Dzień świstaka. GROUNDHOGS „Live At Leeds’71”.

Groundhogs to nie tylko jeden z najtrwalszych zespołów w historii rocka, ale także instytucja brytyjskiego bluesa. Stali się legendą przede wszystkim jako grupa hard/blues rockowa aczkolwiek w latach 1970-72 mieli „przygodę” z progresywnym rockiem tworząc pomysłową muzykę eksperymentalną stworzoną przez gitarzystę i wokalistę Tony’ego McPhee. To był najbardziej owocny okres klasycznego składu Groundhogs, w którym obok lidera grali basista Pete Cruikshank i perkusista Ken Pustelnik.

Blues rockowe trio Groundhogs (1971)

Zespół powstał w 1963 roku jako John Lee’s Groundhogs i wspierał kilka legend amerykańskiego bluesa, wśród których byli Little Walter, Jimmy Reed, Champion Jack Dupree i John Lee Hooker. Tony McPhee nazwał go na cześć utworu Hookera, „Ground Hog Blues”. W wywiadzie dla „Melody Maker” opublikowanym w listopadzie 1964 roku Hooker stwierdził: „Groundhogs to najlepsza grupa bluesowa, jaką tu macie i idealnie pasują do mojej muzyki.” Nawiasem mówiąc to, że wspierali swojego idola na trasie po Wyspach było cudownym zbiegiem okoliczności. Zespołem wspierającym Hookera był John Mayall & The Bluesbreakers. Okoliczności zmusiły Mayalla i jego zespół do wycofania się na tydzień przed koncertami, z czego skwapliwie skorzystał McPhee i spółka.

W 1968 roku, w ciągu ośmiu godzin, nagrali debiutancki album „Scratching The Surface”, a rok później „Blues Obituary”. McPhee doskonale zdawał sobie sprawę, że apetyt publiczności na 12-taktowy blues maleje i konieczna jest radykalna zmiana kierunku. Co więcej, pojawienie się potężnych trzyosobowych grup The Jimi Hendrix Experience i Cream, nie wspominając o Led Zeppelin, trwale zmieniło muzyczny krajobraz. Do roku 1970 „pop” i „rock” stały się dwoma całkowicie odrębnymi gatunkami. Zespoły popowe wydawały trzyminutowe single gdzie liczyła się tylko strona „A” podczas gdy zespoły rockowe tworzyły albumy, których można było słuchać jednym ciągiem w całości. Pierwsze dwie płyty nagrali w dość prymitywnym studiu Marquee, więc na następną McPhee (jako producent) zdecydował, że potrzebuje czegoś lepszego. Po usłyszeniu niesamowitego dźwięku na singlu Fleetwood Mac „Oh Well” wybrał londyńskie De Lane Lea. Przypomnę, Jimi Hendrix nagrał tu swoje pierwsze single i kilka utworów dla Are You Experienced , a The Animals słynny ” House Of The Rising Sun” nagrali w piętnaście minut!

Nagranie trzeciego longplaya „Thank Christ For The Bomb” było dla McPhee objawieniem, a 8-ścieżkowy magnetofon (cud ówczesnej techniki) pozwolił mu stworzyć wielowarstwowe brzmienie, które wcześniej nie było możliwe. Doskonałe przyjęcie krążka przez fanów zmieniło status zespołu zapewniając mu szerokie uznanie. Krytycy piali z zachwytu. Jeremy Gilbert na łamach „Melody Maker” określił lidera jako jednego z najbardziej niedocenianych gitarzystów w Wielkiej Brytanii. „McPhee nigdy nie wpada w długie, nudne solówki, zawsze wie, kiedy wrócić do tematycznych riffów.” A o „Thank Christ…” napisał: „Nie ma złego utworu i wszystko jest poruszające. Na szczególną uwagę na tym genialnym albumie zasługują Soldier, Ship On The Ocean i Rich Man Poor Man.” Wszystkie pozostałe tygodniki podzielały tę ocenę. „Disc & Music Echo” przyznało mu maksymalną ilość gwiazdek i określiło jego brzmienie jako „postępowe i bardzo przyjemne”. Z kolei „New Musical Express” poszedł dalej i skomplementował go jednym, wszystko mówiącym słowem „Arcydzieło!”. Popieram pogląd recenzenta NME.

Oprócz płyt studyjnych zespół miał także albumy koncertowe. Większość z nich zostały nagrane długo po szczytowym okresie jego działalności – pierwszy z tej serii, „Extremely Live” ukazał się w 1988 roku. Wyjątkiem była płyta „Live At Leeds’71” nagrana 13 kwietnia 1971 roku kiedy to Groundhogs otwierali serię koncertów The Rolling Stones w Wlk. Brytanii.

Front okładki płyty „Live At Leeds’71”. Reedycja EMI (2002)

Występ został nagrany na osobiste polecenie Micka Jaggera, fana zespołu, który zlecił to inżynierowi i producentowi Glynowi Johnsonowi rejestrującemu każdy występ Stonesów. Ten set na żywo został następnie wydany w nakładzie 100 sztuk na płycie acetatowej. Poza kilkoma egzemplarzami dla przyjaciół i rodziny całą resztę rozesłano do amerykańskich stacji radiowych. W ciągu półgodzinnego występu zespół zaprezentował pięć nagrań z czego trzy („Cherry Red”, „Split Part 1”, „Groundhog Blues”) pochodziły z najnowszego albumu „Split” wydanego w lutym 1971 roku, a dwa („Garden”, „Eccentric Man”) z genialnego „Thank Christ For The Bomb”. Trzeba wielkiej odwagi, by stanąć przed rozhisteryzowanym tłumem fanów Stonesów, ale dla Groundhogs, którzy tego dnia byli w fantastycznej formie, była to bułka z masłem. To był ich dzień. Dzień Świstaka.

Od pierwszych taktów kupili publiczność swoim „surowym” i „zgniłym” proto heavy metalem połączonym z bluesem. Muzyka jest bardzo energetyczna, momentami wręcz psychodeliczna, która rozsadza serce i duszę. Absolutnym bohaterem jest tu pulsująca, płacząca gitara, jednak nie sposób wyobrazić ją sobie bez towarzystwa mocnej, przenikliwej i precyzyjnej perkusji. W tego typu muzyce równie kluczowy jest bas, który przez Cruikshanka został wykorzystywany jako instrument melodyczny. Całość jest wręcz nie do złamania.

Strona „A” oryginalnej płyty

Zespół zaczął mocno, od „Cherry Red”, ich najwspanialszego hitu i studyjnej chwały gdzie kakofoniczna sekcja rytmiczna podkreślała gitarowe kłujące riffy, które wydają się szybsze od rytmu. To chyba jedyny utwór nie do końca dorównujący wersji studyjnej, która jest po prostu cholernie dobra. McPhee nie jest w stanie idealnie odtworzyć wielościeżkowego wokalnego refrenu, ale za to gitara jest szorstka i bardziej agresywna. Z kolei w „Garden” wykazując się dużą powściągliwością w zwrotkach podwoili tempo riffów w refrenie i podobnie jak niedoceniany Blue Cheer znali wartość dynamiki nie mająca nic wspólnego z ustawioną na maksa gałką głośności wzmacniaczy. Świetnie sprawdza się tutaj „Split Part 1”. Brzmi znacznie bardziej muskularnie niż wersja studyjna, szczególnie wtedy, gdy Tony poświęca więcej czasu na rozwinięcie swej drugiej solówki.

Front okładki płyty wydanej przez wytwórnię Akarma (2000)

W tym secie nie mogło zabraknąć bluesa. W „Groundhogs Blues” słyszymy tylko gitarę i głos Tony’ego wykonującego archetypicznego bluesa wywodzący się z Delty Missisipi. Choć nie brzmi tak bardzo „autentycznie” jak wersja studyjna, jest to kolejny fantastyczny pokaz bardzo niedocenianych umiejętności gitarowych i wokalnych lidera. Przyznam, że decyzja o pominięciu stałego „uderzenia” bębna basowego z wersji studyjnej jest tutaj nieco zaskakująca. Jeśli wsłuchać się uważnie usłyszymy, że kilka osób na widowni próbuje wspomóc go rytmicznym klaskaniem, co tylko dobrze świadczy o zgromadzonych tam fanach.

Występ kończą nagraniem „Eccentric Man”. Tak naprawdę to przedłużony jam chociaż dyskretne wprowadzenie Tony’ego stoi w ostrej sprzeczności z oszałamiająco potężnym wstępem utworu. Ta jedna z najcięższych wersji studyjnych grupy zmienia się tutaj w absolutnego potwora zwalającego z nóg, a tempo i dynamika przerosły wszelkie wyobrażenia. Wijący się puls basu Cruickshanka, zabójcze walenie w bębny będącego jak w jakimś amoku Pustelnika towarzyszą wrzeszczącym improwizacjom gitarowym McPhee niczym szalejące Cream po metamfetaminie. To był jeden z najcięższych utworów jakie ktokolwiek i kiedykolwiek w tamtym czasie nagrał. Kiedy Blue Cheer to usłyszało było bliskie rozstania, a plasujący się w pierwszej setce najlepszych utworów hard rockowych „We’re An American Band” Grand Funk wydaje się zwykłym przeciętniakiem.

Pierwsze, oficjalne wydanie na płycie  CD. (EMI 2002)

McPhee, Cruickshank i Pustelnik pełni ognia, energiczni i cholernie głośni byli wtedy u szczytu kariery, a „Live At Leeds ’71” jedynie potwierdziło jak wspaniałe było to trio. Płyta była wielokrotnie wznawiana (po raz pierwszy w 1998 roku przez włoską Akarmę) zarówno w wersji winylowej jak i kompaktowej. Wszystkie były nieautoryzowane, miały bootlegową jakość dźwięku obciążoną szumem i złą prędkość. To te wersje są (niestety) dostępne na youtube… W maju 2001 roku album został zremiksowany i zremasterowany przez Petera Mew w Abbey Road Studios pod nadzorem Tony’ego McPhee. To pierwsze OFICJALNE wydanie ukazało sie  nakładem EMI  w 2002 roku i brzmi nieskończenie lepiej. Wydania różniły się także okładkami, co raczej nie dziwi skoro oryginał jej nie posiadał. Akarma postawiła na zdjęcie gitarzysty stojącego na scenie; EMI poszło dalej pokazując całe trio w akcji. I choć obie wersje mam na półce, wersja EMI podoba mi się bardziej.

Tony McPhee

Ponieważ Groundhogs w tej przełomowej epoce nie nagrywali swoich występów na żywo, „Live At Leeds ’71” stanowi wyjątkową pozycję, którą naprawdę warto mieć. McPhee stojący ciągle na czele zespół prowadził go aż do 2014 roku. Gitarzysta zmarł 6 czerwca 2023 roku w wieku 79 lat, zamykając charakterystyczny i bardzo ważny rozdział w brytyjskim bluesie.

Psychodeliczny wiatr z Nowej Anglii. Ill WIND „Flashes” (1968)

Zalążki ILL WIND wykluły się w 1965 roku na prestiżowej uczelni Massachusetts Institute Technology w Cambridge. Zespół założyli jej dwaj studenci: Ken Frankel (biofizyk) i Carey Mann (matematyk). Mimo młodego wieku (obaj dopiero co skończyli 23 lata) byli już doświadczonymi muzykami. Ken grał na gitarze, banjo i harmonijce ustnej w zespołach bluegrassowych w rejonie Zatoki San Francisco z takimi ludźmi jak Jerry Garcia, Robert Hunter i Richard Greene. Z kolei Carey w szkole średniej w Pensylwanii grywał na pianinie w zespole dixielandowym, a na MIT był członkiem bardzo szanowanego zespołu jazzowego zdobywając prestiżową nagrodę dla najlepszego basisty. Początkowo nazywali się The Prophets. Gdy dołączył do nich perkusista David Kinsman, oraz folkowy duet Judy Bradbury And Norm Gan muzyczna scena w tym czasie odeszła od czystej rozrywki R&R i skierowała się w stronę psychodelicznego rocka. Otwarci na nowy kierunek kwintet idealnie wpasował się w jego ramy ze swoją wyjątkową mieszanką acid folku i psychodelii. To wtedy zmienili nazwę na Ill Wind (Chory Wiatr). Rok później ze składu wykruszyła się Judy Bradbury, która w pierwszym okresie działalności pomogła ukształtować brzmienie zespołu. Zastąpiła ją Conny Devanney, wokalistka par excellence o krystalicznie czystym głosie. Ostatnim nabytkiem zespołu był Richard (Zvonar) Criggs, gitarzysta prowadzący, który zajął miejsce Norma Gana.

Zespół Ill Wind (1968)

Byli zgranym kolektywem o wielkich talentach i nieprzeciętnych umiejętnościach, choć na początku przeżyli trudne chwile. Nie mogli znaleźć pracy, bo konsekwentnie odmawiali grania coverów grając własne piosenki, ubierali się zbyt „hipisowsko”, co nie podobało się wielu właścicielom sal i klubów. Na szczęście dużo koncertowali po uczelniach gdzie byli entuzjastycznie przyjmowani przez studencką brać, aż w końcu zostali rezydentami prestiżowej sali widowiskowej Boston Tea Party- odpowiedź Nowej Anglii na rockowe sanktuarium Fillmore West w San Francisco. W 1968 roku grali już z szeroką gamą czołowych muzyków, od Chucka Berry’ego, po The Who włącznie zdobywając coraz większą popularność. Nic zatem dziwnego, że z niecierpliwością czekano na ich debiutancki album. I tu zaczęły się schody, a raczej pech. Po nagraniu kilka demówek dla Capitolu z własnymi kompozycjami, które publiczność przyjmowała entuzjastycznie wydawało się, że los im sprzyja. Niestety, żadne z nagrań nie spodobały się szefom wytwórni, którzy „podziękowali” im za współpracę. Ostatecznie podpisali kontrakt z ABC Records. Na przełomie lutego i marca 1968 roku ABC wynajęła im nowojorskie Mayfair Studios, w którym zarejestrowali materiał na dużą płytę. Przez cztery tygodnie nagrano jedenaście utworów, z których trzy ostatecznie wyrzucono.  Album ukazał się w czerwcu tego samego roku w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy i wszystkie okazały się wadliwe! Okazało się, że ostatni utwór na płycie miał przeskok i robił wrażenie jakby płyta się zacięła. Jakby tego było mało zdjęcie tylnej okładki było ciemne, zamazane i praktycznie nieczytelne. Ku rozpaczy fanów i sprzedawców cały nakład został szybko wycofany. Drugie tłoczenie (zaledwie 2,5 tys. kopii) wyeliminowały wady, ale wykute żelazo ostygło i dla zespołu była to musztarda po obiedzie…

Front okładki płyty „Flashes” (1968)

Zawsze uważałem, że „Surrealistic Pillow” Jeffersona Airplane, którego jestem zagorzałym fanem ucieleśniał wszystko, co piękne w ruchu hippisowskim. Okazuje się, że Ill Wind  z „Flashes” wcale nie jest gorszy. Płyta rozpoczyna się trzema lekkimi utworami w hippisowskim stylu.„Walkin’ And Singin'” ma fajny, wyluzowany klimat folk rockowej ballady z czystym, perlistym głosem Conny Devanney, w której zakochałem się od pierwszej frazy. Siedmiominutowy „People Of The Night” jest bardziej dostojny, wręcz elegijny, ze snującymi się jak dym z kadzidła po katedralnej posadzce solówkami gitarowymi o wschodnim zabarwieniu. Napędzany przez sekcję rytmiczną, która jest wręcz szalona utwór nieustannie nabiera tempa i fizycznej przestrzeni. Nieziemski klimat podkreśla czarujący duet wokalny stworzony przez Conny i Richarda Griggsa. Coś podobnego, tyle że wiele lat później, Lisa Gerrard i Brendan Perry w mistrzowski sposób powtórzą to w Dead Can Dance. To jeden z tych utworów, który wyprzedził swój czas… W „Little Man” zespół brzmi bardziej rockowo, w stylu grup z Zachodniego Wybrzeża. A potem dochodzimy do ponurego „Dark World”, który zapada w pamięć i wtedy naprawdę zaczynamy doświadczać pełnego spektrum psychodelicznej muzyki. To psychodeliczne arcydzieło przeplatane jest rozmytym basem, który nie tylko oddaje, ale także podkreśla jego piękną naturę. Przy okazji dołączę się do ogólnego chóru na temat niezwykłej solówki w tej piosence – idealnej i zagranej w odpowiednim miejscu… Choć uwielbiam płynące wibracje w trzech pierwszych numerach to od „Dark World” aż do ostatniego „Full Cycle” obcujemy z absolutną perfekcją acid rocka. Według mnie wszystkie te kawałki są arcydziełami, a „High Flying Bird” jest poza wszelką konkurencją. Tym nagraniem Ill Wind wysoko zawiesił poprzeczkę dla wielu absolutnie nie do przeskoczenia. Nie ukrywam, że to jedna z moich ulubionych piosenek wszech czasów tamtych lat.

Conny Devanney – wokalistka o krystalicznym głosie.

Czasem wydaje mi się, że teksty i pięknie współbrzmiące głosy dwójki wokalistów są tam tylko po to, by zrobić miejsce Kenowi Frankelowi i jego znakomitej grze na gitarze. Wielu przypięło zespołowi etykietę jam bandu, ale według mnie wynikało to z tego, że każdy z jego członków przykładał do muzyki dużą wagę czego przykładem doskonały „Hung Up Chick”– jego bardzo długie instrumentalne zakończenie jest niesamowite! Całość kończy „Full Cycle”, które usłyszałem lata temu nie znając całej płyty. Nagranie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, szczególnie damsko/męski wokal. To jedna z tych piosenek w stylu pogańsko-okultystycznego folku i psychodelicznego rocka, która zwaliła mnie z nóg i coś więcej niż genialny kawałek psychodelii.

Dzięki piosenkom i nastrojom wijącym się w półmroku folk rocka i psychodelii, Ill Wind nieustannie starał się znaleźć swoje miejsce w świecie kontrkultury, który znikał równie szybko jak się formował. To miejsce należało się zespołowi, ale splot różnych zdarzeń i niefortunnych okoliczności sprawił, że w grudniu 1968 roku grupa się rozwiązała. Co prawda w późniejszych latach próbowano ją, w różnych zresztą składach, wskrzesić, ale poza działalnością koncertową nie zaznaczyła swej obecności żadnymi nagraniami. Jedyny ślad jaki po sobie zostawiła to „Flashes” – bez wątpienia jeden z wybitnych psychodelicznych albumów końca lat 60-tych.

Magia wyłania się z popiołów tragedii. Historia płyty „Super Session” (1968)

„Zazwyczaj najlepsze rzeczy dzieją się po godzinach, przez przypadek, kiedy kota nie ma, kiedy księżyc kryje się za chmurą, a wokoło ni żywego ducha…” – to malutki fragment notatki umieszczonej na kopercie wewnętrznej okładki „Super Session”… słowa, które mnie przyciągnęły i wzbudziły uwagę… ale to tylko słowa. To, co znalazłem na płycie wydanej latem 1968 roku było zdumiewające – więcej, niż mogłem sobie wymarzyć! Na mojej prywatnej liście albumów wszech czasów płyta ta niezmiennie plasuje się w ścisłej czołówce.

W swojej prostocie i koncepcji pomysł był genialny. Al Kooper, klawiszowy as sesyjny Boba Dylana, świeżo wyrzucony z grupy Blood Sweat And Tears, która bez jego przewodnictwa wkrótce i tak upadnie, wynajął w Los Angeles na dwa sierpniowe dni studio, by wspólnie z Mikiem Bloomfieldem, który z kolei opuścił swój własny, ambitny Electric Flag, nagrać płytę. Tyle, że zamiast albumu ze zwięzłymi popowymi piosenkami para chciała wykorzystać studio jako platformę do nieformalnego jamowania, które w tamtym okresie zaczynało dominować na scenach, ale nikt nie miał odwagi zrobić tego w studio. Przypomnę, że w tym czasie ani Hendrix ani Clapton, a więc dwaj najbardziej uznani gitarzyści na świecie, w studiu raczej nie przekraczali pięciu minut uwalniając swoje swobodne gitarowe eksploracje jedynie „na żywo”.

Al Kooper

Para poznała się kilka lat wcześniej (nieświadomie zapewniając sobie muzyczną nieśmiertelność) wspierając Boba Dylana na jego genialnym albumie „Highway 61 Revisited”. Kooper, z podłączoną do prądu gitarą czekał wówczas na rozpoczęcie sesji, podczas której miano nagrywać późniejszy hit „Like A Rolling Stone”, gdy pojawił się Bloomfield. W swojej książce „Backstage Passes And Backstabbing Bastards” Al tak wspomina to pierwsze spotkanie: ” Rozgrzewając się zaczął grać na swej gitarze tak niesamowite rzeczy, że rozbolała mnie głowa! Zawstydzony odłączyłem wtyczkę, spakowałem się, wszedłem do sterowni i usiadłem tam, udając reportera z magazynu Sing Out!” Jak wiemy Kooper wykorzystał swoją szansę grając w tym utworze na Hammondzie. Zresztą po raz pierwszy w życiu… Obaj wystąpili także w zespole Dylana na Newport Folk Festival w 1965 roku. To tam Bloomfield i Dylan podkręcając elektryczny jad w „Maggie’s Farm” na zawsze zmienili muzykę folkową, o której znawcy tematu myśleli, że wiedzą o niej wszystko.

Obie sesje wspierali członkowie Electric Flag: Barry Goldberg na klawiszach i Harvey Brooks na basie. Na perkusji grał Eddie Hoh, utalentowany choć nieco zapomniany muzyk, którego (o ironio) słyszały miliony na całym świecie. No dobra, jego perkusję. Po raz pierwszy pojawił się na płycie Donovana na znakomitej płycie „Sunshine Superman” z 1966 roku. Bębnił w „Daydream Believer” zespołu Monkees i wspierał The Mamas And The Papas podczas występu „California Dreaming” w 1967 roku na festiwalu w Monterey Pop. A skoro już mowa o tym przełomowym festiwalu, wszyscy muzycy występujący na albumie „Super Session” zagrali w Monterey – oprócz wspomnianego Hoha, Kooper prowadził jam session, Stills występował z Buffalo Springfield, a Bloomfield, Brooks i Goldberg z Electric Flag.

Pierwszego dnia nagrali znakomitą porcję muzyki, która powstaje tylko wtedy, gdy muzycy/przyjaciele bez presji tworzenia hitów grają swoje. Przynajmniej tak miało się stać, ale takie plany rzadko kończą się pomyślnie. Tego dnia Bloomfield zagrał tak dobrze jak nigdy i wydawało się, że problemy narkotykowe i psychiczne z jakimi borykał się od jakiegoś czasu nie są w stanie go pokonać. Moje ulubione zdjęcie Bloomfielda zrobione podczas nagrania „Super Session” przez Jima Marshalla, na którym siedzący Harvey Brooks czule spogląda na Mike’a jest niezwykle wymowne i w zasadzie mówi wszystko.

Mike leży na podłodze w labiryncie drutów obok zgaszonego, lub po prostu upuszczonego papierosa w kałuży rozlanej kawy i patrzy w dal. Pozornie wyluzowana i podatna pozycja wiele mówi o tym człowieku, o jego ekstremalnej, chronicznej walce z bezsennością i rodzącym się uzależnieniu od narkotyków. Świadczy też także o kreatywności i głębokiej miłości do muzyki, zwłaszcza bluesa. Na czym skupiają się jego oczy? Jaka wizja gitarowej utopi unosi się w jego umyśle? Byłoby fascynujące usłyszeć, co grało mu w tym momencie w duszy i co te frazy dla niego znaczyły. Ten człowiek wyraźnie cierpiał, ale na razie wytrwał, kierując swój ból w muzykę, przekształcając go w coś wibrującego i odkupieńczego – w esencję bluesa. Kilka godzin po zrobieniu tego zdjęcia Bloomfield zemdlał prawdopodobnie z braku snu, a potem wymknął się cicho ze studia zostawiając na stoliku kartkę: „Al, przepraszam. Idę się wyspać…” Koło historii toczyło się dalej. Kooper błyskawicznie zwerbował na jego miejsce Stephena Stillsa. Niedyspozycja Mike’a spowodowała, że były gitarzysta Buffalo Springfield znalazł się w miejscu, w którym miało go nie być… czasami magia wyłania się z popiołów tragedii. W tym miejscu dodam, że Mike zmarł 18 lutego 1981 roku w swoim samochodzie na jednej z ulic San Francisco w wyniku przedawkowania narkotyków. Miał 37 lat. Żal, wielka strata, a zarazem słowa cisnące się do ust: “Heroin, be the death of me” (Lou Reed. The Velvet Underground) pozostaną w sercu na zawsze…

Wchodzący do gry Stills, który na szczęście nie ingerował w dynamikę wyznaczoną przez Koopera i Bloomfielda, wzbogacił całość swoim bardziej południowym stylem. W ostatecznym rozrachunku cichy muzyczny geniusz jakim był Kooper nagrał wybitną płytę z dwoma przyjaciółmi, gitarowymi herosami, z których każdy pokazał swoją wyjątkową osobowość zachowując przy tym jednolite brzmienie.

Front okładki

Tytuł albumu – wymyślony już po jego nagraniu – jest mylący gdyż jak wiemy dwaj wybitni gitarzyści nie grali razem. Część pierwsza, którą można nazwać „The Bloomfield Side”, zaczyna się od „Albert’s Shuffle”, instrumentalnego utworu bluesowego z dużą ilością gitary i ładnie zaaranżowaną sekcją dętą, który w dużym stopniu ukazuje korzenie Bloomfielda. Jego gitara płynie jak miód, nawet gdy kłuje jak rój wściekłych pszczół, a sekcja rytmiczna Brooks/Hoh jest tak solidna, że ​​można na niej zbudować dom. Dodane przez Ala Koopera dęte dodały mu dramatycznego kontrapunktu. To nie przypadek, że ten facet był „wynalazcą” Blood Sweet And Tears… W rhythm and bluesowym standardzie „Stop” (oryginalnie wykonywanym przez Howarda Tate’a) centralne miejsce zajmuje Kooper wykonując inspirowaną soulem grę na organach. Bardzo przyjemnie słucha się też coveru Curtisa Mayfielda „Man’s Temptation”. Co prawda Kooper nie jest wybitnym wokalistą, ale to co robi, robi dobrze, a jego gra na klawiszach i aranżacje są pomysłowe i kolorowe. Dobra passa trwa w ponad dziewięciominutowym „His Holy Modal Majesty” gdzie Bloomfield pozwala sobie na odrobinę szaleństwa pokazując jak wspaniale potrafi wydobyć ze swojej gitary jazzowe dźwięki inspirowane Coltrane’em. Mam wrażenie, że gitarowa solówka jest kontynuacją tej z utworu „East-West” z czasów jego kariery w Paul Butterfield’s Blues Band. Z pewnością zawiera kilka kluczowych trybików, które nadają mu lekki, wschodni charakter. Jednak Bloomfield bez wysiłku przełącza się z nich na frazy bluesowe w rytm basowego rytmu. Z kolei Kooper demonstruje swoje wielkie umiejętności na organach, a długie, bardzo wschodnio brzmiące intro na mało znanym instrumencie klawiszowym ondioline (prekursor syntezatora) jest odlotowe! Panowie z sekcji rytmicznej nie byli gorsi pokazując swą nieocenioną wszechstronność. Stronę kończy kolejny, prosty instrumentalny blues „Really”, który brzmi jak nieco wolniejsza powtórka „Albert’s Shuffle”. W oryginalnej notatce do albumu Michael Thomas słusznie zauważa, że „…Bloomfield nigdy nie grał tak słodko i tak słono, jak podczas bluesowych jamów.” W tych nagraniach potwierdza się, że był jednym z gitarowych herosów białego bluesa lat 60-tych. Swą wyjątkową grą zbliżył się do swych idoli, ale też absorbował wpływy psychodeliczne i hard rockowe bez pójścia na komercyjne ustępstwa. Nawiasem mówiąc trwająca 29 minut i 13 sekund pierwsza strona winylowej płyty jest jedną z najdłuższych w historii muzyki rockowej.

Wewnętrzna koperta, w którą zapakowano płytę.

Część druga płyty, „The Stills Side”, rozpoczyna się coverem „It Takes A Lot To Laugh, It Takes A Train To Cry” Dylana, przekształcając folkowo rockowy standard w znacznie bardziej optymistyczny utwór. I w przeciwieństwie do „Man’s Temptation”, tutaj śpiew Koopera jest w rzeczywistości lepszy od oryginału. Następny w kolejce, centralny punkt albumu, to ponad jedenastominutowy cover „Season Of The Witch” Donovana ze wspomnianej już płyty „Sunshine Superman”. Czerpiąc niespokojny, paranoiczny klimat oryginału i dodając gustowne, ale ekscytujące improwizacje zagrane z fantazją to, obok genialnej wersji „All Along The Watchtower” Hendrixa,  jeden z najlepszych i najbardziej pomysłowych coverów tej dekady! Na szczególną uwagę zasługuje odlotowa (i zaskakująco funkowa) gra Stillsa. Wygląda na to, że znalazł gdzieś pedał wah wah i zaczął z nim eksperymentować. Podoba mi się surowość jego gitarowego brzmienia, ponieważ dodaje autentyczności faktowi, że to był naprawdę jam session, a nie dopracowana płyta rockowa.  Wzajemne oddziaływanie pomiędzy członkami zespołu jest w tej piosence najmocniejsze. Całość wiruje i rozbija się jak fale oceanu na statku, a mimo to pozostaje spójna i ani sekundy nie nudzi przez cały czas trwania. Dla wielu ludzi, którzy myśleli o Stillsie jak potencjalnie utalentowanym gitarzyście, który nigdy w pełni nie pokazał swoich umiejętności zadowalając się tworzeniem wyluzowanej muzyki z Zachodniego Wybrzeża tym nagraniem zostały całkowicie  rozwiane! Instrumenty dęte stanowią świetny dodatek do utworu i byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że dograno je później w studiu w Nowym Jorku, ponieważ brzmią integralnie z aranżacją. Album został wznowiony w 1999 roku z dodatkowym remiksem bez dętych. Zdecydowanie bardziej podoba mi się ta z nimi. Liczy się pierwsze wrażenia.

Stephen Stills.

Stills jeszcze bardziej pokazuje swoją wszechstronność w bluesowym klasyku Willego Cobbsa, „You Don’t Love Me”, Ten zorientowany na riff utwór z serią najbardziej brutalnych przesunięć fazowych jakie kiedykolwiek słyszano zagrany w mocnej psychodelicznej wersji na bank zadowoli fanów Hendrixa i Cream… Instrumentalny „Harvey’s Tune” skomponowany przez Harveya Brooksa to stylowy jazz pop, który zamyka album w cudownie melancholijnym nastroju. Tak jakby basista chciał powiedzieć, że taki album trafia się tylko raz w życiu.

W1968 roku fani byli otwarci na ten rodzaj muzyki – bluesowe i rockowe jammy z piosenkami trwającymi dziesięć i więcej minut minut widać ich pociągały. Album osiągnął 12 miejsce na listach przebojów Billboardu i stał się złotą płytą, pierwszą w historii Koopera. Znamienne, że został wydany w lipcu 1968, dobrym miesiącu, jak na premierę płyt „Music From Big Pink” zespołu The Band, „Waiting For The Sun” The Doors, debiut Creedence Clearwater Revival, „Music In A Doll’s House” Family, „Miles In The Sky” Milesa Davisa (wydany 22 lipca, tego samego dnia, co „Super Session”!), „In Search Of The Lost Chord” zespołu Moody Blues i „Wheels Of Fire” grupy Cream. W tamtych czasach nie można było się pomylić, odwiedzając sklep z płytami.

W przyszłości wielu muzyków realizować będzie podobne projekty, ale żaden nie dorówna chemii, mocy i czystej radości z grania muzyki, którą można usłyszeć tutaj. To nie był album wymyślony i dopieszczany miesiącami w studio. To była spontaniczna, muzyczna sesja. Super sesja.

FRIJID PINK „Earth Omen” (1972)

„Że co… że jak..?  Pink… ale co tam jest wcześniej ?  O co tu chodzi..?”  Taka zazwyczaj była reakcja moich kolegów, gdy wymieniałem nazwę grupy FRIJID PINK. Odpowiadałem im wówczas mniej więcej tak: „Znacie doskonale piosenkę „House Of The Rising Sun” Animalsów, prawda? No więc Frijid Pink zrobili z niej prawdziwą rockową bestię z mocno przesterowanymi gitarami co spowodowało, że dużo mniejsze zespoły takie jak Led Zeppelin biły się o nich i wpraszały na wspólne koncerty.” Ta anegdotka przypomina mi się ilekroć sięgam po płyty Zimnej Doskonałości (bo tak poprawnie powinno tłumaczyć się tę nazwę), a czynię to zawsze z nieokiełznaną radością. Nawiasem mówiąc w Stanach ich wersja „House Of The Rising Sun” dotarła do pierwszej dziesiątki listy przebojów tygodnika Billboard utrzymując się na niej cztery tygodnie dłużej niż The Animals, zaś w Niemczech przez jedenaście tygodni była numerem jeden!

Okładka niemieckiego singla „The House Of The Rising Sun” (1970)

Historia zespołu rozpoczęła się w Allen Park, na przedmieściach Detroit, położonego w południowej części hrabstwa Wayne. Miasto z wysadzanymi po obu stronach ulic charakterystycznymi drzewami, oraz schludnymi ceglanymi domami kojarzy się głównie z firmą Ford Motor Company i Uniroyal Tire – największą na świecie rzeźbą… opony.  W składzie grupy znaleźli się wokalista Kelly Green, gitarzysta Gary Ray Thompson, basista Tom Harris i perkusista Richard Stevers. Nieoficjalnie piątym członkiem zespołu był grający na klawiszach Larry Zelanka, który wspomagał ich na występach. Dwa lata ciężkich tras koncertowych po południowo-wschodnich regionach Wielkich Jezior z takimi wykonawcami jak Alice Cooper, Grand Funk Railroad, Rare Earth, Bob Seger, Ted Nugent, The Doors, Iron Butterfly, James Gang ugruntowały popularność zespołu, za którym przyszedł kontrakt z Parrot Records.

Frijid Pink

W 1969 roku grupa wydała dwa singli: „Tell Me Why” i „God Gave Me You”, a rok później wspomniany „The House Of The Rising Sun”. Wszystkie znalazły się na ich debiutanckim albumie „Frijid Pink” z 1970 roku. Tuż po jego ukazaniu do chłopaków zwrócił się menadżer nieznanego angielskiego zespołu z zapytaniem, czy jego podopieczni mogliby otwierać im dwa koncerty w „The Grande Ballroom”. Dziś perkusista Richard Stevers z uśmiechem wspomina to wydarzenie: „Nikt wtedy nie wiedział, kim oni są. Dla nas był to po prostu kolejny support z Anglii, o którym słyszeliśmy jedynie, że wywodził się z The New Yardbirds. Ludzie, którzy przyszli na nasz koncert zignorowali ich i nie chcieli słuchać. Niedługo potem, gdy my nadal zapełnialiśmy jedynie klubowe sale, Led Zeppelin robił to samo z tą różnicą, że u nich były to wielkie stadiony.”

Debiutancki album, podobnie jak i kolejny „Defrosted” wydany w tym samym roku, nie wykazywał żadnych śladów progresywności. Były to całkiem solidne, momentami ciężkie, blues rockowe płyty z wpływami późnej psychodelii. Choć hard rockowe aranżacje są ciekawe, pod względem oryginalności i kreatywności zabrakło im ducha i poziomu ich kolegów z Detroit, The Stooges i MC5. Z debiutu oprócz coveru Animalsów do moich ulubionych kawałków należą „Drivin Blues” w stylu Johna Mayalla z harmonijką ustną i pięknym gitarowym solem, rock and rollowy „I’m On My Way” i kończący płytę, „Boozin’ Blues”. Na drugiej płycie widać, że zespół muzycznie się rozwijał. Sześciominutowy „Black Lace” ma bardziej złożoną aranżację niż wszystko, co pojawiło się na debiucie, a Gary Ray Thompson dodaje wspaniałą solówkę gitarową w stylu Leslie Westa. Dłuższy o dwie minuty, znakomity blues rockowy „Pain In My Heart” z improwizowaną partią gitary solowej przypomina mi urzekające wykonanie na żywo „American Woman” The Guess Who. Kilka innych utworów, w tym instrumentalny „Sloony” i „I’m Move” należą do podobnej kategorii. Myślę, że dla tych, którzy szukają wpływów bluesa we wczesnej muzyce progresywnej może to być całkiem przyjemna lektura.

Kilka miesięcy po ukazaniu się „Defrosted” grupę opuszczają dwie kluczowe jej postaci, Gary Thompson i Kelly Green, co doprowadziło do zerwania kontraktu z Parrot. Nie zrażony tym faktem Stevers mianuje klawiszowca  Larry’ego Zelanka na stałego członka zespołu, a następnie pozyskuje wokalistę Jona Wearinga i gitarzystę Craiga Webba. Do składu ponownie przyłącza się także oryginalny basista Tom Harris. Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią Lion Records (pododdział Metro Goldwyn Mayer) w kalifornijskim studio Osmond Brothers nagrali trzecią płytę, „Earth Omen”, która na sklepowe półki trafiła w lipcu 1972 roku.

Front okładki.

Pierwsze, co mnie zaskoczyło to znakomite jak na rok wydania brzmienie płyty. Producentami albumu byli Stevers i Vinnie Testa. Szczególnie ten drugi, który wcześniej współpracował z Bull Angus, Pookah i Liquid Smoke wyczuł intencje stąd szerokie spektrum dźwiękowe, mnóstwo przejrzystości, dużo głębi. Jednak sama muzyka nie mogłaby zostać napisana w żadnym innym czasie. Album nasycony jest upojnym zapachem paczuli i drzewa sandałowego, a także niezapomnianych imprez w gronie przyjaciół, które trwały do późnych godzin nocnych. Czasy boogie rocka dawno minęły i każdy utwór, nawet najmniej interesujący, jest doskonałej jakości. Ciężkie gitarowe riffy wbijają się w czaszkę, pojawiający się Hammond elektryzuje, a nowy wokalista jest świetny. Rzecz jasna samo to nie wystarczyłoby, aby stworzyć znakomity album; jego poprzednik też miał świetny głos, ale tutaj to on jest wisienką na torcie. I jeszcze jedno – zwarte, mistrzowskie, ale niezbyt natarczywe bity sprawiają, że stopy same ruszają się w ich rytmie. Mimo, że muzyka jest przystępna i doskonała niespodzianki czają się za każdym rogiem.

Już od pierwszych taktów „Miss Evil” widać, dlaczego Zelanka awansował, a jego fanfary na Hammondzie wskazują, że ten album w znacznie większym stopniu wykorzysta jego talent. Następujący po nim rozmyty gitarowy riff, oraz ostry, krystalicznie czysty wokal i drobne partie solowe szybko mieszają się w wirze dźwięków na granicy sterylności – i dlatego ta muzyka jest tak wspaniała. Czuć, że muzycy są na granicy swoich możliwości, ale nie ulegają pokusie przesady i zrujnowania całości amatorskim brzmieniem. Jest w tym lekki akcent Uriah Heep, ale to tylko wskazówka, Podczas gdy utwory takie jak „Miss Evil” ukazują godną podziwu chęć oddania się bardziej złożonym aranżacjom, inne utwory, takie jak zapadająca w pamięć szantowa piosenka „Sailor”, w dużej mierze są prostsze. Muzycznie „Earth Omen” wyprzedza dwa poprzednie albumy o lata świetlne, zarówno pod względem kompozycji, jak i wykonania. Za wyjątkiem „Train Woman” niemal całkowicie nieobecne są podstawowe założenia bluesa, które wcześniej dominowały, a ich miejsce zajmuje bogata różnorodność stylów i dźwięków. „Lazy Day” to utwór, który dobrze podsumowuje tę różnorodność, a podstawy popowej ballady opierają się na doskonałych harmoniach, zachwycającej mandolinie i doskonałym basie. I tak to trwa – Frijid Pink demonstruje swoje mistrzostwo w różnych formach i stylach. „Eternal Dream” nawiązuje do bardziej niewinnej ery psychodelicznej zachowując jednocześnie progresywne, symfoniczne klimaty niczym Procol Harum, czy The Moody Blues w swym najlepszym wydaniu; „New Horizon” wkracza w funk rockowe terytorium i sprawi, że chce się tańczyć wokół ubrań leżących na podłodze w salonie. Na zakończenie całkiem zaraźliwy „Rainbow Rider” dostarcza duszę w stylu gospel, a „Mr Blood” poza cudownymi harmoniami produkuje jedne z najcięższych riffów godnych Black Sabbath.

Krótko mówiąc to jeden z bardziej dopracowanych albumów rockowych i zdecydowanie jeden z najbardziej pomijanych. Nie ma tu prawdziwych klasyków, nie ma przebojów, ale każdy utwór jest hitem czekającym, aż się go odkryje i udostępni, ale tylko tym, którzy naprawdę kochają muzykę.