Status „Świętego Graala” dla płyty wymaga najbardziej ekstremalnej i ekscytującej kombinacji: jakości i rzadkości. Ale to nie wszystko. Musi mieć tajemnicę i nie może być innej płyty, która przebije ją w swojej grze. Musi być kilerem zdolnym zniszczyć każdego, kto jej posłucha, wliczając tych, którzy wcześniej padali na kolana przed „zwykłymi” klasykami. Znalezienie oryginalnej kopii powinno być wręcz nieosiągalne i pozostać takim nawet po tym, jak w końcu ktoś udostępni ją legalnie lub nie. Tak więc kiedy poważni ludzie na całym świecie mówią, że krążek zespołu STONEWALL to „Święty Graal” zgadzam się z nimi w całej rozciągłości. Jako oryginalne tłoczenie spełnia on wszystkie wymagania „Świętego Graala” stąd moje podekscytowanie i radość z posiadania kompaktowej reedycji.
Choć stworzyli jeden z najlepszych hard rockowych albumów końca lat 60-tych historia grupy przez dziesięciolecia owiana była mgłą tajemnicy. Wiadomo było jedynie, że było ich czterech: Bruce Rapp (wokal, harmonijka), Ray Dieneman (gitara), Robert Demonte (bas) i Anthony Assalti (perkusja), że powstali w Nowym Jorku, że niewiele występowali, a jeśli już to w nowojorskich małych klubach, że pod koniec 1969 roku nagrali trochę materiału… Niewiele tego. Dopiero w 2017 roku Tony Assalti udzielił wywiadu, w którym ujawnił wiele nieznanych faktów dotyczących zespołu. Mieszkali na Long Island, pracowali jako muzycy sesyjni w studio nagraniowym na Manhattanie należącym do Jimmy’ego Goldsteina. Czuli się hipisami, nosili długie włosy, palili dużo trawy, zażywali spore ilości LSD i toczyli wojny z greaserami, modnie ubranymi bogatymi dzieciakami z lśniącymi od brylantyny włosami zaczesanymi do tytułu. Nazwa, którą dla siebie wybrali nawiązywała do granej muzyki…
Jak na koniec lat 60-tych Stonewall był fenomenalnym zespołem, którego tak na dobrą sprawę słyszało niewielu. Połączenie pewności siebie ze wściekłą energią sprawia, że brzmią jak pełnokrwisty hard rockowy band lat 70-tych. To, że tak ognista i oryginalna grupa nigdy nie nagrała konwencjonalnego albumu jest zdumiewające, ale to co mamy, może być jeszcze lepsze. Nieskażone w swej surowej formie brzmienie, pękające w szwach od mocy i pomysłów kompozycje zajmują przestrzeń, do której mało kto się wtedy zbliżył. Nikt nie miał okazji zeszlifować ich ostrych i szorstkich krawędzi, więc na własne uszy możemy dziś usłyszeć to, co słyszeli wtedy szczęśliwi bywalcy nowojorskich barów. Producent lub wytwórnia płytowa na pewno próbowałaby ich utemperować, a to oznaczałoby utratę pewnej niewinności, która sprawia, że nawet po pięćdziesięciu latach wszystko wydaje się świeże. Z jednej strony zespół spoglądał wstecz w stronę psychodelii lat 60-tych, z drugiej patrzył prosto w oczy następnej dekadzie przepowiadając (nieświadomie zresztą) nadejście nowego – coś, co zwać się będzie punk rock.
Jimmy Goldstein, który polubił chłopaków zaoferował im darmowy czas w studiu po godzinach pracy, a że sam grał na klawiszach chętnie się do nich przyłączał. Ciągnące się zazwyczaj do białego rana sesje były nagrywane, a najlepsze fragmenty stały się później podstawą ich przyszłych kompozycji. Po miesiącach eksperymentów z dźwiękami i riffami Goldstein i skorumpowany jak się później okazało menadżer zespołu przejęli taśmy mówiąc, że roześlą je do potencjalnych wytwórni płytowych. Ponoć nikt się nimi nie zainteresował. Przynajmniej tak twierdził Goldstein. Muzycy próbowali jeszcze na własną rękę znaleźć wydawcę, ale nic z tego nie wyszło. W końcu poddali się i niedługo po tym zespół się rozpadł.
Przenieśmy się teraz o kilka dekad do przodu. Assalti , który osiedlił się w Kalifornii, gdzie założył rodzinę zaczął odbierać telefony od europejskich kolekcjonerów płyt, z których wynikało, że w 1976 roku wytwórnia Tiger Lily wydała ich nagrania na LP „Stonewall”. Perkusista był w szoku, gdyż jak się łatwo domyślić ktoś zrobił to bez wiedzy i zgody zespołu. „Byliśmy młodymi chłopakami mającymi po 16-17 lat, których perfidnie oszukano. Smutne. Naprawdę smutne.” Prawa do nagrań miał Goldstein i to on najprawdopodobniej przekazał taśmy szemranej wytwórni prowadzonej przez Morrisa Levy’ego, mającego powiązania z nowojorską mafią. Firma została założona w styczniu 1976 roku i działała dwa lata. W tym okresie wypuściła sześćdziesiąt płyt niszowych artystów, którzy nie mieli zielonego pojęcia, że zostały wydane. Proste projekty okładek były takie same: nazwa zespołu ze zdjęciem na froncie i skąpe informacje o składzie lub prawach autorskich z tyłu. Wszystkie oznaczano jako kopie promocyjne. Choć nakład (z niewielkimi wyjątkami) nie przekraczał sto sztuk to do sklepów trafiało zaledwie kilkadziesiąt . Dlaczego tak mało? Cóż, to jedna z tajemnic wytwórni, ale uważa się, że Levy wykorzystując lukę prawną pozostałe wysyłał na lokalne wysypisko śmieci, a później odpisywał sobie od podatku jako niesprzedane. Proceder ten pomagał utrzymać mu na powierzchni jego macierzystą wytwórnię Roulette. Na szczęście kilka takich płyt i to różnych wykonawców trafiło w odpowiednie ręce i zyskało status kultowy. Gdyby istniała „Czerwona Księga” rzadkich i doskonałych albumów, „Stonewall” miałby tam swoje honorowe miejsce. Obecnie jest wysoko cenionym przedmiotem kolekcjonerskim osiągając cenę powyżej 5 tysięcy dolarów. Niebotyczny rekord padł w 2014 roku. Na eBayu odbyła się aukcja, podczas której oryginalny egzemplarzy został sprzedany za 14 000 (słownie: czternaście tysięcy) dolarów! Nawiasem mówiąc, sprzedawca, który go wystawił kupił go w sklepie Goodwill w New Hampshire za… jednego dolara!
„Stonewall” to ciężki, pomysłowy, solidny hard rock sięgający szczytów psychodelii z maniakalnym speedem graniczącym z szaleństwem i gitarową intensywnością jakiej nie widziano od MC5. Na pewno jeden z najlepszych albumów tego gatunku z równymi, trzymającymi bardzo wysoki poziom utworami. Nie podejmuję się wyróżnić z nich jakikolwiek – cała płyta to spójny pakiet mocnego materiału. Dla przykładu powiem, że „Try & See It Through”, podobnie jak i reszta albumu, pokazuje zespół balansujący między ciężkim blues rockiem Led Zeppelin, a mocarnym metalowym riffem Black Sabbath. Organy Hammonda Goldsteina, które uwielbiam dodają element Deep Purple, a surowy wysoki wokal Rappa brzmi jak skrzyżowanie Roberta Planta, Terry’ego Reida i Jima Dandy’ego chrapliwego wokalisty z Black Oak Arkansas. Kulminacyjny punkt to ten moment, w którym Dimonte wchodzi z gitarą i rzuca jakby od niechcenia oszałamiającą solówkę. Genialne! Co ciekawe, utwory nie zaczynają się z wielką pompą i mocą, lecz subtelnie się rozwijają. Mniej więcej po upływie półtorej minuty od rozpoczęciu każdego numeru, grają mocno i nie do końca zdajemy sobie sprawę, kiedy to się zaczęło.
Aby podsycić wszystkim apetyt podpowiem, że proto punkowy kiler „Right On” ścina z nóg od pierwszych taktów, a przy dźwiękach pojawiającej się okazjonalnie harmonijki w bardzo mocnym „Solitude” dostaję gęsiej skórki. Z kolei „Blood Mary” kojarzy mi się z motocyklowymi gangami, a „Outer Spaced” rozrywa na strzępy. I coś mi się wydaje, że powstał, gdy zespół był na mocnym haju… Nie sposób pominąć imponującej improwizacji w fantastycznym „Atlantis” i bezkompromisowego, dwuczęściowego utworu „Suite: a) I’d Rather Be Blind b) Roll Over Rover”. kończącego płytę. Słowem, nie ma tu żadnych nudnych momentów.
Jak to bywa w przypadku takich rarytasów rynek został zalany pirackimi wydaniami albumu „Stonewall”. Jedyne znane mi oficjalne licencjonowane wydanie pochodzi z 2024 roku firmy Permanent Records. Z uwagi na to, że oryginał jest poza zasięgiem pozostaje kupno reedycji. Płyta CD nie jest taka droga, choć w tym przypadku pieniądze nie mają znaczenia – na końcu i tak liczy się muzyka.