STONEWALL (1969) – Święty Graal ciężkiego rocka.

Status „Świętego Graala” dla płyty wymaga najbardziej ekstremalnej i ekscytującej kombinacji: jakości i rzadkości. Ale to nie wszystko. Musi mieć tajemnicę i nie może być innej płyty, która przebije ją w swojej grze. Musi być kilerem zdolnym zniszczyć każdego, kto jej posłucha, wliczając tych, którzy wcześniej padali na kolana przed „zwykłymi” klasykami. Znalezienie oryginalnej kopii powinno być wręcz nieosiągalne i pozostać takim nawet po tym, jak w końcu ktoś udostępni ją legalnie lub nie. Tak więc kiedy poważni ludzie na całym świecie mówią, że krążek zespołu STONEWALL to „Święty Graal” zgadzam się z nimi w całej rozciągłości. Jako oryginalne tłoczenie spełnia on wszystkie wymagania „Świętego Graala” stąd moje podekscytowanie i radość z posiadania kompaktowej reedycji.

Stonewall (1969)

Choć stworzyli jeden z najlepszych hard rockowych albumów końca lat 60-tych historia grupy przez dziesięciolecia owiana była mgłą tajemnicy. Wiadomo było jedynie, że było ich czterech: Bruce Rapp (wokal, harmonijka), Ray Dieneman (gitara), Robert Demonte (bas) i Anthony Assalti (perkusja), że powstali w Nowym Jorku, że niewiele występowali, a jeśli już to w nowojorskich małych klubach, że pod koniec 1969 roku nagrali trochę materiału… Niewiele tego. Dopiero w 2017 roku Tony Assalti udzielił wywiadu, w którym ujawnił wiele nieznanych faktów dotyczących zespołu. Mieszkali na Long Island, pracowali jako muzycy sesyjni w studio nagraniowym na Manhattanie należącym do Jimmy’ego Goldsteina. Czuli się hipisami, nosili długie włosy, palili dużo trawy, zażywali spore ilości LSD i toczyli wojny z greaserami, modnie ubranymi bogatymi dzieciakami z lśniącymi od brylantyny włosami zaczesanymi do tytułu. Nazwa, którą dla siebie wybrali nawiązywała do granej muzyki…

Jak na koniec lat 60-tych Stonewall był fenomenalnym zespołem, którego tak na dobrą sprawę słyszało niewielu. Połączenie pewności siebie ze wściekłą energią sprawia, że ​​brzmią jak pełnokrwisty hard rockowy band lat 70-tych. To, że tak ognista i oryginalna grupa nigdy nie nagrała konwencjonalnego albumu jest zdumiewające, ale to co mamy, może być jeszcze lepsze. Nieskażone w swej surowej formie brzmienie, pękające w szwach od mocy i pomysłów kompozycje zajmują przestrzeń, do której mało kto się wtedy zbliżył. Nikt nie miał okazji zeszlifować ich ostrych i szorstkich krawędzi, więc na własne uszy możemy dziś usłyszeć to, co słyszeli wtedy szczęśliwi bywalcy nowojorskich barów. Producent lub wytwórnia płytowa na pewno próbowałaby ich utemperować, a to oznaczałoby utratę pewnej niewinności, która sprawia, że ​​nawet po pięćdziesięciu latach wszystko wydaje się świeże. Z jednej strony zespół spoglądał wstecz w stronę psychodelii lat 60-tych, z drugiej patrzył prosto w oczy następnej dekadzie przepowiadając (nieświadomie zresztą) nadejście nowego – coś, co zwać się będzie punk rock.

Front okładki płyty „Stonewall”

Jimmy Goldstein, który polubił chłopaków zaoferował im darmowy czas w studiu po godzinach pracy, a że sam grał na klawiszach chętnie się do nich przyłączał. Ciągnące się zazwyczaj do białego rana sesje były nagrywane, a najlepsze fragmenty stały się później podstawą ich przyszłych kompozycji. Po miesiącach eksperymentów z dźwiękami i riffami Goldstein i skorumpowany jak się później okazało menadżer zespołu przejęli taśmy mówiąc, że roześlą je do potencjalnych wytwórni płytowych. Ponoć nikt się nimi nie zainteresował. Przynajmniej tak twierdził Goldstein. Muzycy próbowali jeszcze na własną rękę znaleźć wydawcę, ale nic z tego nie wyszło. W końcu poddali się i niedługo po tym zespół się rozpadł.

Przenieśmy się teraz o kilka dekad do przodu. Assalti , który osiedlił się w Kalifornii, gdzie założył rodzinę zaczął odbierać telefony od europejskich kolekcjonerów płyt, z których wynikało, że w 1976 roku wytwórnia Tiger Lily wydała ich nagrania na LP „Stonewall”. Perkusista był w szoku, gdyż jak się łatwo domyślić ktoś zrobił to bez wiedzy i zgody zespołu. „Byliśmy młodymi chłopakami mającymi po 16-17 lat, których perfidnie oszukano. Smutne. Naprawdę smutne.” Prawa do nagrań miał Goldstein i to on najprawdopodobniej przekazał taśmy szemranej wytwórni prowadzonej przez Morrisa Levy’ego, mającego powiązania z nowojorską mafią. Firma została założona w styczniu 1976 roku i działała dwa lata. W tym okresie wypuściła sześćdziesiąt płyt niszowych artystów, którzy nie mieli zielonego pojęcia, że zostały wydane. Proste projekty okładek były takie same: nazwa zespołu ze zdjęciem na froncie i skąpe informacje o składzie lub prawach autorskich z tyłu. Wszystkie oznaczano jako kopie promocyjne. Choć nakład (z niewielkimi wyjątkami) nie przekraczał sto sztuk to do sklepów trafiało zaledwie kilkadziesiąt . Dlaczego tak mało? Cóż, to jedna z tajemnic wytwórni, ale uważa się, że Levy wykorzystując lukę prawną pozostałe wysyłał na lokalne wysypisko śmieci, a później odpisywał sobie od podatku jako niesprzedane. Proceder ten pomagał utrzymać mu na powierzchni jego macierzystą wytwórnię Roulette. Na szczęście kilka takich  płyt i to różnych wykonawców trafiło w odpowiednie ręce i zyskało status kultowy. Gdyby istniała „Czerwona Księga” rzadkich i doskonałych albumów, „Stonewall” miałby tam swoje honorowe miejsce. Obecnie jest wysoko cenionym przedmiotem kolekcjonerskim osiągając cenę powyżej 5 tysięcy dolarów. Niebotyczny rekord padł w 2014 roku. Na eBayu odbyła się aukcja, podczas której oryginalny egzemplarzy został sprzedany za 14 000 (słownie: czternaście tysięcy) dolarów! Nawiasem mówiąc, sprzedawca, który go wystawił kupił go w sklepie Goodwill w New Hampshire za… jednego dolara!

Label wytwórni Tiger Lily na płycie „Stonewall”

„Stonewall” to ciężki, pomysłowy, solidny hard rock sięgający szczytów psychodelii z maniakalnym speedem graniczącym z szaleństwem i gitarową intensywnością jakiej nie widziano od MC5. Na pewno jeden z najlepszych albumów tego gatunku z równymi, trzymającymi bardzo wysoki poziom utworami. Nie podejmuję się wyróżnić z nich jakikolwiek – cała płyta to spójny pakiet mocnego materiału. Dla przykładu powiem, że „Try & See It Through”, podobnie jak i reszta albumu, pokazuje zespół balansujący między ciężkim blues rockiem Led Zeppelin, a mocarnym metalowym riffem Black Sabbath. Organy Hammonda Goldsteina, które uwielbiam  dodają element Deep Purple, a surowy wysoki wokal Rappa brzmi jak skrzyżowanie Roberta Planta, Terry’ego Reida i Jima Dandy’ego chrapliwego wokalisty z Black Oak Arkansas. Kulminacyjny punkt to ten moment, w którym Dimonte wchodzi z gitarą i rzuca jakby od niechcenia oszałamiającą solówkę. Genialne! Co ciekawe, utwory nie zaczynają się z wielką pompą i mocą, lecz subtelnie się rozwijają. Mniej więcej po upływie półtorej minuty od rozpoczęciu każdego numeru, grają mocno i nie do końca zdajemy sobie sprawę, kiedy to się zaczęło.

Tył okładki

Aby podsycić wszystkim apetyt podpowiem, że proto punkowy kiler „Right On” ścina z nóg od pierwszych taktów, a przy dźwiękach pojawiającej się okazjonalnie harmonijki w bardzo mocnym „Solitude” dostaję gęsiej skórki. Z kolei „Blood Mary” kojarzy mi się z motocyklowymi gangami, a „Outer Spaced” rozrywa na strzępy. I coś mi się wydaje, że powstał, gdy zespół był na mocnym haju… Nie sposób pominąć imponującej improwizacji w fantastycznym „Atlantis” i bezkompromisowego, dwuczęściowego utworu „Suite: a) I’d Rather Be Blind b) Roll Over Rover”. kończącego płytę. Słowem, nie ma tu żadnych nudnych momentów.

Jak to bywa w przypadku takich rarytasów rynek został zalany pirackimi wydaniami albumu „Stonewall”. Jedyne znane mi oficjalne licencjonowane wydanie pochodzi z 2024 roku firmy Permanent Records. Z uwagi na to, że oryginał jest poza zasięgiem pozostaje kupno reedycji. Płyta CD nie jest taka droga, choć w tym przypadku pieniądze nie mają znaczenia – na końcu i tak liczy się muzyka.

Ciemna strona ciężkiej psychodelii. BULBOUS CREATION „You Wan’t Remember Dying” (1971)

Mimo upływu lat wciąż istnieje wiele tajemnic wokół zespołów, które w pierwszych latach 70-tych na muzycznym firmamencie pojawiły się jak Supernowa, zabłysnęły wydając jeden lub dwa albumy po czym ślad po nich zaginął. Jednym z nich był Bulbous Creation będący w tej samej lidze co Jerusalem, Suck, Weed, Fresh Blueberry Pancake, Orang-Utan i niezliczona ilość innych, równie  znakomitych artefaktów.

Ze względu na surowe, brudne i mroczne brzmienie przepuszczone przez filtr psychodelii, bluesa i ciężkiego rocka uznaje się go za zespół kultowy, szczególnie w kręgach szalonych łowców ciężkich rarytasów lat 60-tych i 70-tych. Ich teksty poruszają tematy, które w tamtym czasie były postrzegane jako tabu: satanizm, wojna w Wietnamie, ekologia, seksualność, wyzwolenie kobiet, twarde narkotyki… W istocie można powiedzieć, że byli jedną z tych grup reprezentujących mentalność post hipisowską wywodzącą się z undergroundu początku lat 70-tych a więc nihilizm, mroczność i mnóstwo radykalizmu.

Bulbous Creation (1970)

Bulbous Creation zostało założone przez basistę Jima „Bugsa” Wine’a przy wyraźnym wsparciu gitarzysty, wokalisty i autora tekstów Paula Parkinsona, którzy dorastali w małym miasteczku Prairie Village, około dziesięciu mil od Kansas City. W czasach licealnych grali razem w kilku amatorskich grupach; Wine na basie, Parkinson na gitarze prowadzącej. W 1966 roku Wine wstąpił do wojska i ich drogi na jakiś czas się rozeszły. Trzy lata później, po wydaleniu z armii, Wine osiedlił się w Kansas City i powrócił do muzyki myśląc o założeniu zespołu Ogłoszenie w lokalnej gazecie połączyło go z utalentowanym gitarzystą Alanem Lewisem i zdolnym perkusistą Chuckiem Horstmannem. Jednak zespół potrzebował wzmocnienia w kwestii pisania własnych numerów. Któregoś dnia w jednym z centrów handlowych Wine wpadł na Parkinsona i zaproponował mu dołączenie do grupy. Poprosił go także, by wniósł swoje kompozycje i pomysły do tego nad czym już pracowali. Pozostała jeszcze kwestia nazwy. Lewis naciskał, aby nazwać się krótko, na przykład Bulbous, co nie spodobało się jego kolegom, ale gdy ktoś zasugerował dodać do tego słowo Creation, zgodzili się na nową nazwę. Dodam jeszcze, że nieoficjalnie piątym członkiem zespołu był klawiszowiec Lynne Wenner, który wspomagał ich na koncertach.

Od samego początku Bulbous Creation byli zjawiskiem undergroundowym grając wyłącznie oryginalny materiał, co utrudniało im rezerwowanie występów w klubach Kansas City. W 1971 roku wspólnymi siłami zebrali wystarczającą kwotę pieniędzy, którą zainwestowali w jednodniową sesję nagraniową w Cavern Sound w Independence,  gdzie za jednym podejściem nagrali osiem utworów, co wystarczyło na pełnometrażowy album. Jednak zanim zespół zebrał kolejne pieniądze na wydanie płyty Parkinson opuścił kolegów wybierając karierę solową. Tuż po nim odszedł Horstmann, a Wine i Lewis z nowymi muzykami: gitarzystą Rogerem Sewellem, perkusistą Tommy Wardem i wokalistą Wayne’em Austinem. przerobili combo na zespół o nazwie Creation.

W 1994 roku kolekcjoner i archiwista Rich Haupt natknął się na kopię sesji i nieautoryzowaną wersję wydał rok później na płycie winylowej w swojej wytwórni Rockadelic Records. Ta skromna wersja dzięki potężnej, doomowej muzyce i ekspresyjnym tekstom zyskała kultową reputację. Rak krtani odebrał życie Alanowi Lewisowi w 1998 roku, a w 2001 roku Paul Parkinson przegrał walkę z białaczką, na którą cierpiał od lat. Szkoda, że nie doczekali się oficjalnego wydania płyty o jakże wymownym tytule „You Won’t Remember Dying” („Nie będziesz pamiętał śmierci”). Obaj mieli jedynie egzemplarze Rockadelic

Prawo do nagrań nabyła bardzo szanowana przez kolekcjonerów wytwórnia reedycyjna z Chicago, Numero Group, która opublikowała je w 2014 roku pod wspomnianym już wyżej tytułem. Nawiasem mówiąc ta sama wytwórnia umieściła jedno nagranie Bulbous Creation („End Of The Page”) na składankowym albumie „Local Customs: Cavern Sound” zawierającym zbiór naprawdę rzadkich utworów z tamtej epoki.

Front okładki albumu  „You Wan’t Remember Dying” (2014)

„You Wan’t Remember Dying” to zasadniczo album z gatunku hard rockowej psychodelii zawierający także elementy bluesa, folku i rocka garażowego. Produkcja jest surowa (co jest raczej zrozumiałe) mająca zimny piwniczny klimat. Brzmienie grupy jest ponure, makabryczne, mroczne, złowrogie, pesymistyczne i nihilistyczne, czyli krótko mówiąc było dokładnym przeciwieństwem koncepcji psychodelii, z której korzystała większość ówczesnych grup chcących podkreślić kolorowe i pozytywne aspekty lizergicznych podróży, Tymczasem Bulbous Creation zapraszają nas w podróż pełną chorobliwych obrazów o wojnie w Wietnamie, dniu Sądu Ostatecznego, katastrofach ekologicznych, twardych narkotykach i satanistycznych rytuałach. Z drugiej strony w ich muzyce można usłyszeć wpływy Ten Years After, 13th Floor Elevators, Quicksilver Messenger Service, Grateful Dead, Jimi Hendrixa, Black Sabbath, choć ze względu na czas i miejsce powstania słychać też echa Arrogance, Stonehenge, Pentagram, Josefus, Fraction, czy Bolder Damn… Głos wokalisty Paula Parkinsona momentami bardzo przypomina erę grunge’u, nie mówiąc już o tym, że jego ciemny baryton pełen jest niewypowiedzianej złości i pasji. Gitara Lewisa z basem Wine’a jako kotwicą dla większości materiału może swobodnie wędrować przez mroczniejszy fuzz utrzymywany w ruchu poprzez swingujące bębny Horstmanna, a organiczny styl lo-fi tylko dodaje im trwałego uroku.

Album otwiera się utworem „End Of The Page” poruszającym się w najciemniejszych i najbardziej melancholijnych wodach psycho folku, z ekologicznym tekstem o mocnym przesłaniu. I choć w czasie gdy ta piosenka powstała brzmiało to jak science fiction i moralistyczna fantazja hipisów dziś jest rzeczywistością dotykająca nas wszystkich. W odróżnieniu od pozostałych utworów ten jest klimatyczny, nieco eteryczny i zrelaksowany. I jeden z najlepszych… „Have A Good Time” to nic innego jak cover Ten Years After „Sugar The Road” tyle, że Bulbous Creation wykonują to w bardzo oryginalny i odmienny sposób z mistrzowską grą na gitarze i głosem bardzo przypominającym Chrisa Cornella (Soundgarden), Scotta Weilanda (Stone Temple Pilots) i Layne’a Staleya (Alice In Chains). Może to zwykły zbieg okoliczności, ale jestem ciekawy czy oni kiedykolwiek słyszeli te nagrania..? Tekst utworu opowiada o nastolatce, której chłopak radzi, aby zbuntowała się wobec despotycznego szefa i żyła po swojemu. Co ciekawe, Alvin Lee brzmiał w tej piosence o wiele bardziej feministycznie i szczerze niż wszyscy ci liberalni klauni, którzy głoszą nienawiść do kobiet i nie tylko do nich…

Kompaktowa reedycja płyty wytwórni Grupa Numero z 2021 roku.

Wydawałoby się, że „Satan” opowiada o księciu ciemności, ale wbrew pozorom tekst nie jest tak satanistyczny, jak sugeruje tytuł. Ba! Można powiedzieć, że jest nawet w połowie katolicki, lub coś w tym stylu ponieważ mówi o wokaliście próbującym uciec od chamuco (hiszp. diabeł) nawiedzającego go w snach i niedającego mu spokoju. Muzyka jest bardzo mroczna, z minimalnymi zniekształceniami i gitarowymi riffami, których mógłby pozazdrościć każdy wykonawca doom metalu. Pragnę zauważyć, że solówki gitarowe mają klimat Stacy Sutherlanda, więc nie mam wątpliwości, że załoga Bulbous Creation chociaż raz słuchała płyt 13th Floor Elevators (żart). Mówiąc zaś poważnie jest to godny oryginał kultowej etykiety rocka! Kolejny numer, „Fever Machine Man”, kontynuuje tę samą tradycję wolnych i mrocznych riffów, choć tym razem z większymi przesterami i w towarzystwie organów dających lekki posmak Uriah Heep. Głos też brzmi nieco inaczej stąd wielu uważa, że ​​współpracowało tu dwóch różnych wokalistów. W rzeczywistości jest to ten sam Paul Parkinson tyle, że śpiewający w wyższych rejestrach i bardziej udręczonym głosem. Tekst opowiada o żołnierzach zamieniających się w maszyny zabijające wszystko, co staje im na drodze…

Tył okładki.

Mroczny jak mało który „Let’s Go To The Sea” to mój kandydat na arcydzieło tego albumu. W tym miejscu proszę, abyście zapomnieli o podróbkach eksperymentalnych płyt typu „Tardo Pede In Magiam Versus” włoskiej grupy Jacula, którą sam twórca i lider zespołu, Antonio Bartoccetti nazwał „młodzieńczym błędem”. To muzyka, której zdecydowanie nie radzę słuchać we wczesnych godzinach porannych ze względu na jej makabryczne i ponure brzmienie. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego grafik tak chętnie umieścił tyle szkieletów na okładce. Moim skromnym zdaniem jest to jeden z najbardziej przerażających i makabrycznych utworów jakie kiedykolwiek powstały w tamtym czasie. To także świetny przykład, jak tripy po LSD mogą stać się przerażającym przeżyciem. Warto też zwrócić uwagę, że Alan Lewis brzmi tu jak złowrogi bliźniak Stacy Sutherlanda używając pogłosów bardzo podobnych do tych, których teksański gitarzysta użył na płycie „Bull Of The Woods” z 1969 roku. Jest to również piosenka, w której dopatruję się podobieństwa z grupą Stonehenge, która w tym samym 1971  roku wydała singiel „The Inferno” z dźwiękiem prawie tak samo ciemnym (przepraszam za redundancję, ale nie mogłem się powstrzymać).

Gitarzysta Alan Lewis.

Z kolei „Hooked” zaczyna się riffem podobnym do „Kingdom Come” Sir Lorda Baltimore’a , ale mroczniejszym, prawie tak, jakby grał go sam Tony Iommi. I właśnie w tym miejscu grupa brzmi najbardziej rozdzierająco ponieważ jest to historia o byłym ćpunie, który z został zamknięty w ośrodku odwykowym, przechodził efekt „zimnego indyka” i jedyne, czego teraz pragnie to umrzeć przy swojej matce… „Under The Black Sun” powraca do nieco moralistycznych wątków. Tym razem tekst opowiada o Sądzie Ostatecznym i grzesznikach stających przed obliczem Stwórcy. Chrześcijańska idea miesza się tu z pogańską symboliką (tytułowe Czarne Słońce) reprezentowaną przez starożytne germańskie ludy i… niemieckich nazistów. Muzyka ma raczej sabbathowy akcent, ale z bluesowymi solówkami. Album kończy się znakomitą wersją Stormy Monday”, bluesowego klasyka T-Bone Walkera, w którym odbija się zarówno brzmienie San Francisco jak i brzmienie Teksasu. Słyszę tu też echa 13th Floor Elevators, tym razem z pierwszej płyty, co uznaję za dodatkowy plus.

Płyta „You Wan’t Remember Dying” przesiąknięta surowym, ciężkim, ziemistym i złowieszczym klimatem, dla którego wielu próbujących uchwycić ducha tej epoki oddałoby życie, to jedna z najlepszych i najbardziej autentycznych reprezentacji ciężkiej psychodelii dająca wyobrażenie czym ona naprawdę jest. Absolutnie obligatoryjna pozycja dla miłośników gatunku, oraz dla tych, którzy chcą zrozumieć jej fenomen.

Szkocka masakra piłą łańcuchową. SOHO ORANGE (1971)

Wiedza o muzykach, którzy nazwali swój zespół SOHO ORANGE dość długo skrywały gęste mgły czasu. I choć o samej grupie wciąż mamy szczątkowe informacje, to dziś wiemy chociaż, kto ją tworzyli. A byli to: wokalista Alan McDade, gitarzysta Brian Cairns, basista Alex Gow i perkusista Ian Cochrane. Ten wciąż nieznany niestety zespół, który wcześniej nazywał się Ad Lib pochodził ze Szkocji, konkretnie z Glasgow i grał bardzo ciężkiego, mrocznego rocka z akustycznymi wstawkami.

Archiwalne zdjęcie Soho Orange – jedyne jakie się zachowało.

Soho Orange to kolejny przykład krótkiego istnienia zespołu i (o ironio!) synonim kultowego albumu wśród wielu kolekcjonerów, którego… nie było. W epoce nagrali jedynie demo i to było w zasadzie wszystko, co po sobie zostawili. Godzinna sesja odbyła w Falkirk, niewielkim mieście w środkowej Szkocji w Central Scotland Studios pod okiem inżyniera dźwięku, Jima Westa pełniącego również obowiązki menadżera grupy. Był on też właścicielem małej niezależnej wytwórni płytowej West mającą pod swoimi skrzydłami dwie inne, odkryte po latach grupy, Bodkin i Tentacle. Przez blisko dwie dekady sądzono, że taśmy z nagraniami bezpowrotnie zaginęły, lub (co gorsze) zostały skasowane. Na całe szczęście pod koniec lat 80-tych znaleziono je ukryte w starej szopie na terenie wiejskiej szkockiej posiadłości skąd trafiły do Düsseldorfu. Specjalizujące się w cyfrowym masteringu tamtejsze OK Studio przekazało oczyszczony materiał nowo powstałej niemieckiej wytwórni Witch And Warlock specjalizującą się w kolekcjonerskich reedycjach takich rarytasów jak Diabolus, The Litter, Tonton Macoute, German Oak…  Wiele z nich pochodziło ze starych płyt winylowych, acetatów i nagrań demo o różnej jakości. Szkoda, że większość wydawana była bez zgody twórców. Jak ognia unikam tego typu produktów, ale gdy ją kupowałem byłem kompletnie nieświadomy, że to pirat. Liczyła się muzyka, a ta od pierwszej do ostatniej minuty zwaliła mnie z nóg. No i ta okładka wyglądająca jak kadr z filmu Johna Boormana „Deliverance” z 1972 roku z Jonem Voightem i Burtem Reynoldsem, który, nawiasem mówiąc, miałem ogromną przyjemność obejrzeć sobie po raz kolejny i to dość niedawno…

Front okładki.

Sześć długich mrocznych, a w zasadzie atmosferycznych  utworów na płycie łącząc dzikość wczesnych Budgie z mistycznym ostrzem Led Zeppelin powala wiele uznanych albumów proto-metalowych. Te utwory są tak doskonałe jak tylko może być doskonały brytyjski ciężki rock wczesnych lat 70-tych. To główny powód dla którego ten krążek znajduje się wśród moich ulubionych albumów wszech czasów w kategorii „mało znane „. Czuję te same wibracje i tę samą kojącą ciemność, które zapewniali mi Wicked Lady, Bulbous Creation, Bodkin, Iron Claw, Dark… Nie mam pojęcia, co słyszą inni, ale każdy artysta, który potrafi mocno namieszać w głowie jest dla mnie genialny. Absolutny kawał ponurego, oszałamiającego szkockiego rocka z częstymi zmianami tempa i psychodelicznymi teksturami rozdzieranymi przez twarde bluesowe riffy. Takie podejście wyprzedzało nieco tamte czasy. Jedno jest pewne. Tej płyty należy słuchać bardzo głośno, choć lojalnie uprzedzam – przy maksymalnej mocy ta muzyka zdolna jest wypruć wam membrany z głośników i spalić wasze wzmacniacze.

Na początku krótkie instrumentalne intro, a tuż potem prawdziwa eksplozja wszystkich instrumentów. Tak zaczyna się „King Of The Road”, bardzo interesujący numer ze zmienną prędkością. Twarda gitara i bezlitosny ogień perkusyjny mile torturują uszy podczas gdy talerze wstrząsają umysłem. Ta piosenka daje nam wszystko – oprócz litości!! Ciekawe, ile perkusyjnych membran roztrzaskało się na kawałki podczas tej jednej sesji..? Ciężki, mocno napędzający dźwięk i wyjątkowe duety wokalne ma do zaoferowania „Mississippi Tales”, które płynnie zmienia się w The Wish – Tears. Niepokojące uczucie coraz bardziej narasta, a upiorne zdesperowane wokale ściskają za serce i krtań, do których na zakończenie dołączają mocne bębny. Ten ponad 10-minutowy antywojenny epos pokazuje najbardziej szanowane oblicze zespołu.

Płyta CD wydana przez Witch And Warlock

O ile te trzy pierwsze kawałki są świetne, to następna trójka jest absolutnie WSPANIAŁA. „Freedom Callin” to kolejny antywojenny kawałek cieszący się progresywną kombinacją prowadzący nas do jednego z najbardziej znaczącego crescendo albumu między innymi dzięki szybkiej gitarowej solówce i wyjątkowo szalonemu wokalowi. Krótkie perkusyjne solo stanowi preludium do ekstatycznego zakończenia. I teraz uwaga – jeśli ktoś słucha tego na słuchawkach niech zadba o swoje bębenki, bo może więcej nic już nie usłyszeć. Co prawda łagodniejsze gitary i delikatny wokal rozpoczynające „Dream Queen” czarują psychodelicznym klimatem, ale kiedy wokalista znajdzie swoją Królową, gitary, bas i perkusja ostro zaatakują. Z kolei „Nightmare” to bardzo mocny utwór, który rozwala membrany głośników (bez rekompensaty!). Dobry wokal i maksymalna moc to masakra dla uszu, a może i dla reszty ciała. Uważajmy przy tym na sąsiada. Jeśli przypadkiem ma pod ręką siekierę lub piłę łańcuchową może urządzić niezłą jatkę, tym bardziej, że w środku nagrania gitarowe solo przypomina „Marsz żałobny” Chopina i to może być Omen..! Bardziej innowacyjne części można dostrzec w złożonym schemacie dynamicznego motywu jakim jest „Seven Faces”. Być może najbardziej zmieniająca się i najdziwniejsza kompozycja warta większego zainteresowania.

Ten wspaniały hard rockowy kiler nawet jeśli nie jest arcydziełem zapewnia radość i nostalgię związaną z podróżą do wczesnych lat 70-tych, która wciąż wyłania z anonimowości wiele zapomnianych dzieł. A te jak widać nie kończą się, więc i ja też nie kończę. Kolejne pozycje już wkrótce!

Odbite światło mrocznej gwiazdy: MIGHTY BABY (1969)

Faworyzowanych przez subkulturę modsów grupa The Action mająca na koncie kilka singli nagranych dla Parlophone. rozpadła się pod koniec 1968 roku. Część jej załogi, gitarzysta Alan King, basista Mike Evans i perkusista Roger Powell szybko złapali wiatr w żagle odpowiadając na wezwanie londyńskich undergroundowców wołających ze sceny „Ogarnij się człowieku, przejdź na progresywność.”  Wkrótce dołączyli do nich pianista Ian Whiteman i były gitarzysta Savoy Brown, Martin Stone. Tak narodził się zespół MIGHTY BABY łącząc progresywną rockową psychodelię z długimi instrumentalnymi partiami klawiszy i pomysłowymi solówkami Stone’a. Z kolei King i Whiteman podzielili się wokalami, a w nowo stworzonym materiale niektórzy dopatrywali się odbicia światła z mrocznej gwiazdy Grateful Dead i Quicksilver Messenger Service. Na żywo byli groźną jednostką i zaczęli krążyć wokół Johna Curda, byłego roadie Action, który po upadku grupy wstał na nogi i założył wytwórnię Head Records. To właśnie on zasugerował zmianę nazwy na Mighty Baby, którą początkowo niechętnie akceptowali.

Od lewej: R. Powell, M. Evans, M. Stone, I. Whiteman, A. King

Warto zauważyć, że amerykańska psychodelia z końca lat 60-tych różniła się od angielskiej i to znacznie. Zespoły zza Oceanu jak Jefferson Airplane, Grateful Dead, The Doors, The United States Of America, lub Quicksilver miały rockowy pazur, przesłanie polityczne i nie stroniły od muzycznych eksperymentów. Potrafiły też tworzyć folkowe harmonie wokalne i akustyczne subtelności. Wzniosłe momenty wychodziły zazwyczaj wtedy, gdy podkręcali głośność do maksimum uwalniając potoki muzycznego ognia na zachwyconą hipisowską publiczność gotową zakończyć wojnę w Wietnamie i przynieść światu miłość. Wadą było to, że większość z nich ugrzęzła w nie zawsze uzasadnionym improwizowaniu, lub braku muzycznej i lirycznej wirtuozerii. Na Wyspach było odwrotnie. Z miękkimi narkotykami i bez wojny angielski psycho prog rock miał tendencję do bycia nieco łagodnym, a nawet pretensjonalnym. Najlepsze momenty zaowocowały fantastycznymi, definiującymi gatunek albumami. „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd, „Disraeli Gears” Cream, „In Search Of The Lost Chord” The Moody Blues, czy „SF Sorrow” The Pretty Things to prawdziwe klasyki przesiąknięte bluesem, folkiem, jazzem, historyczną tradycją i głębią tekstów, do których większość amerykańskich zespołów nawet się nie zbliżyła. Niestety, wiele produkcji z tamtego okresu źle zniosła próbę czasu, zestarzała się i ugrzęzła w bagnie pretensjonalności. Mighty Baby uniknęli wszystkich tych pułapek i w jakiś cudowny sposób udało im się połączyć to, co najlepsze w obu psychodelicznych scenach. Ich piosenki były czymś więcej niż tylko ramami, na których można było zawiesić improwizację, a ta jeśli już się pojawiała była zazwyczaj ustrukturyzowana i pomysłowa, a nie: (a) eksperymentalna, (b) przełomowa, (c) powtarzalna, (d) bezcelowa (niepotrzebne skreślić).

Wydany 7 listopada 1969 roku debiutancki album „Mighty Baby”  uosabiał wszystko to, co było wspaniałe i magiczne w epoce psychodelicznej. Uwagę zwracała też doskonała rozkładana okładka Martina Sharpa (tego od „Disraeli Gears” i „Wheels Of Fire” Cream) z lwem oblewanym krwią. Kolorowe zdjęcia zespołu wewnątrz okładki zrobione przez Keitha Morrisa są nie mniej sugestywne i ponadczasowe.

Front okładki LP „Mighty Baby” (Head Records, 1969)

Mighty Baby często określano brytyjskim Grateful Dead. Błąd. Jedyna rzecz, która ich łączyła to poczucie wokalnej harmonii i podobnie jak Dead używali jej jako sposobu na zrekompensowanie braku rasowego wokalisty. Poza tym płyta „Mighty Baby” to o wiele bardziej uderzający album, całkowicie odmienny niż cokolwiek i kiedykolwiek Grateful Dead wyprodukowali. Album mający ogromną energię, potężną sekcję rytmiczną, która pozwalała na wszelkiego rodzaju interakcje instrumentalne i wokalne z agresywnymi solówkami gitarowymi. Poza tym chyba żaden  z wielkich brytyjskich zespół w tym czasie nie wywołał tylu porównań i tak dużych emocji. Pink Floyd i Soft Machine mieli swoje własne unikalne brzmienia; Caravan posiadał canterbury’owski klimat zbliżony do jazzu; Quintessence śpiewał w azjatyckim stylu; Procol Harum robił pseudo Bacha; wczesny T. Rex był rodzajem acid folku; Edgar Broughton Band w połączeniu z rodzimymi demonaliami miał odgrzewane brzmienie bluesa Beefhearta; Move byli tak naprawdę zespołem singlowym itd… Co prawda teksty utworów nie lśnią tak jak muzyka (poza wspaniałym Sydem na brytyjskiej psychodelicznej scenie nie było zbyt wielu mistrzów), ale patrząc na tamtą epokę, takie tytuły jak „Same Way From The Sun”, „I’m From The Country” i „At A Point Between Fate And Destiny” mają w sobie coś ujmującego.

Nie oznacza to jednak, że longplay nie jest buntowniczy, lub psychodeliczny. Wręcz przeciwnie. Wokalista, saksofonista i klawiszowiec Ian Whiteman był fanem jazzu ze wskazaniem na Johna Coltrane’a i Soft Machine wykazując zainteresowanie muzyką północnoafrykańską i wschodnią dodając do rockowego brzmienia bogate faktury instrumentów dętych i egzotyczne ozdobniki. Potwierdza to pierwszy, mądrze wybrany utwór z tej płyty, „Egyptian Tomb”, będący wspaniałym pokazem jego umiejętności, w którym (mówiąc nieco obrazowo) wkraczamy na terytorium Poszukiwaczy Zaginionej Arki. Ten tripowy, acid rockowy numer z wybuchowym saksofonem wijącym się wokół gitarowych riffów i organowych solówek idealnie oddaje ówczesne brzmienie Zachodniego Wybrzeża. Muzyka przywodzi na myśl egzotyczne obrazy faraonów, sfinksów, piramid i przejażdżkę na wielbłądach przez pustynię w palącym słońcu. Głęboko mistyczny tekst jest jak lustro okładki albumu, w którym odbijają się rozważania na temat starożytnego Egiptu, zagadkowych postaci i rytuałów jego kultury.

Label oryginalnej płyty.

Więcej pełnokrwistego psychodelicznego rocka z potężnym rytmem perkusji w stylu Gingera Bakera i wspaniałymi solówkami gitarowymi mamy w „A Friend You Know But Never See”. Idealny numer do słuchania w hipisowskiej komunie w słoneczny dzień w południowej Kalifornii, lub (jeśli się nie uda) w nocy, przy zgaszonym świetle, gdzie można swobodnie oddać się marzeniu o słońcu, piasku, błękitnym morzu i surfingu gdy za oknem liście są brązowe, a niebo szare i deszczowe… Album nie składa się wyłącznie z rwących galopów. Mamy tu kilka spokojniejszych utworów, które zwalniają tempo, a jednym z nich jest „I’ve Been Down So Long (It Looks Like Up To Me)”. Jego tytuł został zapożyczony z powieści folkowego pieśniarza Richarda Fariña wydanej w kwietniu 1966 roku, która w Stanach wśród undergroundowej publiczności stała się kultowym klasykiem. Nawiasem mówiąc dwa dni po jej publikacji Fariña zginął w wypadku motocyklowym. Joan Baez wstrząśnięta tą tragedią poświęciła mu piosenkę „Sweet Sir Galahad”. Obecność tego numeru i kilku innych, których klimat jest podobny mówi nam, że skok między tym albumem a następnym nie był aż tak duży jak twierdzili niektórzy krytycy i mogłyby do niego pasować… Po takim oddechu gitarzysta podkręcając wzmacniacz na full gotów jest dostarczyć kolejną gorącą gitarową solówkę. I tę dziką, swobodną jazdę z rozpalonymi do białości wibracjami i zapadającą w pamięci melodią muzycy serwują nam w „Same Way From The Sun”, jednym z ewidentnie psychodelicznych utworów zarówno ze względu na tytuł (może i odrobinę banalny, ale co tam..) jak i na złowrogi, niepokojąco brzmiący riff organowy, który go otwiera. Kiedy w połowie utworu zespół odlatuje w niebotyczne rejony improwizacji wypada tylko zazdrość tamtemu pokoleniu, że mogli podziwiać ich na żywo.

Tył okładki.

„House Without Windows” to bez cienia wątpliwości pool position na drugiej stronie longplaya, a logicznym uzasadnieniem umieszczenia go w tym miejscu jest to, że podąża drogą „Egyptian Tomb”. Podobnie jak tamten zawiera przeciwstawne atrybuty łagodnego głosu wypowiadającego mistyczne teksty z instrumentalnym podejściem do dwuakordowego riffu, któremu bliżej do amerykańskiego garażowegp rocka, niż do new age. W miarę jak numer się rozwija organy stają się bardziej wiodące. Choć tekst jest równie dziwny i niepokojący jest to pełnokrwisty rock progresywny napędzany mocnym rytmem z porywającymi solówkami… Ze swoją instrumentacją i harmonijnym wokalem ponad szczyty wielu innych znanych brytyjskich zespołów spod znaku R&B wznosi się „Trails Of A City”, podczas gdy I’m From The Country” okazuje się bardzo, ale to bardzo miłym zaskoczeniem. Jego magiczna linia melodyczna wbija się w pamięć jeszcze przed końcem pierwszej zwrotki, a wspaniałe harmonie, naturalnie brzmiące rytmy cieszą i relaksują do samego końca. Utwór ma przyjemną surowość, jakby był śpiewany przy starym kominku z prawdziwym trzaskającym ogniem. I tylko nie wiem,  czy w kilku miejscach producent Guy Stevens dograł trochę dętych, czy to tylko moja wyobraźnia tak mi podpowiada..?

Zamykający płytę utwór z  jakże typowym dla końca lat 60-tych tytułem  „A Point Between Fate And Destiny” powtarza egzotyczny smak „Egyptain Tomb” i przywodzi na myśl obrazy czerwonego słońca zachodzącego nad jałową pustynią. Muzyka jest mistyczna, niemal nawiedzona i marzycielska, ale też awanturnicza i tak samo dalekosiężna (jeśli nie bardziej) jak wszystko, co w tym samym czasie robili Soft Machine, lub Pink Floyd. Jak dla mnie jest to bliższe temu, co niemiecki Agitation Free zrobi kilka lat później, a to czyni z Mighty Baby rarytasowym ewenementem brytyjskiej sceny tamtych czasów. To także przykład doskonałej muzyki hipisowskiej marzącej o innej rzeczywistości i świetny drogowskaz dla progresywnego rocka, który miał wkrótce nastąpić.

Zdjęcie z promocyjnej sesji zdjęciowej zespołu  z 1969 roku.

Niestety, mimo że Head miał dystrybucję za pośrednictwem Pye Records, (w USA był to Chess) płyta sprzedała się słabiutko. Szkoda, bo w prasie miała kilka dobrych recenzji, a „International Times” stwierdził wprost: „Muzyka ma sto charakterów… Wschodnia, Orientalna, country, folk, rock, blues, pop itd. itd… W tym momencie płyta Mighty Baby jest po prostu NAJLEPSZĄ rzeczą w swojej klasie…” W 1970 roku niemal cały zespół (poza Alanem Kingiem) przeszedł na islam. Wydany w październiku 1971 roku drugi album „A Jug Of Love” odzwierciedlał ich duchową podróż i brzmiał mało podobnie do swojego poprzednika. Opisanie go nie jest łatwe. Przymiotniki takie jak ciepły, luźny, łagodny, leniwy, intymny, refleksyjny… trochę pomagają, ale nie za bardzo. Jakiekolwiek porównania również nie. Wbrew temu, co mówi większość recenzentów uważam, że wcale nie jest zły. Na pewno wymaga kilku przesłuchań zanim naprawdę wciągnie. Ale to temat na kolejną historię…

Kompaktowa reedycja z 1994 roku zawierała pięć dodatkowych utworów, które zostały nagrane jako dema przez Action. Pojawiły się one już wcześniej na mini-albumie Action Speak Louder Than”. Chociaż technicznie rzecz biorąc należą do Action dają pewne pojęcie o tym, na jakim etapie rozwoju muzycznego znajdował się zespół. Wszystkich słucha się znakomicie, choć mnie najbardziej ujął „My Favorite Day”, oraz „Understanding Love”.

Mówiąc o muzycznych wpływach Zachodniego Wybrzeża nie byli osamotnieni. Kolegami w tej materii były m.in. Help Yourself, Man i (w mniejszym stopniu) Quintessence. Nie byli też „dziwakami” pokroju Edgar Broughton, The Deviants, Hawkwind, czy The Pink Fairies. Wbijanie publiczności w glebę nie było w ich programowym DNA. Kluczowe niuanse widoczne były szczególnie na koncertach, których część „pośmiertnie” została wydana na płytach w 2019 i 2023 roku. Jak sami twierdzili studio nagraniowe nie było dobrym miejscem na ich muzykę. Gdyby nastawili się na poklask i komercję uprościliby swoją muzykę i zajęli miejsce gdzieś między Mungo Jerry a The Faces. Ale to nigdy się nie wydarzyło i dlatego byli wyjątkowi. Patrząc z drugiej strony owa wyjątkowość sprawiła, że ich żywotność była krótka. Ich ostatni występ, po którym się rozpadli odbył się 18 listopada 1971 roku w Hammersmith Town Hall z The Pink Fairies.

Album „Mighty Baby” to nie tylko jeden z klejnotów koronnych brytyjskiej sceny psychodelicznej lat 60-tych, ale też prawdziwy kawałek muzycznej psychodelicznej przygody, którą można przeżyć każdego dnia bez względu na porę roku. I nie potrzeba żadnej machiny, by przenieść się w czasie do epoki hipisów i Lata Miłości. Wystarczy położyć płytę na gramofonie, lub włożyć srebrny krążek do odtwarzacza CD, wygodnie usiąść w fotelu i dać się ponieść muzyce.