Rarytas ciężkiego rocka z Derby: PUGMA-HO! (1969-1975).

Niezbyt okazały Growling Budgie Club usytuowany w dość wątpliwej lokalizacji naprzeciwko komisariatu policji w Ilford we wschodnim Londynie bardziej przypominał podejrzaną, przepoconą spelunę niż, jak dumnie głosił napis nad wejściem, klub. Nie mniej prawie każdego dnia ciągnęły do niego kolorowe ptaki z różnych stron miasta spragnione głośnej rockowej muzyki granej na żywo. Zazwyczaj tłok był taki, że trudno było tu wbić się po dwudziestej pierwszej, szczególnie jeśli trafiało się na hard rockowe Hackensack, Budgie, Necromandus, lub na bardziej eklektyczne  grupy jak Comus, Fusion Orchestra, Elder Kindred, Byzantium przynoszące ożywczą świeżość i pełną różnorodność zarówno pod względem muzyki jak i scenicznej prezentacji. Nie wiadomo dlaczego tego lipcowego wieczoru 1972 roku było tu pusto jeśli nie liczyć kilka zagubionych dusz i paru zszokowanych pracowników baru. Na scenie  produkowała się grupa muzyków żarliwie wzniecając ogień, a robili to z takim przekonaniem, jakby od tego zależało ich życie. Basowy bęben perkusisty oświadczał, że to  Pugma-Ho! i już sama nazwa dawała do myślenia. Miotający się z przodu frontman ubrany w lśniące, szmaragdowo-zielone kimono z masą kędzierzawych włosów opadających na plecy wyginał się, wił i podskakiwał jak opętany. W zasadzie nic nowego, ale żeby śpiewać i grać tak jakby nie było jutra do pustych ścian trzeba było mieć dużo samozaparcia i wielką pewność siebie.

Pugma-Ho!

Historia zespołu zaczęła się w 1967 roku w angielskim Derby. Nazywali się wtedy The Incas, a w zasadzie Jo Wright Art School The Incas. Często zmieniający się skład ustabilizował się dwa lata później, w którym stałymi muzykami byli Chris Camm (g) i Keith Gotheridge (dr). Grali materiał typowy dla tamtych dni, czyli popowe covery. Utwory zostały tak dobrane, aby trafiały do najszerszego grona odbiorców, co zapewniało im stałą pracy. Gdy zaczęli zmierzać w stronę cięższych brzmień zatrudnili wokalistę Beva Staleya mającego zadatek na dobrego frontman. Na scenie próbowali dotrzymać kroku jego szalonym wybrykom z miernym zresztą skutkiem, zaś on nalegał, by tworzyli własne kompozycje. Mając oryginalny materiał i cięższe, rockowe brzmienie zmienili nazwę. Tak narodził się Pugma-Ho!, co po gaelicku (język irlandzki z grupy celtyckiej) znaczy Pocałuj mnie w d…

Na ogół grali w okolicach Midlands, w zwykłych klubach i pubach, ale dość szybko ugruntowali swoją pozycję w rockowym światku grając szalone koncerty w londyńskich klubach takich jak Marquee, The Temple, Roundhouse, The Greyhound, w liverpoolskim The Cavern i Mardi Gras & The Pyramid i w wielu innych angielskich miastach. Jedyne czego im brakowało to odrobina finezji, ale z nawiązką nadrabiali to bardzo głośnym atakiem potężnej sekcji rytmicznej, ciężkimi riffami i zawodzącym, obłąkanym wokalem. Ci uczciwi do kości rockmani z niebywałą intensywnością bezlitośnie przedzierali się przez dynamiczny i agresywny zestaw oryginalnego materiału. I nieważne, że czasami nikogo to nie obchodziło. Gdyby budynek, w którym grali stanął nagle w płomieniach nawet by tego nie zauważyli – bez względu na okoliczności na scenie dawali z siebie wszystko. Niektóre z tych koncertów były nagrywane przez dźwiękowca zespołu i zachowały się do dziś, ale jak do tej pory żadne nie ujrzały światła dziennego… Mniej więcej w tym samym czasie zespół zapuścił się do studia w Midlands (którego nazwa została dawno zapomniana) i nagrał kilka demówek. Podobno zostały wycięte na kilku acetatach, ale niestety żadne z nich nie przetrwało. Na szczęścia zachowały się inne nagrania, w tym trzy utwory wyjęte z mega rzadkiego acetatu nagranego w Trusound Recording Services w 1969 roku pod nazwą The Incas i surowy materiał zarejestrowany na początku 1973 roku, z którego miała powstać duża płyta. Te, oraz kilka innych utworów zebrano na albumie „Pugma-Ho!” wydanym w 2004 roku przez wytwórnię  Audio Archives specjalizującą się w reedycjach płytowych rarytasów.

Front okładki kompilacyjnej płyty „Pugma-Ho!”

Najkrócej mówiąc na płycie dominuje ciężki, blues rock w stylu Little Free Rock, Hackensack, Trapeze z okazjonalnymi organami i wybuchowymi gitarami z wah wah podlany psychodelią. W przypadku tak spontanicznych nagrań użyty sprzęt, jak to  na ogół bywa, był prymitywny. Zazwyczaj był to marny monofoniczny magnetofon ściągnięty z zakurzonej półki. Jakość nie była pozbawiona wad i technicznych problemów.  Pomimo tych oczywistych ograniczeń dema nagrane i zaprezentowane tutaj po raz pierwszy zostały poddane intensywnemu remasteringowi, a tam gdzie to konieczne, rekonstrukcji w celu ocalenia najwcześniejszych znanych nagrań Pugma-Ho!

Podstawą płyty są nagrania zarejestrowane w Normanton, Derby, w 1973 roku na poczet dużej płyty. Z oryginalnego składu jest tu jedynie perkusista Keith Gotheridge, któremu towarzyszą Pete Greaves (gitara/wokal) i Mel Lewisa (bas). Repertuar składa się w większości z długich, co prawda nieoszlifowanych, ale porywających jamowych utworów z licznymi zmianami tempa, rytmu i melodii jak w otwierającym „Life Is Crazy” zaczynającym się w stylu southern rocka przechodzący w ciężki blues, a kończący się psychodelicznym, mocno rockowym zacięciem. Dobrym tego przykładem jest także blisko dziesięciominutowy „Who Will You See” i niewiele krótszy „Blinding Lights”. Łączenie dwóch, lub kilku utworów o różnych melodiach i tekstach dawało muzyczną przeciwwagę i stało się ich znakiem towarowym. Można powiedzieć, że to był ich patent sprawdzający się także krótszych nagraniach, „Only A Fool” i „What’s Your Desire”. Ten pierwszy został nagrany na magnetofonie kasetowym w piwnicy w Harriet St. Normanton w Derby. Ściany były grubo wyłożone starymi materacami, dookoła udrapowano tkaniny, a odsłonięte miejsca z cegły i tynku pomalowane były w psychodeliczne kolory. No i ten sufit – był tak niski, że nie można było stać w wyprostowanej pozycji. To cud, że to nagranie się uchowało.

Dodatkowe utwory są retrospekcją kariery zespołu od jego powstania, aż po ostatnie działania, choć pierwszy z nich, instrumentalny „German Love Song” pochodzi z 1975 roku. Jest to jeden z kilku numerów, które nagrano w Normanton Barracks w czteroosobowym składzie wzbogacony o klawisze. Kolejne trzy są gratką dla badaczy historii grupy i pochodzą z okresu The Incas. Jest tu trzech z czterech członków, którzy wkrótce utworzyli Pugma-Ho! Występował już z nimi Bev Staley, ale nie brał udziału w sesji. Na potrzeby tej płyty „pośmiertnie” nadano tym trzem nienazwanym kawałkom tytułu. Najdłuższy z nich, „The Way I Feel” jest najbardziej reprezentatywny dla nowego, cięższego kierunku, w którym Inkowie zmierzali na krótko przed transmutacją w Pugma-Ho! To rockowe dzieło jest czymś w rodzaju nieskrępowanego jamu, które daje wiele okazji dla progresywnie brzmiących organów i wybuchowych gitar z użyciem wah-wah nadając mu ostry charakter. Dwa krótsze tkwią jeszcze  w psychodelicznej erze szybko przyćmiewanej przez rozwijający się ruch progresywnego i ciężkiego rocka, niemniej dostarczają przydatnego wglądu w to, skąd muzycznie wyłonił się zespół. Przepełniony niepokojem antywojenny „War And Hate” ma przyjemny rytm z wijącymi się organami, zaś introspektywny „Alone In A Dream” pokazuje The Incas w  melancholijnej odsłonie.

W idealnym świecie na tej płycie znalazłyby się oczywiście nagrania z oryginalnego albumu Pugma-Ho! z 1971 lub 1972 roku, kiedy to kładziono ostateczne podwaliny pod muzykę zespołu. No, ale co zrobić jak ich nie ma? Ano, trzeba wezwać posiłki i spróbować coś uratować. Najlepsza rzecz jaka przyszła do głowy byłym członkom zespołu to ściągnięcie z dalekiej Australii Beva Staleya, z którym w 2003 roku nagrali kilka nowych wersji starego Ho! Sprośny numer „221” prezentujący bezkompromisową gitarę prowadzącą Chrisa Camma to piosenka, która w dawnych czasach często pojawiała się w ich setach koncertowych. Łatwo sobie wyobrazić, jak ten rocker grany w solidnym unisono przez sekcję rytmiczną podobał się publiczności. Drugim nagraniem, do którego Bev dodaje swój wyrazisty wokal to stare boogie grupy Steamhammer, „Junior’s Wailing”, rozsławione przez Status Quo, któremu Pugs gorąco kibicowali, zwłaszcza w londyńskim klubie Marquee. Często wykorzystywali go do rozpoczęcia swoich występów. Nowa wersja nic nie straciła ze swej ekspresyjności, wciąż jest ostra i pełna jadu. Te dwa kawałki reprezentują oryginalny zespół i moim skromnym zdaniem zrobili to z największą radością, nie mówiąc o prawdziwej chemii, jaka wtedy i teraz istniała między nimi. Biorąc pod uwagę zainteresowanie ożywieniem grupy, które może być ich entuzjastycznym „nowym początkiem” dobrze się złożyło, że w ostatnim utworze, razem z założycielami zespołu, Chrisem, Keithem i Dave’em zaśpiewał nowy wokalista, Steve Curzon dzięki czemu stary numer,  „Highway 101” kończący płytę otrzymał nowe życie i w świetnym stylu uzupełnił to wydawnictwo.

Teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko usiąść wygodnie, włączyć płytę i cieszyć się przeszłością i teraźniejszością Pugma-Ho! do czego gorąco zachęcam!

Kilka (nie)oczywistych płyt neo-prog rocka, które mogliście przeoczyć (1984-1996)

Jak wiemy rock progresywny pod koniec lat 70-tych został wyparty przez punk rock, którego celem było udowodnienie (świadomie używam tu skrótu myślowego), że „każdy może grać muzykę”. Sztandarowe zespoły prog rockowe takie jak Genesis, ELP, czy Jethro Tull nazwano dinozaurami, w domyśle „wymarłym gatunkiem mającym się już nigdy nie odrodzić”. Punk dał początek zimnej fali, zaś rock progresywny odrodził się w bardziej prostszej formie z większym użyciem instrumentów elektronicznych, do którego przypisano etykietkę „neo-prog”. Jako wierny fan „starego” prog rocka uwierzyłem w hasło „nalejcie nowe wino w stare butelki” i dałem się ponieść entuzjazmowi. 1985 był szczytowym rokiem dla neo-proga. Na muzycznym firmamencie jasnym blaskiem świecił Marillion w towarzystwie Pallas, IQ, Pendragon, Twelfth Night, Galahad, Solstice, których płyty zacząłem namiętnie słuchać i kupować. W kontekście tamtych czasów ich obecność na listach przebojów była cudownie anomalna, ponieważ rodzaj muzyki, którą grali, ponoć został zesłany na śmietnik historii. Wznosząca się fala popularności nowego gatunku szybko rozlała się po całym niemal świecie, a wraz z nią wiele fantastycznych, (nie)oczywistych płyt mniej znanych grup trafiły na moją półkę dumnie prezentując się obok wyżej wymienionej  „neo-klasyki”. Spośród nich wybrałem kilka, które wytrzymały próbę czasu i do których chętnie wracam.

PABLO „EL ENTERRADOR” (1983)

W 1983 roku, gdy junta wojskowa w Argentynie dobiegła końca, ten czteroosobowy zespół trafnie nazwany Pablo „El  Enterrador” (Pablo „Grabarz”) wydał świetną płytę o tej samej nazwie, po której stał się legendą rocka progresywnego nie tylko w Ameryce Południowej. Płytę znakomitą, opartą na współbrzmieniu dwóch klawiszowców podpartych precyzyjną grą sekcji rytmicznej, w której perkusja gra często z silnym jazz rockowym posmakiem. Gitarowe riffy i solówki Jose Maria Blanca, który jest także głównym wokalistą  doskonale uzupełniają wieloklawiszowe wejścia. Osiem  złożonych kompozycji o bardzo melodyjnych, wyszukanych tematach muzycznych mogą przypominać czołowych przedstawicieli włoskiej sceny lat 70-tych, jak Banco, czy Locanda Delle Fate. Rzecz jasna są to tylko porównania, albowiem latynoska istota Pablo jest zdecydowanie oczywista. Na płycie przeważają fragmenty instrumentalne, zbudowane w oparciu o wiodącą rolę klawiszy i gitary często urozmaicone motywami tradycyjnymi. Bardzo dobry wokal i teksty w języku hiszpańskim podnoszą walory emocjonalne albumu.  Po latach bardzo chętnie wracam do tej na ogół spokojnej i równej  płyty. Nie sposób wyróżnić z niej konkretne utwory, ale pamiętam, że w trakcie pierwszego słuchania moje serce skradł mi słodkie ”Espiritu Esfumado” z cudownym gitarowym finałem, oraz dwa instrumentalne diamenty: „Ilusion En Siete Octavos”, na którym gitary i klawisze wykonują naprawdę wspaniałe solówki, oraz zamykający całą płytę „La Herencia de Pablo” zaczynającym się jak stary, dobry Genesis z potężnym gitarowym crescendo  Jose Maria Blanca. w środku.

MEN OF THE LAKE (1991)

Oprócz znanych zespołów symfonicznych i jazzowych z Włoch, istniało i nadal istnieje kilka pragnących eksplorować bardziej eklektyczną i psychodeliczną stronę rocka progresywnego. Jednym z nich był kwartet Men Of The Lake powstały w 1987 roku. Po nagraniu dwóch kaset demo doczekali się debiutanckiego albumu „Men Of The Lake” wydanego przez wytwórnię Musea w 1991 roku. Byli jedną z pierwszych grup grających tzw. retrospektywnego rocka wyrosłego z fascynacji muzyką progresywną lat 70-tych. Krążek przynosi nostalgiczny wokal, typowe dla tamtych lat masywne brzmienie organów Hammonda w stylu Rare Bird i psychodeliczne, ostre gitary. Muzykę zbudowano  w oparciu o melancholijne, łagodne sekwencje będące przeciwwagą dla energetycznych pasaży a la Procol Harum. Dzięki takim brzmieniom i inspiracjom grupa przypomina wczesny King Crimson, oraz inne brytyjskie zespoły tego okresu jak Raw Material, Nektar, Indian Summer, VDGG, a nawet The Moody Blues. Tak naprawdę album opiera się na piosenkach. I choć nie ma tu miejsca na skomplikowaną grę, czy indywidualne popisy muzyków, zarówno solówki klawiszowe i gitarowe są czystą radością. Moje typy to „The Traveller”, który przez siedem minut ani na moment nie zwalnia tempa, „Rolling Globe” ze żrącymi organami i emocjonalnym refrenem, oraz psychodeliczne „Abele’s Garden” i „Walking Along The Rhine”. Jeśli chodzi o mniej znane włoskie zespoły neo-prog rocka Men Of The Lake to jedno z moich lepszych odkryć.

IN THE LABYRINTH „The Garden Of Mysteries” (1996)

Założony w 1980 roku w Sztokholmie In The Labyrinth (początkowo jako Aladdin’s Lantern) to w zasadzie eksperymentalny projekt muzyczny kierowany przez klawiszowca, Petera Lindhala. Całkiem oryginalna jak na zimną, wietrzną Szwecję, czteroosobowa grupa proponuje fascynujące połączenie muzyki progresywnej z elementami etnicznymi żonglując wszelkimi rodzajami arabskich, afrykańskich i perskich smaków. Płyta została nagrana z iście symfonicznym rozmachem, a instrumentarium jest tak bogate, że przyprawia o (rockowy) zawrót głowy, za którym stoi wspomniany multiinstrumentalista Peter Lindhal. Ten niezwykły muzyk to taka Zosia-Samosia, porównywalny do Mike’a Oldfielda. No bo proszę sobie wyobrazić, że swoje dziesięć palców położył na niezwykłej muzycznej karawanie: melotron, saz (perski instrument strunowy), cytra, różne gitary w tym hiszpańskie, dwunastostrunowe, akustyczne i elektryczne, bas, mandolina, santor zwany indyjską lutnią, pianino, Melodion (zmodyfikowana okaryna), Viola de gamba, barokowy flet poprzeczny i wiele wiele innych nie wspominając o całej masie perkusyjnych „przeszkadzajek”. Projekt okładki i wykonanie też było jego… Sposób w jaki wszystko jest tu zapakowane sprawia, że ​ten wyjątkowy album wyróżniający się na tle innych może spodobać się nie tylko fanom progresywnego brzmienia, ale też przeciętnemu słuchaczowi. Dzieje się tu wiele pod względem mieszania różnych kultur, ale ogólna atmosfera bliskowschodniej, afrykańskiej, arabskiej instrumentacji zmieszane z psychodelicznymi oscylacjami i folkowymi zwrotami szwedzkiej Północy brzmią nad wyraz spójnie i jako produkt końcowy jest kusząco fantastyczny. Można pokusić się o pewne porównania do Dead Can Dance i Petera Gabriela (ze wskazaniem na „Passion”). Podróże do Kongo, delty Nilu i piramid przez te wszystkie trzy, czterominutowe  utwory są bezcenne. Jeśli ktoś jest spragniony świata, jego bogactwa owoców, obrazów i uwodzicielskich rytmów może wybrać się w muzyczną podróż przez te wszystkie baśniowe krainy bez paszportu. Wystarczy usiąść wygodnie w fotelu i przymknąć oczy…

FAIRY „Hesperia” (1994)

Pod tą uroczą nazwą kryje się siedmioosobowa japońska formacja skupiona wokół znanego basisty, Hiroyuki Ishizawy. Płyta zawiera ponad sześćdziesiąt minut zróżnicowanej, świetnej muzyki głównie o symfonicznym charakterze. Brzmienie nagrań między innymi za sprawą dwóch klawiszowców i dwóch gitarzystów jest niezwykle bogate. Zespół utkał wspaniałą dźwiękową tkaninę, której wątek tworzą gitary elektryczne, akustyczne i syntezator gitarowy, oraz cała paleta analogowych i cyfrowych klawiszy, a osnową fenomenalnie pracująca sekcja rytmiczna. Na jej tle wznosi się delikatny i niezwykle czarujący głos Aiko Hiragaki. Nie mniej wielkie wrażenie robią trzy utwory instrumentalne, które za sprawą niesamowitych solówek gitarowych, klawiszowych, a nawet basu o wielkim bogactwie inspiracji stają się prawdziwą ucztą muzyczną. Szkoda, że nagrali tylko ten jeden album, po którym zespół się rozpadł.

NO NAME „The Secret Garden” (1995)

Ten legendarny zespół z Luksemburga założony w 1988 roku w Dudelange grał w stylu nie daleko odbiegającym od Pendragon i Marillion choć z bardziej bombastycznym i symfonicznym brzmieniem. Zadebiutowali w 1993 roku albumem „Zodiac”, a dwa lata późnej wydali fantastycznego następcę, „The Secret Garden”. Chociaż nagrali więcej płyt znam i ma tylko te dwie, z czego w tym drugim zakochałem się swego czasu bez pamięci. Krótko mówiąc „The Secret Garden” to doskonały kawałek neo-progresywnego grania, skupiony wokół wyrafinowanych klawiszy z bardzo melodyjnymi, oryginalnymi melodiami i dramatycznym wokalem śpiewanym głównie po angielsku; są też dwa zaśpiewane po flamandzku i jak na moje ucho brzmią interesująco i egzotycznie. Muzycy wiedzą jak tworzyć długie, ponad dwunastominutowe kompozycje takie jak „Orient Express”, i „A Tale Of Mr. Fogg” prezentując różnorodność tematów, tempa, klimatów i instrumentarium. Z kolei taki „Broken Heart” z powolną melodią katapultując utwór w ciasny, energiczny rock z potężnie kolorowymi frazami muzycznymi potrafi uwieść uszy każdego, nie tylko fana prog rocka.

ILUVATAR „Children” (1995)

Pochodzący z Baltimore kwintet Ilúvatar zaczerpnął swoją nazwę od Eru Ilúvatar, fikcyjnej postaci z książki J.R.R. Tolkiena „Silmarillion”. Nie wiem, czy to przypadek, ale byłoby to świetne odniesienie do opisu muzyki tego amerykańskiego zespołu. „Children” to ich drugi album, jeden z najlepszych jakie wyszły z USA. To jedna z tych pozycji, która zachwyciła mnie od pierwszego przesłuchania. Już sama okładka jest niesamowita i przykuwa uwagę. Brzmienie oparte jest na klawiszach i kojarzy się bardziej z latami 70-tymi, a to za sprawą analogowych instrumentów klawiszowych, w tym organów Hammonda podczas gdy gitara pełni raczej rolę drugoplanową, co nie znaczy, że nieistotną. Wszystko na tym albumie jest perfekcyjne – muzyka, teksty, wokal. Glenn McLaughlin ma świetny, mocny głos barwą przypominający Petera Gabriela. Śpiewa od serca i z pasją. Utwory są spójne, wszystkie znakomite. Sporo tu zmiennych nastrojów i różnych temp. Nie brakuje też energetycznych, mocnych momentów jak np. w otwierającym „Haze”, czy niemal epickim „Late Of Conscience” współgrające z lśniącym i przejmującym „Eye Next To Glass”, czy cudownie łagodnym „Given Away”, Z pewnością puryści progresywnego rocka poszukujący eksperymentów, innowacji i dysonansów będą kręcić nosem, ale dla tych, którzy są otwarci na piękne melodyjne granie płyta sprawi im przyjemność.

NOW „Spheres” (1991)

Dość nieznany szerszej publiczności belgijski zespół, który w swojej pięcioletniej działalności wydał trzy albumy, a potem szybko popadł w zapomnienie. A szkoda. Na swojej drugiej płycie „Spheres” czteroosobowa grupa z kobietą na basie (Véronique Duyckaerts) zaprezentowała technicznie perfekcyjną, wirtuozowską, wyszukaną  muzykę o pięknych melodiach. Można doszukać się tu ostrzejszych fragmentów Rush, w której przeplatają się bardzo dobre klawisze Herve Borbe’a i świetne partie gitary lidera zespołu Vincenta Fisa pełniącego także rolę głównego wokalisty, oraz wpływów Yes z okresu Trevora Rabina z tym, że zespół nie próbuje być ich bladą kopią. Opus magnum płyty to „Converging Universes”, 33-minutowa epicka suita podzielona na siedem części, w którym każdy z muzyków wznosi się na szczyty swoich artystycznych możliwości. Myślę, że każdy fan, nie tylko neo-prog rocka, powinien się z nią zapoznać! Oprócz tego znalazło się tu między innymi miejsce dla przepięknego „Source” z fortepianowym solem jakiego nie powstydziłby się Rick Wakeman, czy prosty „Lost” – nie wszystko w dobrym albumie progresywnym musi być skomplikowane. Finałowy, instrumentalny „Paradox” to kolejny świetny utwór, który ze względu na styl z powodzeniem mógłby być częścią suity „Converging. Universes”.

AFTER CRYING „De Profundis” (1996)

Ten bardzo oryginalny węgierski zespół założony w 1986 roku zaczynał od grania instrumentalnej muzyki kameralnej. Potem przyszła fascynacja brytyjskim rockiem progresywnym ze szczególnym naciskiem na King Crimson, ELP. i Yes. Na pierwszych czterech płytach znalazły się długie utwory mające formę suit łącząc muzykę klasyczną inspirowaną Béla Bartókiem, węgierskim folkiem i prog rockiem, z których ostatnia, „De Profundis”,  jest najlepszym i najdojrzalszym dziełem zespołu. Jednym z najbardziej uderzających elementów ich muzyki to połączenie rockowej gitary elektrycznej z szerokim wachlarzem instrumentów klasycznych (wiolonczela, fagot, tuba, skrzypce, obój, klarnet, flet…), które tworzą specyficzny mroczny, niemal gotycki klimat. Bogate orkiestracje i liczne partie chóralne nadają muzyce całkiem nowy wymiar. Czasami łagodny, prawie kameralny, ciepły i kolorowy, innym razem dziki i szalony. Wiele tu wspaniałych momentów wywołujących mrowienie na plecach. Mam tu na myśli „Stalker”, chyba najwspanialszy utwór w tym zestawie, niesamowity „Stonehenge” z urzekającym solo na wiolonczeli, którego próżno szukać gdzie indziej w muzyce progresywnej, delikatne „De Profundis” z wokalem Tamasa Gorgenyiego, któremu towarzyszy flet i fortepian, czy nostalgiczny „A Világ Végén” z żeńskim wokalem będący kolejną perełką tego niesamowitego wydawnictwa. After Crying łamiąc schematy muzyki progresywnej lat 90-tych osiągnęli na tej płycie muzyczny i artystyczny szczyt. Jej słuchanie wcale nie jest łatwą przejażdżka i być może potrzeba kilku przesłuchań, by docenić jej wielkość. No ale do licha, kto powiedział, że neo-prog to tylko piękne melodie..?

Fascynacja gatunkiem minęła mi tak gdzieś pod sam koniec lat 90-tych. Za wyjątkiem przedstawionych tu płyt teraz miałbym problem z wysłuchaniem niektórych albumów, które polubiłem w tamtym czasie. Myślę, że nie jestem w tym odosobniony i dotyczy to wielu osób, którym początkowy entuzjazm do czegoś nowego po jakimś czasie zgasł. Mówi się, że przyjaciele to ludzie, którzy dotarli do nas  pierwsi. W przypadku muzyki może to być jeszcze bardziej prawdziwe. Na szczęście po oddzieleniu plew od ziarna zostaje nam wyrafinowana esencja, a to czego słuchało się na początku, te albumu, piosenki, pozostają w sercu na zawsze. I to jest piękne.

PS. Neo-progresywne zespoły z tego okresu gościły u mnie nie raz, by wspomnieć pochodzący z Bahrajnu(!) Osiris, belgijski Dragon i Isopoda, francuski Halloween, Minimum Vital, czy szwedzki Par Lindh Project. Mają one swoje oddzielne artykuły, z którymi bez problemu można się zapoznać.

TWINK – psychodeliczny bóg z Kosmosu: „Think Pink III” (2018); „Twink Pink IV: Return To Deep Space” (2019).

To piękna rzecz, gdy ważny, choć mniej znany artysta z minionych dekad pojawia się i wydaje coś fantastycznego, nowego i istotnego. Na ogół takie powroty bywają bolesne, rozczarowujące i to dla obu stron – artysty i fanów. Na szczęście nie w tym przypadku.

Mohammed Abdullah, z domu John Charles Alder lepiej znany fanom rocka psychodelicznego pod pseudonimem Twink, właśnie to zrobił. Jest  mało znaną, ale wpływową postacią szalonych dni brytyjskiej sceny rockowej z końca lat 60-tych. Po nagraniu trzech singli dla The Fairies w 1964 roku dołączył do zespołu r&b The In-Crowd , który przekształcił się w Tomorrow kojarzony ze Steve’em Howe, przyszłym gitarzystą Yes. Album o tym samym tytule, który przetrwał próbę czasu jest jednym z tych legendarnych jakie pojawiły się w tamtym czasie. Kiedy krótkotrwały Tomorrow rozpadł się, Twink zastąpił na perkusji Skipa Allana w Pretty Thinks i załapał się na ich psychodeliczne arcydzieło „SF Sorrow”. Był oryginalnym perkusistą i wokalistą Pink Fairies. Oprócz tego był i jest solowym artystą, którego eksperymentalna seria pod postacią albumów „Think Pink” rozpoczęła się w 1970 roku (pisałem o nim we wrześniu 2016 roku). Ten solowy debiut, na którym występują członkowie The Deviants powszechnie uważany jest przez entuzjastów psycho rocka za kultowy klasyk. Nawiasem mówiąc to kolejny wspaniały zespół psychodeliczny tamtych lat. Twink połączył się z nimi tworząc The Pink Fairies wydając w 1971 roku znakomity album „Never Never Land”, po którym poszli dalej (bez Twinka) wytyczając dwa lata później ścieżkę dla przyszłych punk rockersów na „Kings Of Oblivion”. Twink poszedł własną drogą; pojawił się w krótkotrwałym zespole o nazwie Stars, w którym na gitarze grał Syd Barrett po odejściu z Pink Floyd. Kiedy przeszedł na islam i zamieszkał w Marrakeszu wydawało się, że muzyka zeszła na dalszy plan. Co prawda w latach 80-tych spotykał się z kolegami z Pink Faires, grał na bębnach w Hawkwind, ale nic nie nagrywał.

Wielkim zaskoczeniem dla wszystkich było to, że po czterdziestu pięciu latach artysta zaczął dość regularnie wydawać płyty będące kontynuacją debiutu. Zaczęło się od „Twink Pink II” (2015) przy wsparciu włoskiego neo-psychodelicznego zespołu Technicolour Dream, a skończyło na „Twink Pink V” (2023). Pomiędzy nimi znajdują się dwa moje ulubione, które pozwolę sobie tu przybliżyć.

Front okładki „Think Pink III” (2018)

Kiedy Twink wydaje nowy album, nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Czy będzie cichy i akustyczny z fragmentami spoken word z bulgoczącymi syntezatorami..? Hardcorowy space rock..? A może proto-punk à la Pink Fairies, lub kawałki wszystkiego po troszeczkę..? Cóż, to część zabawy. Naprawdę NIE MOŻNA przewidzieć, co stworzy ten psychodeliczny bóg z Kosmosu.

Think Pink III” jest pełen pomysłów, które sprawiają, że album brzmi świeżo i orzeźwiająco na dodatek charakteryzuje się fantastyczną grą na gitarze. To płyta, która wie, jak wciągnąć słuchacza i utrzymać go tam, aż do końcowej sekundy. Weźmy na przykład utwór „Lydia Ladybird”. Z wypełnionymi echem zwrotkami i melodią, dla której można umrzeć, piosenka zabiera nas w podróż do krainy czarów bez żadnych opłat w zasięgu wzroku… Hipnotyczny „Fountain” zawiera kompulsywnie intrygujące wokale wspierające, które są doskonałym towarzyszem dla śpiewu Twinka. Kończy się to kapitalną partią gitary, która mogłaby trwać wieczność i nikt z tego powodu nie będzie narzekał. Zaraźliwy „Firelight” sprawił, że nuciłem sobie ten numer przez wiele dni. Chyba dlatego, że ma ten cudowny, liryczny klimat z „Set The Controls For The Heart Of The Sun” Pink Floyd. Powtarzalny władczy wokal w korzystny sposób prowadzi go w przestworza aż do Jowisza, a nawet dalej. Z kolei „The Shaitan” to psychodeliczna podróż do krain zapomnianych. Wirujący dźwięk gitary, który tu się pojawia oddaje element tęsknoty, uczuciowej nostalgii i żalu jaki odczuwa się po rozstaniu, lub stracie ukochanej osoby. Równie romantyczny kawałek można usłyszeć w pięknie wykonanym „I Miss You”. W innym miejscu „Planet 39” z jego psychodeliczną atmosferą i halucynogennymi efektami wokalnymi brzmi, jakby faktycznie powstał  trzydzieści dziewięć planet od Ziemi. Pewny siebie głos sprawia, że ​​czuje jakby Twink był ambasadorem tej Planety i próbował przekonać nas wszystkich abyśmy do niego dołączyli. Muszę przyznać, że jego przekonujące argumenty sprawiają, iż ​​chętnie bym się tam wybrał. Album spinają klamrą dwa instrumentalne nagrania. Cudnej urody „Morning”, snujący się jak mgła po rozlewiskach zagrany na akustycznej gitarze przez Andrew McCullocha na tle syntezatorowego podkładu wyczarowanego przez Eda Sykes’a pełniącego tu również rolę basisty zaczyna płytę. To kolejny numer, od którego nie sposób się uwolnić. Całość kończy się groźnym „Sundown”, który brzmi jak samotny wąż pełzający przez pustynię, do którego boją się zbliżyć inne stworzenia. Ten mroczny, groźny i doskonały kawałek fascynującej muzyki w moim odczuciu daje jeszcze więcej powodów do zachwytu. Jeśli chodzi o całą płytę ma ona jedną wadę – trwa zaledwie dwadzieścia pięć minut z sekundami! Jak na dzisiejsze standardy tyle zazwyczaj trwają bonusy na innych płytach…

Mimo niemłodego wieku Twink udowodnił, że potrafi stworzyć imponującą i ciekawą muzykę, która oczaruje nowicjuszy, a także usatysfakcjonuje i zadowoli jego wieloletnich fanów. Nie inaczej jest z płytą „Think Pink IV (Return To Deep Space)”, która bez większego rozgłosu ukazała się w lipcu 2019 roku.

Twink. „Think Pink IV. Return To Deep Space” (2019)

Album, wyprodukowany przez Roba The Vikinga, został nagrany w mieście Nanaimo na wyspie Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej z kanadyjskimi muzykami z zespołów Moths & Locusts i Sloan,  a także z Arlenem Thompsonem z Wolf Parade.,

Jak można się spodziewać ta marzycielska, psychodeliczna płyta kosmicznego rocka przenosi nas w podróż do odległej krainy dzięki swej hipnotycznej atmosferze. Utwór otwierający, „Sara From The Sahara”, wabi kojącymi syntezatorami i dziwnymi dźwiękami. Gdy wokal Twinka wkracza po około dwóch minutach utwór nabiera tempa. Tekst, zalany wschodnim mistycyzmem, to poemat o pożądaniu młodej, odurzająco pięknej kobiety gdzieś na Saharze. Przez ostatnie kilka minut wokalista szepcze raz po raz jedno słowo „Aras” (Sara czytane od tyłu) wśród dźwięków sitaru… „Fear The Unknown” z mnóstwem przestrzennego echa i dźwiękowych efektów opowiada o strachu i poczuciu zagrożenia. Gdy na tle mrocznych dźwięków lider śpiewa: „Chcę się po prostu ukryć / Ukryć, by być bezpieczny i nie bać się nieznanego” mam ciarki. Na szczęście to tylko zły sen. Koszmar, który kończy się wraz z ostatnim dźwiękiem, ostatnią nutą… „Ain’t Got A Clue” jest prawdopodobnie najbardziej optymistycznym utworem na albumie, choć wcale nie jest mniej eteryczny niż poprzednie piosenki. Dzięki porywającemu rytmowi zachowuje space rockowy klimat. Pojawia się „przybrudzona”, mocno zniekształcona gitara kontrastująca z piękną partią fletu. Więcej fletu, pięknie granego przez Samanthę Letourneau, a także wirujące syntezatory i kosmiczne efekty słychać w „High And Dry”, kolejny hicie tego albumu. Całość zamyka „Witches Of Love”. To jedyny utwór nawiązujący do najbardziej wyrazistego tematu późnych lat 60-tych, Lata Miłości. Podczas gdy Twink bez cienia ironii śpiewa: „W krainie żyjącego serca miłość zawsze znajdzie drogę” chórek złożony z towarzyszących mu muzyków na tle ostrego fletu wielokrotnie powtarza frazę “We are the witches of love” (Jesteśmy wiedźmami miłości). Ilekroć go słucham za każdym razem robi on na mnie ogromne wrażenie.

„Think Pink IV: Return To Deep Space” to kolejna fantastyczna praca ekscentrycznego artysty potrafiącego porwać wyobraźnię i zainspirować innych do tworzenia własnej sztuki. Przyjemnie po latach usłyszeć prawdziwego pioniera psychodelicznego rocka, dla kilku pokoleń fanów bardzo ważnego muzycznego gatunku. To niesamowite. To piękne. I takie rockowe…

Ojcowie freakbeatu, czyli krótka historia LES FLEUR DE LYS (1965-1969).

Jeśli poprosić przypadkową osobę, by podała nazwę brytyjskiego zespołu z lat 60-tych można śmiało powiedzieć, że The Fleur De Lys to prawdopodobnie jedna z najmniej prawdopodobnych odpowiedzi jaką byśmy otrzymali. Można również założyć, że taka osoba prawdopodobnie w ogóle nie słyszała o takiej grupie. A przecież ich podróż przez muzyczny krajobraz tamtego okresu niesie ze sobą opowieści, które splatają legendarne nazwiska i muzycznych idoli. Jaki inny zespół może twierdzić, że wydał singla z piosenką The Who, która de facto brzmi lepiej niż The Who..? Który inny zespół może się pochwalić, że odrzucił propozycję legendarnego producenta muzycznego..? Kto jeszcze może pochwalić się, że mieszkał z Jimi Hendrixem i pomógł mu kupić gitarę elektryczną podczas pierwszej wizyty w Wielkiej Brytanii..? Kto inny w ciągu swojego krótkiego życia stale zmieniał skład, w którym tylko perkusista był stałym członkiem..? No i który zespół byłby w stanie przetrwać utratę jednego z największych talentów gitarowego świata, by od razu znaleźć innego…?

Pod nazwą Les Fleur De Lys, lub  po prostu Fleur De Lys wydali siedem singli, a kilka innych pod nazwami Chocolate Frog, Waygood Ellis, czy Rupert’s People. Nagrywali także z Johnem Bromleyem, Sharon Tandy, Williamem E i Donnym Elbertem. Niemal wszyscy, którzy przewinęli się przez zespół później robili udane kariery solowe, lub kariery w takich grupach jak Jefferson Starship, Spencer Davis Group, King Crimson, Amboy Duke, Hot Tuna… Problem z definiowaniem ich brzmienia polega na tym, że zmieniało się ono praktycznie za każdym razem, gdy zmieniał się któryś z muzyków. Ponadto przez sześć lat istnienia różne style muzyczne wpływały na ich grę. Jedno jest pewne – byli pionierami, ba! ojcami gatunku muzycznego łączącego brytyjskie R&B, beat i psychodelię zwanego freakbeat.

Fleur De Lys. Od lewej: Danny, Alex, Frank, Keith (1964)

Długa i skomplikowana historia Fleur De Lys zaczyna się w drugiej połowie 1964 roku kiedy lokalny przedsiębiorca Dave Jay zdecydował się założyć supergrupę z najlepszymi muzykami jakich mogło zaoferować angielskie Southampton. Miało to być jego dziecko i jednocześnie odpowiedź Southampton na Briana Epsteina. Jay wyśledził Franka Smitha (wokal, gitara prowadząca), Alexa Chamberlaina (klawisze), Danny’ego Churchilla (wokal i bas) i Keitha Gustera (perkusja), którzy tworzyli beatowe combo. Aby uniknąć tandetnej nazwy w rodzaju The Emeralds, Smith zdecydował się na nietypowo brzmiące Les Fleur De Lys. „Żaden z nas nie był z tego zadowolony.” – mówi Keith Guster. „Uważaliśmy, że ta głupia francuska nazwa (kwiat lilii – przyp. moja) pasuje do nas jak kwiatek do kożucha…” Uzbrojeni w standardy R&B i soulu Bobby’ego Parkera, Larry’ego Williamsa i The Supremes grali koncert za koncertem i brali udział w wielu konkursach beatowych. Po jednym z nich zostali zaproszeni na przesłuchania ze znanym producentem muzycznym Shel Talmy’m. któremu sławę przyniosły produkcje pokoleniowych hymnów epoki takich jak „You Really Got Me” The Kinks, „My Generation” The Who i „Friday On My Mind” The Easybeats. Talmy widząc potencjał szybko zaproponował im kontrakt płytowy. Ku zaskoczeniu zespół odrzucił go. Keith Guster: „Wyglądało to tak, że zamiast zarabiać musielibyśmy dokładać do interesu. Powiedzieliśmy, żeby wsadził sobie gdzieś ten kontrakt i wyszliśmy z biura.”

Po wielu miesiącach ciągłej ciężkiej pracy zwrócili na siebie uwagę Tony’ego Caldera, partnera Andrew Loog Oldhama w nowo powstałej wytwórni Immediate Records, który zaoferował im nagranie płyty. Co prawda nie obiecywał wielkich pieniędzy, ale szansa na wydanie prawdziwej płyty była zbyt kusząca, by odmówić. I oto 5 listopada 1965 roku zadebiutowali singlem „Moondreams”, którego producentem był nikomu wtedy nieznany Jimmy Page. Nie wszystko było jednak w porządku. Zespół z rezerwą odnosił się do strony „A”, która była coverem piosenki Buddy Holly’ego z 1959 roku; zgodzili się go nagrać ponieważ na drugiej stronie miał się znaleźć ich autorski „Wait For Me”. Po wydaniu małej płytki okazało się, że ten bardzo gorąco przyjmowany numer na koncertach został bez ich wiedzy zastąpiony instrumentalnym 12-taktowym jazzowym kawałkiem z fortepianem w stylu honky tonk i elektryczną gitarą (Jimmy’ego..?) nagrany przez muzyków sesyjnych. Z oryginału został tylko tytuł. Byli w szoku… to wcale nie był Fleur De Lys!!! Jedyny singiel nagrany w tym składzie przeszedł bez echa. Tuż po jego wydaniu rozczarowani  i rozgoryczeni muzycy  postanowili nie ciągnąć dalej tego wózka…

Na szczęście na posterunku został perkusista, Keith Guster, do którego wkrótce dołączył basista Gordon Haskell (tak, TEN Gordon Haskell!), grający na klawiszach Pete Sears (potem w Sam Gopal) i gitarzysta Phil Sawyer. Ten ostatni, grający wcześniej w legendarnym Cheynes z Peterem Bardensem (później w Camel) i Mickiem Fleetwoodem był niesamowicie utalentowanym, młodym gitarzystą z Londynu. Miał też świetny głos; jego falset przypominał Smokey Robinson. W tym składzie nagrali „Circles”, którego producentem ponownie był Page. Utwór napisany przez Pete’a Townsenda  jako kontynuacja piosenki „My Generation” pierwotnie została wydana przez The Who jako strona „B” płytki „Substitute”. Singlowa wersja Fleur De Lys była oszałamiająca i pod każdym względem biła na głowę oryginał! Stała się hymnem freakbeatu.

Singiel „Circles” (Immediate, 1966)

W połowie 1966 roku zespół przeniósł się na stałe do stolicy grając mnóstwo koncertów stając się atrakcją „swingującego” Londynu i klubów The Marquee, Tiles, Blaise’s i wielu innych. Tam spotkali wielu wspaniałych ludzi. Jednym z nich, który na zawsze zmienił ich życie, był Frank Fenter z Afryki Południowej, dyrektor zarządzający w Polydor Records. Pod auspicjami nowej wytwórni i z dodatkowym gitarzystą Chrisem Andrewsem (później zastąpił go rewelacyjny Bryn Haworth) wydali kolejny fantastyczny kawałek, „Mud In Your Eyes”, z kapitalną grą Sawyera na gitarze. Podczas jednej z nocnych sesji nagrali „Amen”, cover The Impressions, „You’ve Got To Earn It” zespołu The Temptations i „Ring Of Fire” Johnny’ego Casha. Podczas nagrań do studia wpadł na chwilę niedawno przybyły do Anglii Jimi Hendrix mieszkający „na dziko” u Keitha Gustera. Przyszedł, nałożył kilka gitarowych nakładek, zagrał solo w „Amen” i wyszedł. Ponoć wszystkim opadły szczęki, których długo nie mogli pozbierać z ziemi. Niestety, po taśmie nie ma najmniejszego śladu – zaginęła na amen… Do roku 1969  jako Fleur De Lys (w różnych składach) nagrali jeszcze trzy małe płyty wydane przez Polydor.

Spotkanie z Fenterem doprowadziło ich także do współpracy z młodą piosenkarką Sharon Tandy, późniejszą żoną Franka. Sharon była jedną z niewielu białych artystek nagrywających dla Stax Records. Fenter chciał, aby zespół towarzyszył jej w tournee po Niemczech i Holandii. Po powrocie wspólnie nagrali dziewięć utworów. Większość wydano na singlach, a „Stay With Me” i „Daughter Of The Sun” z lipca 1967 i października 1968 roku stały się przebojami.

Sharon Tandy „Stay With Me” (1967)

Wiosną 1967 roku Fleur De Lys będący częścią psychodelicznego taboru wspólnie z gitarzystą Rodem Lyntonem (razem z Tedem Turnerem pisał później piosenki dla Wishbone Ash) pod nazwą Rupert’s People wydali dwa psychodeliczne single: „Reflections Of Charles Brown” (październik’67 i „I Can Show You” (marzec’68). Szczególnie pierwszy będący organowo-psychodeliczną balladą w stylu „A Whiter Shade Of Pale” Procol Harum stał się wielkim przebojem w Kanadzie i Australii. Na jego drugiej stronie znalazła się genialna wersja „Hold On” z niesamowitymi solówkami gitarowymi Bryna Hawortha. A propos Hawortha – po wspólnych koncertach Cream z Fleur Clapton powiedział, że to jeden z trójki jego ulubionych angielskich gitarzystów… Warto też wspomnieć, że przez dwa składy Rupert’s People przewinęli się znakomici muzycy, w tym Pete Solley, który później dołączył do zespołu Chrisa Farlowe’a, a następnie grał w Procol Harum i Whitesnake. Z kolei Steve Brendell i John Tout wspomagali Johna Lennona na albumie „Imagine”. Nawiasem mówiąc to Tout grał na pianinie w „Crippled Inside”, a nie jak od wieków błędnie zakładałem Nicky Hopkins. Był też Dai Jenkins, jeden z pierwotnych członków Badfinger, a także John Banks z The Merseybeats i Adrian Curtis ze Screaming Lord Sutch. Uff, cóż za kalejdoskop wykonawców! Mniej więcej w tym samym czasie ukazał się kolejny singiel Fleur ,”Tic Toc”, tym razem pod nazwą Shyster.

Rupert’s People „Reflection Of Charles Brown” (1967)

Rok 1968 miał być ich rokiem. Zaczęli od występu w programie „Top Gear”, gdzie spotkali się z Vanilla Fudge wspólnie nagrywając materiał, który do tej pory nie został opublikowany. Ponoć taśmy wciąż istnieją, więc może kiedyś… Tuż potem zaczęli nagrywać album, ale z kolei te taśmy, zawierające kilka coverów w tym Raya Charlesa i The Young Rascals najwyraźniej zniknęły w bezdennych szafach Polydoru, choć Damian Jones, współautor książki „Circles…the strange story of the Fleur De Lys” uważa, że ​​taśmy-matki przechowywane są w wiejskiej rezydencji gdzieś w Szkocji… Po powrocie z Amsterdamu, gdzie koncertowali z Arethą Franklin otrzymali wspaniałe wieści od samego  Ahmeta Erteguna. Szef amerykańskiego Atlantic Records, który przebywał w Anglii był pod wielkim wrażeniem ich występów i chciał podpisać z nimi umowę. Tym samym Fleur De Ly mieli zaszczyt zostać pierwszym brytyjskim zespołem, który podpisał kontrakt z Atlantic otwierając tym samym drzwi dla takich zespołów jak Led Zeppelin i Yes. Pierwszy z trzech singli jaki ukazał się w nowej wytwórni to potężny „Stop Crossing The Bridge” uważany obecnie za szczyt brytyjskiego soulu. Tymczasem Frank Fenter mający wobec nich swoje plany wydał im kolejną płytkę, „Butchers And Bakers”, tym razem jako Chocolate Frog. Utwór napisany przez południowoafrykańskiego autora piosenek Terry’ego Dempseya stał się komercyjnym hitem. Muzycy mający niespożyte siły wspierali w studio innych wykonawców, w tym amerykańskiego piosenkarza soulowego Donniego Elberta, a także Williama E  śpiewającego z Fleur kompozycję Gordona Haskella „Lazy Life”, oraz Johna Bromleya w melodyjnym „Sugar Love” z porywającą gitarą Hawortha.

Na początku 1969 roku zespół zabrał się do nagrywania nowego materiału. W lutym ukończyli pracę nad piosenką „Liar”(wyszła na singlu 14 lutego) z cudownym kalifornijskim dźwiękiem wciąż unoszącym się w 1969 roku i wydali kolejnego singla z Sharon Tandy „Gotta Get Enough Time”; oba są klasykami i jak się okazało były to ostatnie nagrania wydane pod swoimi nazwami. Co prawda w kwietniu ukazał się jeszcze singiel „Two Can Make It Together”, który nagrali miesiąc wcześniej, ale wydano go pod nazwą Tony And Tendy With Fleur De Lys. Piosenka zrobiła furorę w stacjach radiowych i kiedy wszystko nabierało rozpędu Keith wracając motorem z koncertu miał groźny wypadek w wyniku którego doznał groźnego urazu kręgosłupa. Po trzymiesięcznym pobycie w szpitalu perkusista wycofał się z grania i rozwiązał Fleur De Lys, który stał się już tylko przypisem w muzycznej historii Wielkiej Brytanii lat 60-tych.

Większość z omawianych tu nagrań (i nie tylko) zostały zebrane w różnych latach na trzech różnych kompilacjach: „Reflection” (Blueprint, 1997), „You’ve Got To Earn It” (Acid Jazz, 2013) i „Circle. The Ultimate Fleur De Lyn” (Countdown 2021). Mam wszystkie, ale ta ostatnia jest mi najbliższa. Autoryzowana przez samego Keitha Gustera z obłędnym, oczyszczonym dźwiękiem i książeczką z wieloma archiwalnymi zdjęciami.

„Więc chodź, kochanie i weź się w garść.  Muzyka jest tak dobra, że ​​stopy będą musiały się poruszać.” Te słowa z piosenki „Circles” otwierają ten album. Słowa zespołu, który żył i oddychał najlepszą muzyką swojego okresu. Zespołu, który kochał tłum, a tłum jego. Ta nowa kolekcja raduje mnie, ale też rozdziera serce. To powinien być zestaw dwóch płyt CD! Nie, nie narzekam. Wszak jest tu wszystko (no, prawie wszystko) co być powinno, a więc komplet singli Fleur De Lys (strony „A” i „B”), utwór Shyster, nagranie Chocolate Frog i Rupert’s People. Do tego strona „B” singla Tony And Tandy With Fleur De Lys (osobiście wolałbym stronę „A”), trzy utwory śpiewane przez Sharon („Love Them All”, „Gotta Get Enough Time”, „Yeah, I Do Love You”), cover Temptations („You’ve Got To Earn It ”) i tajemniczy utwór Fenter–Noble „Nothing To Say”. W sumie 25 utworów trwających 65 minut. Szkoda, że jedno z ich najlepszych nagrań, „Butchers And Bakers” zostało pominięte tak jak i z dziesięć innych dobrych numerów Fleur w wersji demo, które przychodzą mi na myśl i tych, o których istnieniu nie wiem. Kocham rzeczy zrobione z Rupert’s People i utwory z Sharon Tandy nawet taki jak „Hurry Hurry, Choo Choo”. Wtedy mielibyśmy już chyba wszystko, co zespół stworzył przez te kilka lat swego istnienia. Patrząc realnie zdaję sobie sprawę, że Fleur De Lys nie ma posiada praw do wielu nagrań-marzeń, stąd mamy to, co mamy i nie narzekajmy.

Fleur De Lys to produkt z lat 60-tych.  Krzyżowali swe drogi z największymi artystami tamtej epoki jak Hendrix, The Who, Beach Boys, Otis Redding, Sam & Dave, Booker T & The MG’s, Isaac Hayes Aretha Franklin, Jimmy Page… Ale najważniejszy w tym wszystkim jest niesamowity katalog muzyczny jaki po sobie zostawili. Katalog,  z którego inspiracje czerpią kolejne pokolenia. Posłuchajcie „Gong With The  Luminous Nose” Fleur, a potem początek utworu „Sunflower” Paula Wellera i wszystko będzie jasne. Fani, których na świecie jeszcze nie było gdy zespół się rozpadł teraz gotowi są płacić ogromne pieniądze za oryginalne single. Na szczęście takie kompilacje jak ta są dla naszej radości, nie mówiąc już o tym, że kosztują dużo, dużo mniej…