Gdyby nie mocna współczesna produkcja, która jest przyjemnie prosta, ale bardzo skuteczna, debiutancka płyta hiszpańskiego zespołu Blue Merrow brzmi jak jeden z tych ukrytych klejnotów lat siedemdziesiątych, na które co jakiś czas trafiają niestrudzeni w swych poszukiwaniach muzyczni archeolodzy. To mogłaby być jedna z tych rzeczy kupiona z przypadku, lub wyciągnięta z kosza pełnego tanich płyt za niecałe euro stojącego w supermarkecie tuż przy wejściu. Nie było żadnego racjonalnego powodu, by ją stamtąd wyciągnąć… a jednak intuicja podpowiadała co innego. A potem wkładasz ją do swego odtwarzacza i po prostu cię powala.
Zespół narodził się tuż przed pandemią, w listopadzie 2019 roku w Ponteverda, ale z wiadomego powodu na sceniczny debiut musiał trochę poczekać. Miało to miejsce dopiero 26 marca 2022 roku w klubie La Iguana w Vigo. Projekt zrodzony z myślą o tworzeniu i wykonywaniu muzyki opartej na improwizacji tworzyli: Damián Garrido (wokal, perkusja, teksty), Ángel Olañeta (gitara), Diego Ruiz (bas), Alberto Cid (perkusja) i Ángel Vejo (klawisze). Wybór języka angielskiego jako środka wyrazu enigmatycznych tekstów to kolejny, bardzo ważny znak ich artystycznej tożsamości. Nazwę zespołu zapożyczyli z mitologii celtyckiej. Merrow to syrena swobodnie pływająca w rozległych oceanach, która musi nosić specjalny kapelusz (w języku irlandzkim zwany cochaillín draíochta), aby mogła podróżować między głęboką wodą, a suchym lądem. Na ich Instagramie napisano, że grają psychodelicznego hard rocka z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Po odsłuchaniu płyty odniesienia do Camel, Eloy, Thin Lizzy, Pink Floyd, Uriah Heep, Deep Purple narzucają się same. Na szczęście są to inspiracje, a nie bezmyślne kopiowanie.
Zwieńczeniem pragnień piątki muzyków był fizyczny album „Blue Merrow” wydany przez Rock CD Records w pierwszych dniach stycznia 2022 roku w mikroskopijnym nakładzie 500 sztuk. Po części udało się to dzięki finansowemu wsparciu lokalnej społeczności i sąsiadów z ich rodzinnego Marín, w prowincji Pontevedra. Płytę można było kupić jedynie w sklepie „Elepé” w Vigo, lub bezpośrednio od zespołu. Tak było w moim przypadku dzięki czemu (niejako w bonusie) dostałem ich autografy.
Mimo całej gamy inspiracji muzycy nie podążyli za jakąś koncepcją, nie wybrali wspólnego wątku dla swojego albumu. Każda kompozycja oparta na dźwiękach nieco odległej już epoki jest inna, każda opowiada inną historię, a czas ich trwania waha się od czterech i pół do ponad dziesięciu minut.
Początek płyty, którą otwiera „Uncle Tom” z partią klawiszy z budującymi się melodiami przypominającymi Uriah Heep brzmi jak typowy ciężki rock progresywny z lat siedemdziesiątych. A potem, po dwóch i pół minutach utwór nieoczekiwanie zamienia się w blues rockowy kiler kręcący się wokół Alvina Lee, Rory Gallaghera i Alberta Kinga. Zaangażowanie zespołu jest niesamowicie duże i mam wrażenia jakby ci sympatyczni goście niczego wcześniej w życiu nie robili. Tuż po tym mamy tytułowy, epicki „Blue Merrow” i podobnie jak w pierwszym zaczyna się progresywnie w stylu Atomic Rooster. Delikatny szum fal obijające morski brzeg to tylko prolog, po którym zespół zabiera nas w stronę bombastycznego psycho rocka. Mniej więcej pod koniec pierwszej połowy wszystko staje się spokojne i funkowe, jakby Carlos Santana nagle zaczął improwizować ze Sly And The Family Stone. I kiedy myślimy, że nic już więcej tu się nie wydarzy solidny ciężki riff wskrzesza machinerię raz jeszcze. Kończy to wszystko przepięknej urody łkająca solówka gitarowa jakiej nie powstydziłby się Andy Latimer. Ogólnie ja tu słyszę i Focus i niemiecki Karthago (te bębny!) i mnóstwo Pink Floyd z epoki Alana Parsonsa żonglującego taśmami. Utwór godny finału, a to dopiero drugie nagranie!
Elegancja, którą wykazują w „Three Ways To Say Goodbye” jest godna największego podziwu i znowu jestem przyjemnie oszołomiony. Majestatycznym krokiem zespół kroczy psychodeliczną ścieżką wczesnego Pink Floyd. Owa psychodelia i oryginalność połączone razem wyczarowały świetny rockowy utwór, W głosie Damiána Garrido słychać potężny ładunek emocjonalny, a gitarowe nuty Ángelo Olañety szokują mądrością. On pali niebo na początku „The Utopist” i mogę sobie jedynie wyobrazić jak będąc w transie z zamkniętymi oczami i skupieniem na twarzy wydobywa spod palców magiczne dźwięki trafiające wprost do serca. Jestem pewien, że świat jeszcze o nim usłyszy… Ten ważny psychodeliczny kierunek nie został przez Blue Merrow zatracony, a „The Utopist” jedynie go potwierdza. I to nie tylko przez gitarę, ale także dzięki organowym ciepłym tonom Ángelo Vejo, klawiszowego czarodzieja.
W „Crossing Time” przenosimy się do czasów „Stormbringer” Deep Purple , a także do Grand Funk Railroad z Craigiem Frostem. Brzmienie, pełne zmian tempa i tekstur, zostało zdominowane przez instrumenty klawiszowe, głównie syntezatory i organy. Nagranie kojarzy mi się z zapachem wilgotnej piwnicy pełniącej rolę „klubu”, w której razem z kumplami słuchaliśmy po szkole hard rocka głośno jak tylko się dało… Początek „Traveller’s Way” emanuje akustycznym spokojem, choć wkrótce nabiera elektrycznego napięcia i ciężkiej indyjskiej psychodelii z przeszywającą gitarą z użyciem wah wah, zaś „Images” wkracza w końcową fazę podsumowując album w zupełnie inny sposób. Biorąc pod uwagę, że jest to ballada całkowicie pozbawiona gitary i organów, Garrido jako piosenkarz może zabłysnąć grą na fortepianie. Zamiast palących improwizacji i solówek mamy tu schludne harmonie wokalne, co dowodzi jak wszechstronny jest to zespół.
Można zażartować, że Blue Marrow działał w latach 70-tych i jakimś cudem wpadł w portal czasu, który wyrzucił go w Galicji pół wieku później. Zespół podjął ryzyko wypełniając misję zachowania dziedzictwa muzycznego tamtej epoki należącej do nas wszystkich. I zrobił to bez pośpiechu, z dobrą muzyką. Jak dla mnie perełka wśród debiutanckich albumów wydanych w ostatnich dwóch latach. Wiem, że od jakiegoś czasu muzycy przygotowują materiał na nową płytę. Czy są gotowi na teraźniejszość? Czy może będzie to też kolejny powrót do przeszłości..? Tego jeszcze nie wiem. Ale na pewno będzie to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie pozycji.