Pewnego ranka w sercu Afryki… OSIBISA „Osibisa” (1971); „Woyaya” (1971)

To były wczesne lata 80-te, warszawska giełda płytowa. Na jednym ze stoisk moją uwagę przykuła zachwycająca okładka z logo zespołu w stylu Yes. To debiutancki album zespołu OSIBISA. Nazwa nie była mi obca. Jako namiętny słuchacz radiowej „Trójki” słyszałem kilka ich nagrań, które nie do końca były moją bajką. No cóż, do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Poza tym wtedy nie byłem świadom, że Roger Dean jeśli już projektował okładki to nie dla przeciętniaków. Mając inne priorytety i dość ograniczony budżet oczywiście go nie kupiłem, ale wracając do domu okładkę miałem cały czas przed oczami. Ba! Nawiedzała mnie w snach częściej niż Freddy Krueger z „Koszmaru z ulicy Wiązów”…

Zespół Osibisa (1970)

Zespół tworzyli utalentowani muzycy z Afryki i Karaibów zgrabnie łącząc afrykańskie pieśni z psychodelią w najbardziej niesamowity sposób na długo przed ukuciem terminu World Music. Historia grupy rozpoczyna się w Londynie w 1969 roku, kiedy do trzech muzyków z Ghany, saksofonisty Teddy Osei, perkusisty Sol Amarfio i grającego na trąbce Mac Tontoha dołączyli: basista Roy Bedeu z Grenady (znany także jako Spartakus R), grający na klawiszach Robert Bailey z Trynidadu i Tobago, oraz gitarzysta Wendel Richardson z Antigui. Ostatni, który do nich dołączył, Asisi Amao z Nigerii, dodał dodatkową perkusję i saksofon tenorowy. Można powiedzieć, że w tym momencie narodziła się Osibisa. A! I jeszcze jedno. Same słowo,  „osibisa” w języku ghańskim oznacza krzyżujące się rytmy, które eksplodują szczęściem. Cóż za doskonała definicja brzmienia grupy.

Proces oswajania całej energii, którą z godną podziwu swobodą uwalniali w maleńkiej sali prób przygotowując swoją debiutancką płytę trwał przez kolejne dwa lata.  Ale zanim to nastąpiło w grudniu 1970 roku wydali pierwszy, bardzo udany singiel Music For Gong Gong”, który przykuł uwagę całego świata. Dokładnie pół roku późnej do sklepów trafił wspomniany album zatytułowany „Osibisa” z ową niezwykle fantastyczną okładką.

Front okładki debiutanckiej płyty grupy Osibisa (1971)

Wczesne lata siedemdziesiąte przyniosły artystom wolność i ludzie byli otwarci na słuchanie muzyki z różnych części planety. Choć wielu widziało okładkę, niewielu słyszało muzykę. Jazz owinięty wokół afrykańskich rytmów i perkusji dzięki tej płycie był drogowskazem wskazującym nową ścieżkę w poszukiwaniu czegoś kompletnie innego. Pierwszą rzeczą, którą podziwia każdy kto ich słucha to fantastyczna sekcja rytmiczna w zachwycający sposób łącząca perkusję i bas z plemiennymi instrumentami perkusyjnymi, Swoją drogą nawet Uriah Heep nie mogli oprzeć się okazji i zaprosili Teddy’ego, Maca i Loughty’ego, którzy do końcowej części tytułowego nagrania z albumu „Look At Yourself” dodali doskonałą perkusję.

Doceniając ogromną wartość niewiarygodnej sekcji rytmicznej skupię się na samej muzyce. Album otwiera się znakomitym „Dawn”. Rozpoczyna się plemienną ceremonią powitania dnia. Ćwierkają ptaki (flety), słonie ryczą (saksofony), cicho sunie krokodyl (organy), podczas gdy zebry (gitary) z wahaniem zbliżają się do wody… świt… takie dźwięki można usłyszeć w Środkowej Afryce każdego ranka… Krótka narracja w języku angielskim z bardzo mocnym afro-karaibskim akcentem to nie tylko prezentacja zespołu, ale też wprowadzenie do albumu zaczynającego się od „Pewnego dnia w sercu Afryki…” Po plemiennych rytmach dołącza się mocny, precyzyjny kontrabas Roya Bedeau, po którym pojawiają się bardzo psychodeliczne organy. Wszystko zmieszane jest z krzykami w jakimś afrykańskim dialekcie i kiedy wierzysz, że nie może być lepiej wchodzi gitara Wendela Richardsona w stylu Santany dodając latynoskiego akcentu. Jeśli komuś mało na dokładkę jest jeszcze wspaniała solówka na flecie zmieszana z afrykańskimi dialektami. Umiejętność łączenia rzekomo niekompatybilnych stylów od Hendrixa, Santany i Boba Marleya po R&B i jazz zbliżyła ich do rocka progresywnego. Idealne otwarciem płyty!„Music For Gong Gong” był mniej skomplikowany niż poprzedni utwór, ale z pewnością znacznie bardziej rytmiczny. W tym przypadku utwór brzmi jak afro-jazz ze względu na wszechstronny saksofon Marka Tontoha,  bez oddalania się od psychodelicznej atmosfery tworzonej przez organy. Tuż po nim mój ulubiony „Ayko Bia”. Jeśli wydaje się być mniej progresywny i psychedeliczny prezentuje bardzo ciekawą strukturę i doskonałą pracę sekcji rytmicznej . Zaczyna się jak jakaś wioskowa ceremonia,  a dokładniej rywalizacja pomiędzy dwoma śpiewakami. Ten drugi, wspierany przez męski chór, stara się naśladować pierwszego słowo po słowie. Po zakończeniu rozpoczyna się ta sama kontrapunktowa struktura, tym razem pomiędzy instrumentami. Ten świetny i najdłuższy na płycie utwór (7:53) oddaje genialne połączenie afro-popu i psychodelicznego jazz rocka.

Okładka płyty po rozłożeniu

„Akwaaba” to najbardziej melodyjny kawałek z tego albumu, gdzie w najdoskonalszym santanowskim stylu gitara i bas tworzą podstawę melodyczną. Ale tak naprawdę cały ciężar dźwigają tutaj dęte wykonując spektakularną pracę. Jestem pewien, że gdyby Phil Collins ich posłuchał, nigdy nie wezwałby na pomoc The Phoenix Horns (główna sekcja dęta Earth, Wind And Fire) podczas nagrywania płyty „Abacab”, No i dzięki Bogu… Do niesamowitego „Oranges” mam szczególny sentyment. Był to ich pierwszy numer jaki usłyszałem i przysiągłbym, że ze względu na świetne partie saksofonów i fortepianu a la Chick Corea miałem do czynienia z zespołem jazz–fusion z afrykańskimi elementami. Organy Farfisa i krótkie pół solówki na gitarze wsparte skomplikowaną pracą perkusji przywracają nas do muzycznej rzeczywistości wczesnych lat 70-tych i oddają geniusz Osibisa potwierdzając jednocześnie, że ci goście byli świetnymi, absolutnie wszechstronnymi muzykami! No i przyszedł czas na moją (kolejną), ulubiona piosenkę z tego albumu, czyli napędzane basem reggae „Phallus C”. Wow, cóż za genialny utwór! Kocham go nie tylko za wysublimowane bębny i basowy riff. Sposób, w jaki zespół bez wysiłku przełącza się z metrum 9/8 na 3/4, a potem na 6/8 naprawdę poraża. Mało tego . To tu znajduje się potencjalnie najlepsze solo gitarowe Richardsona! Płytę zamyka „Think About The People” z mocnym tekstem poruszającym degradację środowiska naturalnego i zmiany klimatyczne. Temat powszechny na przełomie lat 60/70-tych, ale z mocnym, bardzo rewolucyjnym akcentem wobec zaniedbań w kwestii Afryki Środkowej. Struktura utworu ciągle się zmienia, od gwałtownych eksplozji po niesamowite solówki organowe z kilkoma delikatnymi przejściami. Jeśli to nie jest proto-prog to nie wiem, gdzie go mogę umieścić. Doskonała piosenka.

Wnętrze okładki

Ponoć najgorszym przekleństwem jakie może spotkać zespół to wydanie doskonałego debiutu. Fani czekając na kolejną płytę oczekują równie znakomitego, a nawet lepszego albumu, co zazwyczaj jest bardzo trudne do osiągnięcia. Debiut Osibisa to fantastyczny krążek, po którym niemal natychmiast wydali drugi, „Woyaya”. Innymi słowy podjęli ryzyko, ale w tym przypadku trafili w sedno, bo „Woyaya” jest doskonałą kontynuacją debiutu mającą dodatkową zaletę – jest znacznie lepiej nagrany. Perkusja kradnie show. Kiedy odtwarzam płytę czuję bicie bębna na swojej klatce piersiowej. Nic tylko kołysać się i tańczyć do tej radosnej muzyki. Sprzeciwiam się utrzymywaniu ciała w bezruchu przy jakimkolwiek numerze z tej płyty dające całkiem przyjemne przeżycie muzyczne.

Front okładki płyty „Woyaya” (1971)

Jak zwykle u Osibisa pierwszy utwór jest wstępem i zaproszeniem do albumu. „Beautiful Seven” zaczyna się jak pierwsza płyta Black Sabbath grzmotem burzy, tyle że nie jest to horror. Gdzieś w oddali echo niesie piękny dźwięk fletu przywołującego dzikiego ducha łącząc się  z uroczystymi pieśniami, gitarą w stylu Santany, narracją i krzykami zaskakując każdego przypadkowego słuchacza, który nie wiedziałby, czego spodziewać sie dalej. A wszystko to w ramach unikalnego stylu zespołu. Trzeba posłuchać, żeby zrozumieć… „Y Sharp” eksploruje bardziej brzmienie afro-funk. Relacja pomiędzy instrumentami dętymi i gitarami oprawiona jest przez bas godny najlepszych funkowych rytmów zaś wyszukane aranżacje, kontrolowane dysonanse i jazzowy feeling utrzymują wysoki poziom. Z kolei „Spirits Up Above” to mocne połączenie jazzu z psychodelią, Gdy Robert Bailey doprowadza Hammonda do łez, Loughty Amao, Teddy Osei i Mac Tontoh uspokajają nastrój dętymi. Ale to nie koniec – Osibisa ma coś jeszcze do zaoferowania. Piękne pieśni i wyszukana praca wokalna w gospelowym klimacie łączą nostalgię za bluesem z afrykańskimi melodiami. Jakby tego było mało, długa instrumentalna sekcja końcowa to halucynacyjna eksplozja rytmu i melodii. Wygląda na to, że „nominacja” zespołu przez Rogera Deana nie była bezpodstawna.

Tył okładki

Absolutnie wyróżniającym się dla mnie utworem jest „Survival” z niesamowitym wokalem Loughty Amao, od którego dostaję gęsiej skórki. Idealne połączenie plemiennych afrykańskich rytmów, rocka, późnej psychodelii i funku. Aby nie brzmiało tandetnie lub wulgarnie zostało starannie wyważone. I to jest to, czego zawsze oczekiwałem od afrykańskiego zespołu. Znowu doskonały hit… Fantastyczne wprowadzenie basu i perkusji otwiera nam znakomite Move On”. Dźwięki kong, krowich dzwonków, bongosów i bębnów łączą się w zaraźliwym rytmie, podczas gdy instrumenty dęte w tle krzyczącego Hammonda dodają karaibskiego akcentu. Wisienką na torcie jest jednak gitarowy występ Wendela Richardsona w stylu Carlosa Santany… Potężny bas Roya Bedeau w „Rabiatu” toruje drogę eksplozji instrumentów perkusyjnych, która prowadzi do kolejnej szalonej mieszanki dźwięków i nastrojów Czarnego Kontynentu z odrobiną karaibskiego posmaku zapewnionego przez klawisze i zabójczą gitarę, oraz perkusyjną ekstrawagancję. Ta ostatnia jest po prostu szalona. I kiedy wierzy się, że lepiej być nie może, pojawia się „Woyaya”, magiczna i tajemnicza afrykańska ballada z melancholijnym tekstem, onirycznym Hammondem i jak zwykle doskonałą perkusją z dodatkiem znakomitych solówek na flecie. Bez wątpienia jeden z najpiękniejszych utworów jaki Osibisa nagrali. Nawet twardy, angielski akcent idealnie pasuje do jego atmosfery.

Wiele osób może pomyśleć, że przesadzam uznając te albumy niemal za arcydzieła. Być może dla niektórych jedyną wątpliwością tej oceny jest „wątpliwy” element progresywnego rocka, ale jeśli delikatne połączenie stylów, dźwięków i gatunków to nie prog rock no to ja już nie wiem, co to słowo oznacza. Jeśli więc ktoś nie jest do końca przekonany do Osibisa, niech kupi je ze względu na okładkę. Na koniec muzyka i tak obroni się sama.