Stray to niestety mało znany i pomijany zespół, który na początku swojej kariery narobił dużo wspaniałego hałasu i moim skromnym zdaniem powinien zapewnić sobie miejsce w „Brytyjskiej Mitologii Rocka” obok Deep Purple, Budgie i Black Sabbath. Co prawda w późniejszych latach popadł w przeciętność, ale wczesny, klasyczny Stray był czterogłową bestią. I właśnie ze względu na ów okres, na ten szczyt doskonałej sprawności należy uznać ich za prawdziwych bogów rocka jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi.
Początki zespołu sięgają 1966 roku. Założyli go czterej szkolni koledzy: 15-letni gitarzysta Del Bromham, oraz o rok młodsi basista Gary Giles, wokalista Stephen Gadd i perkusista Steve Crutchley, który dwa lata później zafascynowany jazzem wykruszył się ze składu. Na jego miejsce szybko wskoczył Richard „Ritchie” Cole (zbieżność imienia i nazwiska z road menadżerem Led Zeppelin przypadkowa) z tej samej, londyńskiej Christopher Wren School. Ze względu na młody wiek grali tyle ile mogli powoli budując reputację zespołu znakomicie prezentującego się na żywo. Wkrótce stali się stałymi bywalcami londyńskich klubów takich jak Shepherds Bush Goldhawk, Marquee, Middle Earth w Covent Garden… We wczesnym okresie łączyli różne style i gatunki głównie acid rock, rock psychodeliczny i blues rock. Podczas gdy większość zespołów zadowalała się wejściem na scenę i graniem, Stray wyrobił sobie markę jednego z pierwszych zespołów wykorzystujących własne oświetlenie i… sprzęt pirotechniczny. Wychodziły z tego czasem różne, nieprzewidywalne sytuacje. Del Bromham: „Któregoś razu graliśmy przed Yes. Wystrzeliliśmy materiały wybuchowe, które zrobiły ogromną dziurę na scenie. Przerażone miny starszych kolegów z Yes pamiętam do dziś.” Bardziej szalona historia przydarzyła im się na „The Weeley Festival” w Essex. „Chcieliśmy, żeby nasz występ był jeszcze bardziej dynamiczny. Zleciliśmy naszej ekipie kupno naprawdę specjalnych efektów. Jako, że zamykaliśmy nad ranem cały festiwal na koniec naszego seta wystrzeliliśmy w niebo grad fajerwerków. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że były to… rakiety sygnalizacyjne, tzw. flary, będące na wyposażeniu jednostek pływających. Byliśmy blisko wybrzeża, w morze błyskawicznie wypłynęły łodzie ratunkowe w poszukiwaniu statku wzywającego pomocy. Musieliśmy się potem długo tłumaczyć i przepraszać.”
W maju 1969 roku kwartet supportował Groundhogs, a następnie grupie Traffic. Zbyt młodzi by mieć prawo jazdy musieli znaleźć kogoś, kto poprowadzi furgonetkę ze sprzętem. Pomoc zaofiarował Neil Darken, który później, w latach 70-tych został menadżerem tras koncertowych zespołu. „Del, Steve i ja mieszkaliśmy obok siebie w East Acton w Londynie. Byłem niewiele starszy. Kilka miesięcy wcześniej odebrałem prawo jazdy. To był jeden z najwspanialszych okresów w moim życiu. Podróżowanie po Wielkiej Brytanii i spotykanie zespołów wczesnym rankiem na autostradzie M1, rozmawiając o tym, gdzie się bawili poprzedniego wieczoru pozostanie mi w pamięci na zawsze.”
W styczniu 1970 roku podpisali kontrakt z Transatlantic Records, a już miesiąc później siedzieli w studio nagraniowym. Ciekawe, że w tamtych czasach udało im się znaleźć producenta (Hugh Murphy) i inżyniera (Jerry Boys), którzy pozwolili im ziać ogniem z dziką siłą bez poczucia komercyjnej odpowiedzialności. Nastoletni gracze heavy rocka stali na równymi z bardziej uznanymi Clear Blue Sky i UFO, tyle że bili ich na głowę talentem, entuzjazmem i zapałem. Biała okładka z wyciętym logo zespołu nie zapowiadała, że w środku znajduje się najbardziej ognisty album rockowy. Album stworzony z pasją przez młodych muzyków mających zamiłowanie do jamowania i ekstremalnego używania gitarowego fuzzu, ale (co też jest szalenie istotne) do tworzenia chwytliwych melodii ukazał się w czerwcu tego samego roku.
To jedna z tych płyt, której mogę słuchać mnóstwo razy pod rząd ku niekłamanej uciesze moich sąsiadów i która nigdy mi się nie nudzi. Niewyczerpany entuzjazm do tej muzyki objawia się już w pierwszym, niemal epickim utworze, „All In Your Mind”. Proste uderzenia gitary, miarowy rytm bębnów i talerzy przechodzi w głośniejsze gitarowe wibrato z riffem. Z tego naelektryzowanego kurzu wyłania się raczkujące, surowe boogie z chwytliwą zwrotką i refrenem. Seria żartobliwych klaskań entuzjastycznie sygnalizuje wejście do krainy improwizowanego jamu, Bromham odważnie gra swoje solo i jeśli zmrużyć oczy odnosi się wrażenie, że Neu! spotyka Hawkwind tyle, że bez elektroniki, eksperymentów i saksofonu. Po około ośmiu minutach, gdy wydaje się, że utwór dobiegł końca, jak z kapelusza wyskakuje nowy, porywający ciężki riff wpadający w szalone crescendo. Legenda metalu, Steve Harris, wielki fan grupy nagrał „All In Your Mind” z Iron Maiden; cover usłyszeć można na kompaktowej reedycji albumu „No Prayer For The Dying” wydanym w 1995 roku.
Powolny rytm perkusji zaczyna „Taken All The Good Things”. Gdy wkrada się nieco rozmyty, żylasty bas całość przechodzi w funkowy, twardy riff z kolejną niesamowicie chwytliwą zwrotką i refrenem. Ma on w sobie taką swobodną, wyluzowaną zarozumiałość i widać, że ci młodzi rewolwerowcy są w stanie pokonać każdego kto krzywo na nich spojrzy. Zmysły zostają zdruzgotane, gdy przechodzi to w totalny overdrive z ciężką gitarą z brutalnym fuzzem wybijającą surowe, szybkie riffy. Po oszałamiającej kulminacji następuje powrót do powolnego riffu i „normalności”… „Around The World In Eighty Days” to czysta rozkosz przypominająca Beatlesów… w pewnym sensie. W każdym razie jest to przecudnej urody rockowa ballada w stylu wczesnego prog rocka i psychodelicznego popu. Przypomina mi delikatniejsze utwory ze świetnego, niewydanego w epoce albumu T2 „It’ll All Work Out In Boomland”, a także z akustycznych fragmentów z „Parents” i „Breadfan” Budgie. Nawet nostalgiczny wokal do złudzenia przypomina Burke’a Shelleya i na długo zapada w pamięć…
„Time Machine” zabiera nas w muzyczną i liryczną podróż, w której będziemy świadkami upadku starożytnego Rzymu, a zaczyna się jak jeden z tych niezapomnianych rockerów z Zachodniego Wybrzeża. Wściekła, ciężka gitara wyrywa uszy i znowu mamy kolejną niesamowicie chwytliwą zwrotkę/refren, z pięknym stonowanym wokalem sunącym na rydwanie utworzonym ze ściany gitar. Szalone riffy i solówki Bromhama nabierają maniakalnego tempa przechodząc w demoniczny atak, by po wielu zdumiewających zmianach ostatecznie doprowadzić do finału.
„Only What You Make It” niczym bandycka kopia riffu „Brainstorm” Hawkwinda z okazjonalnym „Uuuughhh!” rozpoczyna drugą stronę płyty. Jednak daleko mu do prawdziwej podróbki tej piosenki. To prosty, ciężki, mięsisty blues rockowy utwór z porywającą partią Bromhama i harmonijką ustną na zakończenie. Kolejny zwycięzca tego albumu. Riff wprowadzający do „Yesterday’s Promises” brzmi niesamowicie, jak „Mr. Big” Free, ale piosenka wkrótce wkracza na łagodniejsze terytorium z introspektywnym tekstem podkreślającym zdolności wokalne Steve’a Gadda. To najcichszy utwór na albumie. Łagodna, nieco bolesna, melodyjna muzyka przetworzona kosmicznymi uderzeniami gitary elektrycznej unosi się na delikatnym wietrze. Znaczna jej część to instrumentalny jam zbudowany na bardzo prostej i powtarzalnej strukturze, który jest piękny i liryczny, ale (na szczęście) bez nadętej ckliwości… Dzięki wstępowi granemu na bębnach conga utwór „Move On” mógłby kojarzyć się z Santaną, ale to kolejny hard rockowy utwór z piekielną sekcją rytmiczną (ukłony w stronę basisty, Gary’ego Giles), który może przywodzić na myśl Black Sabbath. Funkowy rytm wyznaczony przez instrumenty perkusyjne i gitarę chucka-wucka wślizguje się w jazz rockowy jam z naciskiem na „rockowy” przerywany gitarowymi riffami. Nie jest to oczywiście Mahavishnu Orchestra, bardziej w stylu May Blitz, ale nie mam nic przeciwko próbom łączenia gatunków muzycznych. Kolejny fantastyczny numer… Przez cały album perkusista Ritchie Cole utrzymuje zespół na właściwym poziomie dzięki imponującej technice i różnorodnemu doborowi beatów, co dobitnie słychać w „In Reverse/Some Say”. Ten utwór opowiadający o alkoholizmie zamyka album w pełnym jak brzytwa rockowym stylu, z szaloną progresją maniakalnych riffów. Aby osiągnąć tak wysoki pułap chłopcy musieli naprawdę ciężko pracować przez ostatnie lata. Biorąc pod uwagę mistrzowskie opanowanie wielu gitarowych linii Del Bromham jest tu oczywiście główną postacią, ale pozostali wspierając go w stu procentach wykonują świetną robotę. I nie chciałbym być w skórze tych, którzy tuż po nich wychodził na scenę.
Album miał wiele wznowień więc nie jest trudny do zdobycia. Niektóre wersje CD zawierają dodatkowe utwory, w tym „All In Your Mind” w wersji singlowej. Białym krukiem okazuje się oryginalne, pierwsze wydanie z pomysłową rozkładaną okładką z wyciętym napisem Stray na jej froncie, spod którego przebija się kolorowe tło. Po jej otwarciu okazuje się, że owe tło to kolaż zdjęć muzyków zrobionych podczas występu. Drugie tłoczenie z pojedynczą okładką jest łatwiejsze do zdobycia, choć do tanich też nie należy.
Wydany w marcu 1971 roku drugi krążek „Suicide” potwierdził klasę zespołu, a trasa koncertowa po Wielkiej Brytanii z supportami Red Dirt i Steve’em Tilstonem nie pozostawiała wątpliwości, że czterogłowa bestia ma się dobrze i trzęsie brytyjską sceną hard rockową. Po wydaniu trzeciego albumu „Saturday Morning Pictures” jakość ich albumów nieznacznie się obniżyła choć wspólne koncerty z Rush i Kiss wciąż elektryzowały kochającą ich publiczność. Ta miłość trwa zresztą do dziś bowiem zespół, z kilkoma krótkimi przerwami, wciąż występuje i nagrywa płyty.