Chyba nie ja jedyny mam taką prywatną „płytową listę życzeń” składającą się głównie z albumów, które w epoce wydane na winylu nie mogą doczekać się kompaktowych wznowień. Bardzo długo przebywała na niej jedyna płyta amerykańskiego zespołu LIQUID SMOKE. Nie znałem jej wcześniej, ale krótka notatka w brytyjskim „Record Collector” zachęciła mnie, by w ciemno wpisać ją na „listę życzeń”. Życzenie się spełniło. No i cóż, po latach słuchania muzyki nie myślałem, że jest jeszcze coś, co może mnie mile zaskoczyć. Zaskoczyło. I to bardzo!
Historia zespołu jest bardzo krótka, tak jak krótka jego działalność. Zaczęło się od grupy Nyte założonej w 1968 roku przez wokalistę Sandy Pantaleo, studenta Uniwersytetu Wschodniej Karoliny (East Carolina University), w której na klawiszach grał również Benny Ninnman. Zdobyli sobie lokalną sławę grając covery Iron Butterfly i The Doors, oraz hity R&B. Wszak byli na Południu, więc musieli grać także taneczne utwory Otisa Reddinga (szczególną popularnością w ich wykonaniu cieszyło się „Hard To Handle”), Sam And Dave’a, Eddie’ego Floyda, Billy’ego Stewarta, The Temptations… Mieli konkurencję (w dobrym tego słowa znaczeniu) w postaci grupy Orange. Ostatecznie obie formacje za sprawą Pantaleo połączyły siły i rok później muzycy przenieśli się do Nowego Jorku na Long Island. Tak narodził się Liquid Smoke. Oprócz wspomnianych już muzyków twozryli go: Vince Fersak (g), Mike Archuleta (bg) i Chas Kimbrell (dr). To Sandy zaproponował nazwę zespołu. Będąc na stacji benzynowej jego uwagę przykuła półka z ziołowymi przyprawami. Jedno z nich nazywało się Liquid Smoke…
Jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z wytwórnią Avco Embassy, która w styczniu 1970 wydała im dużą płytę. Album nagrano w Ulta-Sonic Studios w Hempstead w stanie Nowy Jork, tym samym, w którym nagrywało Vanilla Fudge, The Rascals, Iron Butterfly. Producentem krążka był Vinny Testa, producent płyt Frijid Pink i współproducent psychodelicznego arcydzieła z 1968 roku „Strange Night Voyager” grupy The Merchants Of Dream. Inżynierem dźwięku był John Bradley współpracujący m.in. z Vanilla Fudge, Illusion, Pookah, Bull Angus, Sir Lord Baltimore,… Można śmiało powiedzieć, że lepiej trafić nie mogli. Praca poszła szybko i sprawnie. Jedynie przy „Shelter Of Your Arms” posiedzieli nieco dłużej nad wokalami; efekt wyszedł znakomicie! A skoro o efektach, podoba mi się wirujący, kolorowy dym na okładce snujący się wokół muzyków.
Na płycie dominuje ciężki psychodeliczny blues rock z domieszką soulu z niesamowicie mocnymi, solidnie brzmiącymi organami Hammonda, znakomitymi gitarami, „brudnym” mocnym wokalem z wykorzystaniem harmonii wokalnych. Dawno nie słyszałem takiej galopady. W epoce było to coś nowego, inna forma, inna skala, poziom, na który niewielu było w stanie wspiąć się aż tak wysoko. I uwaga, jest to płyta, której należy słuchać bardzo głośno.
Wśród dziewięciu utworów znalazły się własne, napisane głównie przez Fersaka kompozycje, oraz covery. Utwór,„I Who Have Nothing” otwierający płytę z pięknym akcentami dętymi, to pierwszy z nich; hit Bena E. Kinga, jednego z głównych wokalistów The Drifters, był z kolei przeróbką włoskiej piosenki „Uno dei Tanti”. Liquid Smoke zrobił to w swoim stylu – poszedł w stronę ciężkiej, wolno toczącej się jak walec drogowy blues rockowej ballady w stylu Vanilla Fudge. Uwielbiam takie otwarcia! Jeszcze bardziej poraża zabójczy „Looking For Tomorrow” (punkt kulminacyjny debiutanckiej płyty „Apocallypsis” peruwiańskiego zespołu Gerardo Manuela & El Humo) o gęstym, „tłustym” brzmieniu ubranym w drapieżne riffy i ogniste solówki z fantastyczną, proto-metalową melodią. Petarda! W środkowej części całość przeradza się w krótki bluesowy jam dając miejsce na gitarowy popis Vince’a Fersaka. Może trudno w to uwierzyć, ale dalej jest jeszcze lepiej! Pozostając przy coverach, „Hard To Handle” Otisa Reddinga i „It’s A Man’s World” Jamesa Browna są demonstracją siły i wściekłości. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy Black Crowes słyszeli ten pierwszy w wykonaniu Liquid Smoke, bo brzmi dość podobnie. Z kolei „It’s A Man World” został szybko zdjęty z radiowej anteny gdyż w tekście dopatrzono się… przekleństwa. Owym „brzydkim” słowem było niewinne „damn” (cholera), a powstałe z tego zamieszanie zakrawa na żart.
Covery coverami, ale na tym albumie to oryginały z kilkoma fajnymi, rozmytymi gitarami i mrocznymi partiami organów są jego atrakcją czego przykładem klimatyczny, ciężki i mulisty rocker „Reflection”. Orzeźwiający „Warm Touch”, będący opowieścią o dziewczynie z college’u, w której podkochiwał się Sandy Pantaleo oparty jest na szalonej, „skwierczącej” gitarze i organowym fuzzie. W quasi religijnym „Shelter Of Your Arms” zespół zapuszcza się w rejony muzyki soul nie odpuszczając przy tym nic ze swego znaku towarowego – ciężkiego brzmienia. Nowatorski jak na tamten czas stereofoniczny overdub z wokalnym pogłosem będący pomysłem producenta płyty robi wrażenie także i dziś. Blues rockowy „See Me Free” może pochwalić się oszczędną, ale wciąż świetną gitarą. Lubię do niego wracać, bo ma w sobie tę „nieznośną lekkość bytu” rhythm and bluesa… Na zakończenie wszystkich tych pięknych lotów dostajemy „Let Me Down Easy”. Naznaczony folkiem fantastyczny, rozbujany i wielce zaraźliwy numer z jednej strony pokazuje ich najlepsze brzmienie, z drugiej kierunek, w którym mogliby podążać gdyby tylko dalej działali…
Szkoda, że tej płyty nie słyszałem gdy zaczynałem przygodę z muzyką. Wszystko co w niej kocham jest tutaj, a więc jest polot i fantazja, jest melodyjnie i drapieżnie, romantycznie, nostalgicznie, momentami mrocznie. Idealnie zachowany balans między gitarą, a organami podkreślony doskonałą sekcją rytmiczną z nietuzinkowym wokalem klasyfikują „Liquid Smoke” do mojego „prywatnego kanonu rocka”. Z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąż mam dreszcze i na ten moment pewnie to ją zabrałbym na bezludną wyspę…