Wysłannicy z czasów sprzed czasu. BRAINTICKET „Celestial Ocean” (1973).

Joël Vandroogenbroeck był jednym z najbardziej kreatywnych myślowo muzycznych artystów idących w tym samym rzędzie z podobnymi mu wizjonerami, Robertem Frippem i Frankiem Zappą, a Brainticket zdecydowanie był jego oczkiem w głowie. Tyle, że Brainticket to nie zespół, a raczej stale obecna muzyczna podróż przez Czas i Przestrzeń. Jeśli niektórym wyda się to nierealne niech posłucha niesamowitej muzyki zespołu. Ich debiutancka płyta zatytułowana „Cottonwoodhill” ostrzegała nieświadomych nabywców słowami „słuchaj tej płyty tylko raz dziennie, bo inaczej twój mózg może zostać zniszczony” i „(…) po wysłuchaniu tego albumu twoi przyjaciele już cię nie poznają”. I chociaż te ostrzeżenia brzmią jak promocyjne koszałki-opałki, w rzeczywistości bliskie są temu, co odczuwa się po jego wysłuchaniu. Na szczęście w muzyce Brainticket jest coś więcej niż niszczenie szarych komórek.

Joel Vandroogenbroeck

Historia zespołu jest nierozerwalnie związana z Joëlem Vandroogenbroeckiem, belgijskim cudownym dzieckiem muzyki, który dał swój pierwszy publiczny koncert w wieku sześciu lat występując przed żołnierzami amerykańskimi, którzy właśnie wyzwolili Belgię spod okupacji nazistowskiej podczas II wojny światowej. Urodzony 25 sierpnia 1938 r. w Brukseli, młody Joël całkowicie poświęcił się muzyce, stając się najmłodszym zwycięzcą nagrody Art Tatum, w kategorii jazzu. Miał wtedy niecałe 15 lat. Potem podróżował po Europie z orkiestrą Quincy Jonesa grając na Wystawie Światowej w Brukseli w 1958 roku, oraz z legendarną włoską orkiestrą symfoniczną RAI. Pod koniec 1969 roku razem z gitarzystą Ronem Bryer’em i perkusistą Wolfgangiem Paap utworzył Brainticket,

Front okładki płyty „Cottonwoodhill” (1971)

Joël wyobrażał go sobie jako ruchomą społeczność, a nie tradycyjny zespół, stąd między innymi ciągle zmieniające się składy i lokalizacje. Cała ta koncepcja ukształtowała się kiedy do składu zrekrutował brytyjską wokalistkę Dawn Muir, oraz basistę Wernera Fröhlicha i perkusistę Cosimo Lampisa, czyli sekcję rytmiczną szwajcarskiego zespołu Toad. Skład odzwierciedlał międzynarodowy klimat, który sprawił, że zespół nie brzmiał ani brytyjsko, ani kontynentalnie, w zasadzie nie było to nic, co przypominałoby kogokolwiek w tamtym czasie. Uzupełnieniem płytowej społeczności debiutu był szwajcarski producent Helmuth Kolbe. Zapewnił on elektronikę, efekty i był odpowiedzialny za znaczną część rewolucyjnego brzmienia albumu, który wprawił (i wprawia nadal) w osłupienie wielu słuchaczy. Warto wspomnieć, że przed albumem ukazał się mało znany, dziś już praktycznie zapomniany singiel „Places Of Light”, który, co ciekawe, wyszedł pod nazwą… Cottonwoodhill. Na stronie „B” znalazł się unikalny utwór „Poetry” z hipnotyzującym wokalem Dawn Muir.

Ostrzeżenie wytwórni płytowej o „praniu mózgu” dodane do hiper psychodelicznej okładki Elso Schiavo doprowadziło do zakazu sprzedaży albumu w kilku krajach. Nietrafiony chwyt reklamowy mający lepiej sprzedać płytę spowodował ograniczoną dystrybucję i przyhamowała rozpęd zespołu, ale nie samego Vandroogenbroecka. Ten, w poszukiwaniu nowej interesującej sceny, zawędrował do Włoch, a konkretnie do Rzymu, do którego prowadzą ponoć wszystkie drogi. Nowy skład, w którym znalazła się m.in. wokalistka Jene Free, perkusista Barney Palm i szwajcarski gitarzysta Rolph Hug nagrał krążek „Psychonaut”.

Płyta „Psychonaut” (1971)

Album, ozdobiony fenomenalną grafiką tym razem Umberto Santucciego, zawierał elementy folku i psychodelii bez przytłaczającego elektronicznego szaleństwa debiutu. Wydany w małym nakładzie przez włoską wytwórnię Durium w 1971 roku brzmi jak łagodna i bardziej piosenkowa siostra poprzednika, która wciąż potrafi dać niezłego kopa utworami takimi jak „Coc’O Mary”, „Radagacuca” i bardziej refleksyjnymi numerami „One Morning” i „Feel The Wind Blow”. Ciągnące się za zespołem kontrowersje wywołane przez „Cottonwoodhill” przeniosły się niestety na album „Psychonaut”, który uznano za (uwaga!)… „zachęcający do zażywania narkotyków.” Sytuację mogła uratować seria udanych występów z francuską legendą jazzu, Jean-Luc Pontym, których nagrań jak dotąd nikt nie udostępnił, ale nie uratowała. I tak oto drugie wcielenie Brainticket po cichu się rozpadło.

Zainteresowanie Vandroogenbroecka muzyką antyczną i egipską „Księgą Umarłych” zainspirowało go do stworzenia Celestial Ocean”, najważniejszego w historii grupy albumu. Nagrań dokonano w sierpniu i wrześniu 1972 roku w rzymskich studiach RCA Victor, gdzie wspierali go Muriel i Palm. Oryginalne egzemplarze miały rozkładaną okładkę zaprojektowaną przez samego Vandroogenbroecka z przypadkowo zamienionymi stronami: front jest jej tyłem i odwrotnie. W środku znajdował się duży plakat z rysunkiem partytury muzycznej. Egzemplarze z plakatem w jakimkolwiek akceptowalnym stanie są dziś bardzo poszukiwane i osiągają cenę od 100 funtów w górę.

Front okładki „Celestial Ocean”, który de facto był jej tyłem.

Ta z pozoru progresywna płyta ma mocno psychodeliczny posmak i imponującą pogardę dla nadmiernie wirtuozowskich występów w zamian promując nastrój, atmosferę i zainteresowanie muzyką świata podszyte space rockowym brzmieniem. Mimo, że powstała we Włoszech jej klimat jest bardziej zgodny z francuskim i niemieckim rockiem z początku lat siedemdziesiątych. Zespoły, z którymi mają wyraźnie „rodzinne koligacje” to Mythos, Can, Pulsar, Floyd, Amon Dull II, Hawkwind, Cluster, Kraftwerk, Ash Ra Tempel, Dzyan, Popol Vuh… duża ta rodzina.

Osiem piosenek, a raczej dwie epickie strony albumu opowiadają historię życia pozagrobowego egipskich królów podróżujących przez czas i przestrzeń na starożytnym statku z bogiem Horusem u steru. Przepływając przez suche wydmy pustyni, docierają do pięknych naturalnych krain przedstawiających życie na Ziemi, a następnie docierają do Tęczy Czasu. Unosząc się przez Erę Technologii, odkrywają całą wiedzę ludzkości – przeszłą i przyszłą, Z kolei przechodząc przez wszystkie płaszczyzny świadomości docierają do Przestrzeni Pomiędzy, gdzie wszystkie wymiary są połączone i gdzie spełniają swoje wizje.

Krążek, pełen pięknej kosmicznej muzyki i poezji doskonale równoważy hiper aktywnego „Cottonwoodhill” i refleksyjnego  „Psychonautę”. Każda piosenka jest inna i przynosi nowe pomysły. Zaczyna się od „Egyptain Kings”, mojej ulubionej i chyba jednej z najlepszych piosenek jaką Brainticket kiedykolwiek stworzył. Abstrakcyjne dźwięki są wszechobecne. Z bezkształtnego głaskania i poklepywania membran bębnów wyłania się niczym gigantyczny, powolny, kosmiczny ślimak, gęsty, śliski riff mooga. Ciepłe w swym brzmieniu organy wibrują w przestrzeniach podczas gdy linia fletów dmie przez pole dźwiękowe jak jakieś wielkie galaktyczne bóstwo wiatru. Męski szepty i hipnotyzujący żeński głos mówią o „wizji… przestrzeni… i czasie…” Linia basowa buja się nadal, aż zostajemy wciągnięci w kołyszące się fale formujące Ziemię. Atmosfera gęstnieje… pojawiają się mistyczne przepowiednie… To gnostyccy wysłannicy z czasów sprzed czasu! Sitar i flet rozpoczynają radosny taniec świętując narodziny gwiazd. Organy skupiają się wzdłuż głównego punktu energii czakr – idąc w górę kręgosłupa jak ogromny promień słońca. Tylko pokorny „The Queen Of Tung Ting Lake” Dona Cherry’ego z tego samego, 1973 roku, lub  „Vuh” Popol Vuh z wydanej dekadę później płyty „In The Gardens Of Pharao/Aguirre” zapadają w duszy tak szybko i afektywnie jak ten… „Era Of Technology” to bardzo kosmiczna i psychodeliczna piosenka rozpoczynająca się  od dramatycznych organów. Słychać trzy głosy: żeński (angielski) i dwa męskie (niemiecki i francuski). Zakładam, że wszyscy mówią to samo. Później pojawia się dudniąca perkusja w stylu Jaki Liebzeitsa wrzuconego do pralki i jeszcze więcej elektronicznych efektów, które pulsują i pulsują. W końcu utwór powoli cichnie przechodząc w podniosłe brzęczenie gitary basowej, cytry i średniowiecznego fletu z pięknym, wrażliwym wokalem śpiewającym, któremu wtórują organy i harfa.

Tył okładki, która przypadkowo została jej frontem.

Druga strona zaczyna się od „To Another Universe” gdzie wśród migoczących dzwonków i kolejnej z wielkich pulsujących linii basu Vandroogenbroecka tworzą się wspaniałe nuty mooga walcząc o przestrzeń. Słychać, że odejście gitarzysty znacząco wpłynęło na brzmienie zespołu, a sam utwór choć dość eksperymentalny jest całkiem przyjemny…   „The Space Between” idzie tą samą drogą co poprzednik. Ma też tendencję do mieszania wszystkich aspektów albumu: progresywnej elektroniki, kosmicznego spoken word i instrumentacji new age w jednym pakiecie. Pojawiają się po raz kolejny trzy głosy w trzech językach, oraz całkiem fajny syntezator, który pięknym solem zamyka nagranie. Tuż potem płynnie przechodzimy do kolejnego wspaniałego utworu unoszącego się w stanie zerowej grawitacji, czyli do „Cosmic Wind”. Brzęcząca perkusja, uspokajające flety, dudnienie luźno naciągniętych strun cytry imitująca harfę tworzą medytacyjny i spokojny klimat osiadając ostatecznie w uzdrawiającym basenie błogiej Nirwany… Od dźwięków fortepianu zaczyna się „Vision”, ostatnie nagranie. Szpula jego cudnych nut stopniowo się odwija, pojawia się perkusja i syntezatorowy riff. Tempo wzrasta, aż do finału z damsko-męskim wokalem i powtarzającymi się słowami „Egipscy królowie” nadając albumowi wrażenie zapętlonego dzieła. Świetny epilog całej historii. Tak świetny, jak i cała płyta.

SPROTON LAYER „With Magnetic Fields Disrupted” (1970).

Pewnego jesiennego wieczoru 1968 roku trzej bracia Miller z Ann Arbor w stanie Michigan, 16-letni Roger i dwa lata młodsi Benjamin i Laurence chłonąc dźwięki Lata Miłości nie przypuszczali, że tego dnia świat wywróci im sie do góry nogami. Sprawcą całego wydarzenia był album „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd, który do domu przyniósł im ojciec, miłośnik muzyki klasycznej i… psychodelii. Płyta, jak sami twierdzili, powaliła ich na kolana i w pewnym sensie uzależnili się do niej. Mimo młodego wieku cała trójka grała już w różnych amatorskich zespołach, w których Roger grał na basie, Benjamin na gitarze, zaś Laurence walił w bębny. W marcu 1969 roku w piwnicy rodziców zorganizowali pierwszą muzyczną sesję pod nazwą „Freak Trio Electric”. Punktem wyjścia do improwizowanego grania był utwór „Interstellar Overdrive”, wokół którego rozwijała się muzyka. Brak bluesowych riffów wyprowadził cały ten jam session w kosmiczne rejony. Po przesłuchaniu taśmy rozentuzjazmowany Roger w swoim dzienniczku napisał: „Brzmi to jak Pink Floyd nagrany z Captain Beefheart’em!” Co prawda jakość dźwięku była bardzo słaba, ale wszystko kipiało w niej ogniem i hutniczym żarem. Ta sesja zmieniła ich pogląd na muzykę. Uwierzyli, że są na tropie czegoś naprawdę wyjątkowego i to był moment, w którym  postanowili założyć własny zespół. Nazwali go Freak Trio. Włączając riffy i motywy z owych improwizacji Roger zaczął tworzyć autorskie kompozycje. Jeszcze tego samego roku gdy dołączył do nich grający na trąbce szesnastoletni Harold Kircher zmienili nazwę na Sproton Layer.

Sproton Layer. Od lewej Harold, Laurence, Roger (maj 1970)

Skąd ta nazwa..? Roger Miller: „Słuchając pierwszego albumu Soft Machine zrobiłem wiele rysunków i po czasie spostrzegłem, że na jednym z nich pojawił się nie wiadomo skąd zwrot „Sproton Layer”. Wydawało mi się, że to dobra, sugestywna nazwa, którą wspólnie zaakceptowaliśmy.” Ich wyjątkowa i euforyczna twórczość obejmowała zarówno progresywny acid punk, jak i ciężką psychodelię z epickimi ciągotami w stronę skandynawskiej mitologii. Sproton Layer szybko zyskał reputację dzięki przekraczaniu granic w swym podejściu do muzyki rockowej. Znani byli z nieprzewidywalnych występów na żywo, gdzie prezentowali swój talent do skomplikowanych struktur muzycznych i kreatywności wykraczającej poza ramy gatunków. Na przełomie lat 1969/70 zagrali około dwudziestu koncertów, Liczba niezbyt imponująca, ale nie zapominajmy, że byli to bardzo młodzi muzycy-amatorzy, na dodatek wciąż uczniowie szkół średnich.

Rysunek Rogera, który dał nazwę zespołowi.

Jeszcze w grudniu 1969 roku odbyli pierwszą sesję nagraniową, którą zorganizował im kolega ze szkolnej ławy, Mark Brahce. Jak można się domyślić dziś już nie ma po niej śladu choć chyba nie ma czego żałować. Brahce, który nie dość, że nigdy wcześniej niczego nie nagrywał to jeszcze rejestrował to jednym mikrofonem na zwykłym amatorskim kaseciaku. Ale był ambitny i uczył się szybko. Na kolejną sesję przyszedł bardziej przygotowany, także pod względem technicznym. Tym razem użył wielościeżkowego magnetofonu szpulowego Concord i sześciu mikrofonów – można powiedzieć full wypas! Nagrań dokonano w piwnicy rodziców (tej samej, w której zaczynali pamiętną pierwszą sesję) wieszając koce na sznurku do bielizny, żeby wytłumić dźwięk. Każdy utwór został nagrany w jednym podejściu, nie było opcji powtórek, nakładek, korekcji dźwięku. Wszystko to odbyło się pomiędzy 27 sierpnia, a 7 września 1970 roku, zazwyczaj po szkolnych zajęciach.

Sproton Layer „With Magnetic Fields Disrupted” (New Alliance Records 1991).

Taśmę zatytułowaną „With Magnetic Fields Disrupted” traktowali bardziej jako wizytówkę niż materiał na płytę. Zresztą mało który promotor poważnie traktował takich dzieciaków, tym bardziej, że rockowa scena w Ann Arbor była naprawdę prężna i stała na wysokim poziomie. Nie było też możliwości, by wydali ją sami. Wszak byli tylko dzieciakami… Pod koniec roku zespół rozpadł się chociaż Millerowie nie stracili kontaktu z muzyką. Niewydane nagrania przeleżały w szufladzie ponad dwadzieścia lat. Po raz pierwszy „With Magnetic Fields Disrupted” jako album został wydany przez New Alliance Records w 1991 roku, ale wtedy został przeoczony przez maniakalnych kolekcjonerów płyt lat 60/70-tych. Drugie życie i kolejną szansę na odkrycie tej „jednej z prawie zapomnianych” amerykańskich grup undergroundowych otrzymał w 2011 roku. Stało się to dzięki niemieckiej wytwórni World In Sound specjalizującej się w wydawaniu cennych, rzadkich, mało znanych kultowych płyt i (co jest godne podkreślenia) w ścisłej współpracy z artystami. Warto zapamiętać tę nazwę szczególnie jeśli ktoś szuka rarytasów z kręgu psychodelii, rocka progresywnego, bluesa, hard i garage rocka. W dołączonej do płyty książeczce znajdują się rozszerzone informacje o zespole i około czterech tuzinów artefaktów, w tym rysunki, listy utworów, fotografie, wpisy do dziennika i wiele innych archiwaliów.

Drugie, zremasterowane wydanie płyty z 2011 roku.

Czterdziestominutowy album został zremasterowany z oryginalnych taśm, tworząc świeży, organiczny i mocny dźwięk. W życiu bym nie pomyślał, że został nagrany amatorskim sprzętem przez amatora-samouka. Energia „With Magnetic…” jest niewiarygodna. Mamy tu dwanaście mocnych, intensywnych epizodów kosmicznej destrukcji i BEZ WYPEŁNIACZY! Dziennikarz „Rolling Stone” i „New York Times”, Michael Azerrad w swojej książce „Our Band Could Be Your Life” opisał ich nagrania jako „cenny dokument niesamowitego zespołu, który brzmi jak Syd Barrett frontman Cream”. Nikt lepiej nie mógł tego ująć! Ale Azerrard nie był wyjątkiem, inni też dęli w trąby zachwytu. Patrick Lundborg, z „Ugly Things Magazine” napisał wprost: „Uznałbym Sproton Layer za jedno z najbardziej wartościowych wznowień 2011 roku, a szczęki opadną tym, którzy myślą, że słyszeli już wszystko z klasycznej ery psychodelicznej.” Earl Candy przypomina, że to „(…) zaginiony klasyk lat 70-tych zespołu z głębokiej dziczy Michigan” po czym dodaje: „Zremasterowany dźwięk jest mocny i intensywny. Posłuchaj i pozwól, aby wniknęło to w twój krwioobieg.” Swoją opinię wyraził też Wolfgang Reuther z „World In Sound: „Sproton Layer to coś CAŁKOWICIE UNIKALNEGO… połączenie łatwego w odbiorze brzmienia z epickimi, monumentalnymi, odjechanymi dźwiękami!” 

I to w zasadzie wystarczyłoby za recenzję tego krążka. Od pierwszych dźwięków „Gift” zaczynającego płytę, przez absolutnie szczere „The Sun”, znakomite „Tidal Wave”, czy powalający swą mocą niesamowity „The Blessing Of The Dawn Source”, aż po ostatni „The Wonderful Rise” album dosłownie miażdży, a jednocześnie zachwyca pod każdym względem. Przejmując eksperymentalnego ducha epoki stworzyli muzykę, która była zarówno awangardowa jak i bogato melodyjna. Byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem z jaką lekkością bracia Millerowie poruszali się w tej muzycznej materii. Ci niezwykle utalentowani nastolatkowie grają jak wytrawni muzycy z wieloletnim doświadczeniem. Proszę posłuchać co w nagraniu „New Air” na perkusji wyprawia Laurence, czy Benjamin na gitarze w „Blessing Of The Dawn Saurce”. To się w głowie nie mieści! Niezwykłą rolę w brzmieniu zespołu odgrywa trąbka, której próżno szukać u innych kapel wśród wybuchów sfuzzowanych gitar. Jej diaboliczne dźwięki wytwarzają niesamowicie gęstą i mroczną atmosferę grozy, której sam Alfred Hitchcock by się nie powstydził. Za każdym razem gdy Harold Kircher pojawia się ze swoim instrumentem włoski prężą się na rękach, a po plecach przebiega zimny dreszcz. Jego gra jest niebywała, z innej planety, a przecież ten chłopak ledwo co skończył szesnaście lat! Skojarzenia z C.A. Quintet z pobliskiej Minnesoty i z ich psychodelicznym potworem jakim był album „Trip Thru Hell” są zadziwiająco podobne. Jedyna różnica jest taka, że w tych samych czasach Sproton Layer nigdy nie wydali płyty długogrającej. A gdyby to zrobili dziś kosztowałaby majątek.

Po rozpadzie bracia grali w różnych zespołach. Laurence i Benjamin byli członkami wpływowego zespołu rockowego z Detroit, Destroy All Monsters, zaś Roger brał udział w wielu projektach, z których art-punkowy Mission Of Burma odniósł największy sukces. W latach 90-tych zjednoczyli się i pod nazwą M3 wydali dwie mocno eksperymentalne płyty: „M3” (1993) i „Unearthing” (2001). Do dziś wciąż są aktywnymi muzykami grając i występując a to razem, a to osobno czerpiąc z tego radość.

Dźwięki wieczności. CZESŁAW KAZIMIEREK „Eyes Of Love” (2024)

Mówi się, że Czesław Kazimierek, to polski Path Metheny o słowiańskiej, romantycznej duszy. Nie wiem czy sam zainteresowany podziela to zdanie, ale moim skromny zdaniem jest w tym ziarno prawdy. Potwierdzają to jego albumy: „Moje  życie” (2013) i „Time” (2018, nominowany do nagrody Grammy), w których artysta wypowiadał się barwną, wrażliwą muzyką zrodzoną z pasji, talentu i marzeń łącząc blues, smooth jazz i soul z rockowym pazurem. I oto w okresie tegorocznego, nadzwyczaj upalnego lata ukazała się kolejna, przez wielu tak długo oczekiwana płyta „Eyes Of Love”. Już po pierwszym przesłuchaniu słychać, że jego wyobraźnia jest wielka. Czesław, jak mało kto potrafi uchylić furtkę do raju wyczarowując dźwięki godne wieczności. Rzut oka na tytuły dziesięciu instrumentalnych utworów sugerują, że głównym tematem albumu jest miłość, jedna z najważniejszych sfera życia każdego z nas. Bardzo się ucieszyłem kiedy Czesław zgodził się opowiedzieć mi o swym najnowszym dziele i nie tylko o nim…

Od czasu naszej ostatniej rozmowy dotyczącej płyty „Time” minęło ponad trzy lata. Kończyłeś ją w bardzo optymistycznym nastroju. Miałeś sprecyzowane plany na kolejny album z międzynarodowymi muzykami w składzie, który miał być nagrany w londyńskim studio. Życie pisze jednak swoje scenariusze. Co się w tym czasie wydarzyło w Twoim życiu?

Czesław Kazimierek: Oczywiście z optymizmem wtedy z Tobą rozmawiałem i ten optymizm nadal w sobie mam. Wiesz, różnie w życiu bywa, nie zawsze mamy wpływ na sytuacje, oraz rezultaty tych sytuacji, ale trzeba iść z pokorą i wiarą do przodu. Plany nagrania nowej płyty nieco się zmieniły. Choroba wymusiła na mnie pewne zmiany, straciłem dochody i sponsorów, musiałem dokonać korekt. Ale nie żałuję. Jestem wdzięczny za ten czas, który pozwolił mi spojrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Po powrocie do Polski gdzie się leczyłem postanowiłem, że tutaj nagram nowy album. I tak na początku 2022 roku rozpocząłem nagrania w studio MAQ Records. Niestety latem poczułem, że z moim organizmem dzieje się coś niedobrego i musiałem przerwać nagrania. Zanim poczułem się lepiej minął kolejny rok. Na początku stycznia tego roku byłem gotowy do dalszej pracy. Miałem gotowy plan, środki, oraz studio, w którym dokończyłem album „Eyes Of Love”.

Jesteś romantykiem? Pytam nie bez kozery, gdyż teledyski promujące ten album są nie tylko pięknie zrealizowane, ale też romantyczne. Zdradzisz gdzie zostały zrealizowane..?

– Tak, jestem romantykiem. Uwielbiam przyrodę, kocham naturę i wiele innych aktów życia, a teledyski były kręcone w bardzo ciekawych, pewnie znane wielu ludziom miejscach, „Love2” był kręcony w Ogrodzie Botanicznym w Radzionkowie, natomiast „Eyes Of Love” robiliśmy na terenie pustyni Błędowskiej. Polecam!

W  „Love 2” przy Twoim boku pokazuje się piękna kobieta. Jest ona także na zdjęciu wewnątrz okładki. To ktoś ważny dla Ciebie?

– Zdjęcia do tego klipu nagrywaliśmy w 2022 roku i faktycznie, jest ze mną w tym video wyjątkowa dla mnie osoba, która dała mi wiele radości i mocno wpłynęła na moje życie. Jest mi bardzo bliska. Dla niej napisałem kompozycję „Marina”, która dla mnie jest bardzo ważną kompozycją. Marina jest nie tylko inspiracją tej kompozycji, ale również innych utworów. Jej osobowość wpłynęła na ilość ładunku emocjonalnego jaki znajduje się na tym albumie.

„Eyes Of Love” to Twoja trzecia płyta i trzeci skład muzyków. Jak Ci się z nimi pracowało?

– Pierwotnie mieli to być inni muzycy, ale niestety zmarł mój przyjaciel Andrzej „Karwa” Rusek, oraz mój pianista Giorgio W. więc siłą rzeczy skorzystałem z muzyków sesyjnych, którzy bardzo dobrze wykonali swoją pracę. Adam Rybak (keyboard), Łukasz Zając (perkusja), Wojciech Gąsior (bas) to zawodowcy, którzy grają z formacjami takimi jak Tulia, Krzak, Ewa Bem i wieloma innymi.

Były zabawne sytuacje podczas nagrywania płyty?

– Nie. W studio byliśmy mocno skoncentrowani i zrobiliśmy to dosyć sprawnie.

Album ma bardzo piękne, selektywne brzmienie. Jak układała Ci się  współpraca z producentami płyty Michałem Kuczerą i Adamem Kłosem? 

– Wszystkie partie sekcji rytmicznej, oraz pianina i keyboardy nagraliśmy w MAQ Records pod okiem realizatora Michała Kuczery. Uzyskaliśmy bardzo dobry sound początkowy i naturalny pogłos. Michał wykonał bardzo dobrą pracę, natomiast partie gitary oraz sekcje dęte, saksofon, oraz inne elementy nagrałem w studio 61, którego właścicielem jest Adam Kłos, wspaniały człowiek ,świetny gitarzysta i rewelacyjny realizator. To tutaj ukształtowało się brzmienie płyty, gitar, oraz całkowity szlif kompozycji. Adam wykonał mix, oraz mastering i uważam, że zrobił to znakomicie. Studio 61 w Świętochłowicach to miejsce które mocno polecam!

W składzie znaleźli się m.in. Erwin Żebro i Marcin Respondek, sekcja dęta zespołu Piersi znana choćby z przeboju „Bałkanica”. Jak doszło do współpracy?

– Już wcześnie wiedziałem  jakich instrumentów użyć do nagrań i aranżacji, więc zacząłem poszukiwania odpowiednich muzyków. Słusznie zauważyłeś, że w „Stagshaw Drive” zagrali muzycy z zespołu Piersi. Uważam, że to najlepsza rockowa sekcja dęta. Adam Klos jest gitarzystą i kompozytorem w zespole Piersi, więc naturalne było, że Erwin Żebro z sekcją wkroczą na moje ścieżki. I to był strzał w dziesiątkę! Z tymi dęciakami utwór zapier…  jak lokomotywa.

Tę dwójkę wspiera  saksofonista Grzegorz Czuchaj, który dwa lata temu nagrał utwór „Karwa” ku pamięci zmarłego na covid Andrzeja Ruska. Ty zadedykowałeś mu najdłuższą, ponad dziewięciominutową kompozycję „Little Robin”. Bardzo się przyjaźniliście..? 

– Tak. Grzegorz Czuchaj zagrał wspaniale zarówno w „Stagshaw Drive” jak i w „Our World” i wniósł bardzo dobry klimat, Grzesiu bardzo przyjaźnił się z Andrzejkiem, grali razem od wielu lat. Moja przyjaźń z Andrzejem była bardzo emocjonująca, od pierwszego spotkania zagrała miedzy nami chemia i chęć współpracy. Nagrałem z nim album „Time”, który był nominowany do Grammy, mieliśmy plany na dalsze koncerty, kolejne nagrania… Jak widzisz osoby, które ze mną grają to przyjaciele, Adam Kłos również przez wiele lat współpracował z Andrzejkiem… Pozostały cudowne wspomnienia, pamięć, oraz muzyka. To dlatego tak bardzo chciałem nagrać ten utwór dla niego tym bardziej, że jego pierwotna wersja została nagrana jeszcze w 2018 z Andrzejem w składzie. Niestety nie mam dostępu do tych nagrań…

Pod koniec czerwca tego roku ukazała się płyta „Unfinished Business” jednego z Twoich ulubionych gitarzystów, Snowy White’a. Niektórzy już okrzyknęli ją płytą roku. Miałeś okazję jej posłuchać?

– Wiem, że się ukazała, ale niestety nie udało mi się jeszcze jej posłuchać. Jak na mistrza przystało z pewnością jest to bardzo dobra płyta. Może przy innej okazji wyrażę swoje refleksje na jej temat, bo jak słusznie zauważyłeś to mój ulubiony gitarzysta.

Pytam o Snowy White’a nie bez przyczyny bowiem uważam, że „Eyes Of Love” jest tak samo dobra jak „Unfinished…” Wracając jednak do Twojej płyty, który z dziesięciu zamieszczonych na niej utworów chciałbyś wyróżnić.

– Bardzo dziękuję za uznanie. Myślę, że „Eyes Of Love” to mój najlepszy album. Cała płyta tworzy piękną całość. Jak zawsze na moich albumach opowiadam historie ważnych wydarzeń z mojego życiu, ale najbardziej cenię sobie kompozycje „Marina”, tytułowy „Eyes Of Love”, oraz „Father”. Oczywiście we wszystkich dałem z siebie dużo miłości i energii, ale myślę, że w tych, oraz w „Love 2” jest największy ładunek emocjonalny.

Jak wygląda dystrybucja płyty, bo o ile wiem w sklepach jeszcze jej nie ma. Przynajmniej na dzień dzisiejszy.

– Zgadza się, ale „Eyes Of Love” bez problemu można kupić na mojej stronie  www.czeslawkazimierek.com  Oprócz tego mam jeszcze trochę egzemplarzy pierwszego albumu „Moje życie”. Tak więc za pośrednictwem sklepu internetowego oba są dostępne na całym świecie. I tak też się dzieje, gdyż wysyłam płyty m.in. do Brazylii, Argentyny, a ostatnio do Japonii. Przy pomocy moich przyjaciół, dziennikarzy z różnych stron, którzy polecają je i promują w stacjach radiowych taka forma jest dla mnie korzystna. Oczywiście sprzedają się one także na koncertach i to jest wyjątkowo przyjemne, gdyż mogę wtedy osobiście poznać mojego fana i z nim porozmawiać.

A uchylisz rąbka tajemnicy jak przebiegały nagrania..?

– W MAQ Records nagrywaliśmy na tak zwaną setkę by uzyskać taki live, aby kołysanie w niektórych utworach było jazzowe. Każdy utwór nagrywaliśmy w kilku wersjach, a potem po przesłuchaniu wybieraliśmy najlepszą z nich, do której nagrywaliśmy partie gitar i inne instrumenty. Szukaliśmy brzmień, ustawień tak, aby moja gitara oddała wszystko to, co czułem i co chciałem przekazać. Możesz mi wierzyć, że przez te kilka ostatnich lat nauczyłem się rozmawiać z moją gitarą i to jest wspaniałe doświadczenie.

Wiem, że masz niezłą ich kolekcję. Na jakich zagrałeś na tej płycie?

– Mam kilka gitar, ale nie jestem kolekcjonerem. Od kilku lat głównym instrumentem jest Kiesel wykonany według moich specyfikacji. To siedmiostrunowa gitara, która sprawdziła się wyśmienicie. W nagraniu „Road To Dreams” użyłem Telecastera model Miiu Guitars, a w niektórych partiach gitary Adama Kłosa, model Luke Music Man. Obecnie firma Kiesel buduje dla mnie nowy instrument, tym razem sześciostrunowy. Będzie to żółte Ferrari. Ta fantastyczna gitara będzie miała swój chrzest na moim najbliższym koncercie w Pałacu w Rybnej 5 października, na który serdecznie wszystkich zapraszam.

Dziękuję, choć w moim przypadku będzie to niemożliwe. Jak wiesz od lat mieszkam w Anglii i do Polski w ciągu roku przyjeżdżam dwa, góra trzy razy. A skoro mówimy o koncertach – planujesz zagrać w Wielkiej Brytanii? Wszak masz tam całkiem niezłe grono fanów!
– Trwają rozmowy na temat moich występów w kilku krajach, również na Wyspach. Jestem bardzo wdzięczny Bogu i wszystkim cudownym ludziom dzięki którym jestem tu i teraz, w tym konkretnym miejscu. Jak już wspomniałem jestem optymistycznie nastawiony do życia, więc z pokorą i miłością czekam na rozwój zdarzeń.
Czesław, bardzo dziękuję Ci, że poświęciłeś swój cenny czas i podzieliłeś się z nami informacjami o swym nowym dziele. Życzę Ci, by „Eyes Of Love” co najmniej powtórzyło sukces poprzedniej płyty, a zawarta na niej muzyka przysporzyła miliona nowych fanów. 
– A mnie bardzo miło było ponownie z Tobą porozmawiać zwłaszcza, że jesteś bardzo dobrym znawcą muzyki i pasjonatem życia. Mam nadzieję że wkrótce zobaczymy się na koncercie. Życzę Tobie, Twoim bliskim, oraz wszystkim fanom miłości, radości i pomyślności. Do zobaczenia!

Powrót do przeszłości. BLUE MERROW (2022).

Gdyby nie mocna współczesna produkcja, która jest przyjemnie prosta, ale bardzo skuteczna, debiutancka płyta hiszpańskiego zespołu Blue Merrow brzmi jak jeden z tych ukrytych klejnotów lat siedemdziesiątych, na które co jakiś czas trafiają niestrudzeni w swych poszukiwaniach muzyczni archeolodzy. To mogłaby być jedna  z tych rzeczy kupiona z przypadku, lub wyciągnięta z kosza pełnego tanich płyt za niecałe euro stojącego w supermarkecie tuż przy wejściu. Nie było żadnego racjonalnego powodu, by ją stamtąd wyciągnąć… a jednak intuicja podpowiadała co innego. A potem wkładasz ją do swego odtwarzacza i po prostu cię powala.

Blue Merrow

Zespół narodził się tuż przed pandemią, w listopadzie 2019 roku w Ponteverda, ale z wiadomego powodu na sceniczny debiut musiał trochę poczekać. Miało to miejsce dopiero 26 marca 2022 roku w klubie La Iguana w Vigo. Projekt zrodzony z myślą o tworzeniu i wykonywaniu muzyki opartej na improwizacji tworzyli: Damián Garrido (wokal, perkusja, teksty), Ángel Olañeta (gitara), Diego Ruiz (bas), Alberto Cid (perkusja) i Ángel Vejo  (klawisze).  Wybór języka angielskiego jako środka wyrazu enigmatycznych tekstów to kolejny, bardzo ważny znak ich artystycznej tożsamości. Nazwę zespołu zapożyczyli z mitologii celtyckiej. Merrow to syrena swobodnie pływająca w rozległych oceanach, która musi nosić specjalny kapelusz (w języku irlandzkim zwany cochaillín draíochta), aby mogła podróżować między głęboką wodą, a suchym lądem. Na ich Instagramie napisano, że grają psychodelicznego hard rocka z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Po odsłuchaniu płyty odniesienia do Camel, Eloy, Thin Lizzy, Pink Floyd, Uriah Heep, Deep Purple narzucają się same. Na szczęście są to inspiracje, a nie bezmyślne kopiowanie.

Występ w klubie Villar de Santos (listopad 2023)

Zwieńczeniem pragnień piątki muzyków był fizyczny album „Blue Merrow” wydany przez Rock CD Records w pierwszych dniach stycznia 2022 roku w mikroskopijnym nakładzie 500 sztuk. Po części udało się to dzięki finansowemu wsparciu lokalnej społeczności i sąsiadów z ich rodzinnego Marín, w prowincji Pontevedra. Płytę można było kupić jedynie w sklepie „Elepé” w Vigo, lub bezpośrednio od zespołu. Tak było w moim przypadku dzięki czemu (niejako w bonusie) dostałem ich autografy.

Front okładki płyty „Blue Merrow” (2022)

Mimo całej gamy inspiracji muzycy nie podążyli za jakąś koncepcją, nie wybrali wspólnego wątku dla swojego albumu. Każda kompozycja oparta na dźwiękach nieco odległej już epoki jest inna, każda opowiada inną historię, a czas ich trwania waha się od czterech i pół do ponad dziesięciu minut.

Początek płyty, którą otwiera „Uncle Tom” z partią klawiszy z budującymi się melodiami przypominającymi Uriah Heep brzmi jak typowy ciężki rock progresywny z lat siedemdziesiątych. A potem, po dwóch i pół minutach utwór nieoczekiwanie zamienia się w blues rockowy kiler kręcący się wokół Alvina Lee, Rory Gallaghera i Alberta Kinga. Zaangażowanie zespołu jest niesamowicie duże i mam wrażenia jakby ci sympatyczni goście niczego wcześniej w życiu nie robili. Tuż po tym mamy tytułowy, epicki „Blue Merrow” i podobnie jak w pierwszym zaczyna się progresywnie w stylu Atomic Rooster. Delikatny szum fal obijające morski brzeg to tylko prolog, po którym zespół zabiera nas w stronę bombastycznego psycho rocka. Mniej więcej pod koniec pierwszej połowy wszystko staje się spokojne i funkowe, jakby Carlos Santana nagle zaczął improwizować ze Sly And The Family Stone. I kiedy myślimy, że nic już więcej tu się nie wydarzy solidny ciężki riff wskrzesza machinerię raz jeszcze. Kończy to wszystko przepięknej urody łkająca solówka gitarowa jakiej nie powstydziłby się Andy Latimer. Ogólnie ja tu słyszę i Focus i niemiecki Karthago (te bębny!) i mnóstwo Pink Floyd z epoki Alana Parsonsa żonglującego taśmami. Utwór godny finału, a to dopiero drugie nagranie!

Elegancja, którą wykazują w „Three Ways To Say Goodbye” jest godna największego podziwu i znowu jestem przyjemnie oszołomiony. Majestatycznym krokiem zespół kroczy psychodeliczną ścieżką wczesnego Pink Floyd. Owa psychodelia i oryginalność połączone razem wyczarowały świetny rockowy utwór, W głosie Damiána Garrido słychać potężny ładunek emocjonalny, a gitarowe nuty Ángelo Olañety szokują mądrością. On pali niebo na początku The Utopist” i mogę sobie jedynie wyobrazić jak będąc w transie z zamkniętymi oczami i skupieniem na twarzy wydobywa spod palców magiczne dźwięki trafiające wprost do serca. Jestem pewien, że świat jeszcze o nim usłyszy… Ten ważny psychodeliczny kierunek nie został przez Blue Merrow zatracony, a „The Utopist” jedynie go potwierdza. I to nie tylko przez gitarę, ale także dzięki organowym ciepłym tonom Ángelo Vejo, klawiszowego czarodzieja.

W „Crossing Time” przenosimy się do czasów „Stormbringer” Deep Purple , a także do Grand Funk Railroad z Craigiem Frostem. Brzmienie, pełne zmian tempa i tekstur, zostało zdominowane przez instrumenty klawiszowe, głównie syntezatory i organy. Nagranie kojarzy mi się z zapachem wilgotnej piwnicy pełniącej rolę „klubu”, w której razem z kumplami słuchaliśmy po szkole hard rocka głośno jak tylko się dało… Początek „Traveller’s Way” emanuje akustycznym spokojem, choć wkrótce nabiera elektrycznego napięcia i ciężkiej indyjskiej psychodelii z przeszywającą gitarą z użyciem wah wah, zaś „Images” wkracza w końcową fazę podsumowując album w zupełnie inny sposób. Biorąc pod uwagę, że jest to ballada całkowicie pozbawiona gitary i organów, Garrido jako piosenkarz może zabłysnąć grą na fortepianie. Zamiast palących improwizacji i solówek mamy tu schludne harmonie wokalne, co dowodzi jak wszechstronny jest to zespół.

Można zażartować, że Blue Marrow działał w latach 70-tych i jakimś cudem wpadł w portal czasu, który wyrzucił go w Galicji pół wieku później. Zespół podjął ryzyko wypełniając misję zachowania dziedzictwa muzycznego tamtej epoki należącej do nas wszystkich. I zrobił to bez pośpiechu, z dobrą muzyką. Jak dla mnie perełka wśród debiutanckich albumów wydanych w ostatnich dwóch latach. Wiem, że od jakiegoś czasu muzycy przygotowują materiał na nową płytę. Czy są gotowi na teraźniejszość? Czy może będzie to też kolejny powrót do przeszłości..? Tego jeszcze nie wiem.  Ale na pewno będzie to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie pozycji.