko Akiyoshi. Drugi etap jego kariery rozpoczął się po 1967 roku, gdy zafascynowany rockiem stworzył z dużo młodszymi muzykami bardziej zorientowanymi na rhythm and bluesa  Osmosis. Godne uwagi jest to, że, wszyscy bez wyjątku mieli równe prawa w tworzeniu muzyki, tekstów i aranżacji.

Charlie Mariano

W składzie zespołu znalazło się dwóch(!) perkusistów: Lou Peterson i Bobby Clark, wokalista Bobby Knox, gitarzysta Andy Steinborn, basista Danny Comfort  i grający na klawiszach Charlie Bechler. Łącząc różne gatunki muzyczne wyczarowali fascynujące, mroczne klimaty. Być może i byli oderwani od rzeczywistości, ale trzeba też przyznać, że brzmieli potężnie. Przed jednym z koncertów w Boston Tea Party w 1969 roku, gdzie wspólnie z Milesem Davisem otwierali trzydniową imprezę pewien natarczywy dziennikarz lokalnej prasy długo nagabywał lidera, by wyjaśnił mu jaką muzykę gra jego zespół. Mario, mający po dziurki w nosie namolnego pismaka, z lekką ironią w głosie w końcu odpowiedział: „Taką, która albo ci się spodoba, albo nie…”

W lutym 1970 roku nagrali materiał na płytę. Album „Osmosis” wytwórnia RCA wydała cztery miesiące później.

Front okładki płyty „Osmosis” (1970)

Tuzin utworów jakie się tu znalazło prezentuje eklektyczną gamę progresywnego jazz rocka wymieszanego z psychodelią i szczyptą muzyki klasycznej. Przy saksofonach altowym i sopranowym ściana dźwięku była niesamowita, zaś klimat wahał się od kosmicznego nastroju po ciężki, acidowy stoner rock. Oczywiście prochu nie wymyślili. W epoce istniały podobne zespoły, by wymienić tu Blood Sweat & Tears i Spirit odpowiednio ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża, kanadyjski Lighthouse, nie mówiąc o prężnej scenie Canterbury pod przywództwem Soft Machine. Osmosis nie wzorował się na żadnym z nich. Byli oryginalni i na swój sposób niepowtarzalni. Nie porównywałbym ich do Van Der Graaf Generator jak robi to wielu. Bardziej przypominają mi miks Johna Coltrane’a z grupą Frijid Pink, ewentualnie efemeryczny Arzachel w połączeniu z Marsupilami.

Utwór otwierający, Of War And Peace (In Part)”, rozpoczyna się biciem dzwonów i gongu nagrany w opuszczonej gotyckiej katedrze, w której Bobby Knox wygłasza kazanie śpiewając przyprawiającym o dreszcze złowieszczym głosem “Let us feed, You and I, Of life and death, Of war and of peace” (Karmmy się życiem i śmiercią, wojną i pokojem) kończąc słowami „Pick the fruit of the soul. Let the body die…” (Zbierz owoc duszy. Ciało niech umrze). W klimatycznym wstępie do Beezlebub” słychać gitarę wah wah i saksofon Mariano. Gitarowe riffy pomiędzy Andy Steinbornem, a basem Danny’ego Comforta tworzą w sekcji rytmicznej koszmarną dystopię dającą wokaliście dodatkową moc. Krótka część słodkiej dziecięcej piosenki „Mary Had A Little Lamb” (Mary miała małą owieczkę) daje sygnał, że prawdziwy koszmar dopiero się zaczyna…Do „Sunrise wprowadzają nas dwaj perkusiści, którzy ustawiają zespół tak, aby silniki były rozgrzane i gotowe do pracy. Steinborn wytwarza ze swojej gitary dudniącą falę przypływową, a powtarzane skandowanie „Your Love And My Love” podkręcają tempo płynnie przechodząc  w kolejne nagranie, Shadows”. Za sprawą nadaswaram (południowoindyjski instrument dęty, przypominający obój) z wibracjami w stylu Lolo Coxhilla free jazzowy styl wprowadza nas w pustynną scenerię. Za sprawą basu Comforta i organów Charliego Belchera utwór zmienia się w hipnotyczną, nastrojową sambę, sprawiającą wrażenie, jakby słońce tego dnia wschodziło dwa razy, po czym pogrąża się on w pełną polotu improwizację. Całość, pięknie wykonana, z kilkoma świetnymi fakturami łączy muzykę świata z jazzową awangardą. Dla mnie bomba!

Tył oryginalnej okładki.

Kiedy słucham Scorpio Rising” zaczynam się zastanawiać, czy brytyjski reżyser Michaele Winner nie zainspirował się tym nagraniem nakręcając w 1973 roku szpiegowski film „Scorpio” z Burtem Lancasterem i Alainem Delonem… No dobra, żartuję. Po raz pierwszy (i ostatni) rolę głównego wokalisty przejął tu Bobby Clark i zrobił to genialnie. Jego anielska wokaliza sprawia wrażenie kompletnie innego podejścia całego septetu do muzycznej materii zagłębiając się w psycho-jazz-popowe rewiry, zaś Mariano ze swoim uduchowionym brzmieniem fletu niczym fakir prowadzi nas przez różne tajemnicze korytarze i komnaty.

A potem dochodzimy do Of War And Peace (In Full)” gdzie zespół jednoczy się zataczając koło. To powtórka krótszej wersji, która pojawiła się na otwarciu płyty będąca skrzyżowaniem debiutu Black Sabbath, Marsupilami i Jefferson Airplane. Wyobraźnia podsuwa mi obraz czterech tych zespołów będących razem w studiu, którzy tworząc nową gigantyczną wersję tego nagrania podkręcają dźwięk do prędkości światła. Podczas gdy Steinborn kładzie cały swój kunszt na sześciu strunach, a Peterson i Clark pojedynkują się na perkusjach tworząc groźną burzę w tym samym czasie Mariano zawodzi na saksofonie wykonując niesamowite solówki, jakby składał ukłon Ianowi McDonaldowi i Melowi Collinsowi z King Crimson. A potem, w ostatniej niemal chwili czuję, że przenoszę się pod koniec lat 80-tych do dużego rodzinnego pokoju z telewizorem, w którym na tle końcowych napisów „Ulicy Sezamkowej” słyszę  „Funky Chimes” Joe Raposo. Zanim w kulminacyjnym momencie za gotycką katedrą zamkną się drzwi Knox zdąży skończyć kazanie, po którym nastąpi kłująca w uszy cisza…

Z tą płytą jest tak, że z każdym kolejnym przesłuchaniem wydaje mi się lepsza, ciekawsza i co ważne – wciąż wywołuje u mnie dreszcze. Szkoda, że ​​zespół nigdy nie zyskał uznania na jakie zasługiwał, że nie nagrał kolejnej płyty. Jej kompaktowa reedycja wydana w 2017 roku przez Esoteric zaopatrzona została w 16-stronicową książeczkę z esejem Sida Smitha i wywiadem z Andym Steinbornem na temat historii zespołu z wieloma nieznanymi szczegółami.

Po nagraniu płyty Mariano wyjechał do Niemiec gdzie dołączył do grupy Embryo, by ostatecznie połączyć siły z Colors Eberharda Webera. Steinborn po ukończeniu studiów w Berklee przeniósł się do Nevady gdzie do dziś gra w Hillside Street Band, zaś Bechler brał udział w kilku muzycznych projektach, ale w żadnym nie odniósł sukcesu. Co robili pozostali muzycy, tego nie udało mi się ustalić.