QUINTESSENCE: kosmiczna energia i nieskończona miłość (1970-1971)

Wiele brytyjskich zespołów na przełomie lat 60/70 z komercyjnego punktu widzenia uznało za korzystne oddawanie hołdu indyjskiej muzyce, a nawet jej duchowość. Zamiast gitary w jednym utworze włączali drona lub sitar, plądrowali panteony hinduizmu w poszukiwaniu dzieł sztuki. Quintessence byli inni. Byli czymś prawdziwym i wyjątkowym. W ciągu kilku tygodni od powstania (kwiecień 1969 roku) stali się sensacją przekazywaną pocztą pantoflową. Chris Blackwell i Muff Winwood z Island Records wpadli na próbę z książeczką czekową i gwarancją wolności artystycznej. Na scenie koncertowej brylowali przez trzy lata i, patrząc wstecz, byli ostatnim wielkim „hurrra!” lat sześćdziesiątych. W połowie 1972 roku, po czterech albumach i dwóch singlach, pierwotna szóstka muzyków podzieliła się na dwa odłamy. Jako Quintessence i Kala nagrali po albumie po czym popadli w zapomnienie tak szybko, jak się pojawili.

Quintessence był produktem londyńskiej bohemy Ladbroke Grove. Mówiąc bardziej obrazowo była to świadoma, żywa wersja Greenwich Village angielskiej kontrkultury, gdzie mieszkali Hawkwind, Pink Fairies, Skin Alley, Cochise, Quiver, Steamhammer, Third Ear Band i Tyrannosaurus Rex, gdzie tuż za rogiem komuna Mighty Baby przyjęła sufizm. Owa undergroundowa scena była salą porodową dla rodzącej się muzyki progresywnej, jaką znamy dzisiaj. Nie wszyscy członkowie zespołu byli Anglikami. Ron „Raja Ram” Rothfield, urodzony w Melbourne w rodzinie żydowskiej, najpierw uczył się gry na skrzypcach, ale zmienił je na flet zdobywając dyplom muzycznej uczelni. W 1965 roku przeprowadził się do Nowego Jorku i studiował jazz u Lenniego Tristano za dolara za minutę (warto było!) i występował z amerykańskim basistą Richardem „Shambhu Babaji” Vaughanem. W marcu 1969 roku obaj osiedlili się w Ladbroke Grove. Kilka ulic dalej mieszkał Phil „Shiva”Jones, który jako dziecko odkrył (jakby z poprzedniego życia) pieśni religijne Afroamerykanów. W rodzinnym Sydney stał się nastoletnią gwiazdą blues rockowego Unknown Blues. Po wydaniu pięciu singli porzucił zespół i wyruszył do Anglii, kraju swoich przodków (ojciec miał walijskie pochodzenie) podążając za marzeniami o duchowym guru. W kwietniu Raja Ram zamieścili ogłoszenie w „Melody Maker” w rubryce „Poszukiwani muzycy”, na które odpowiedziało dwieście osób. Spośród nich wybrano kanadyjskiego perkusistę, byłego członka Junior’s Eyes, Jake’a Miltona, 16-letniego geniusza gitary z Mauritiusu, Alana Morsterta i jedynego Brytyjczyka, Dave’a Codlinga, byłego nauczyciela sztuki w Leeds grającego na gitarze rytmicznej. Cała szóstka zamieszkała razem w domu przy  Oxford Gardens, który wkrótce stał się miejscem spotkań muzyków, poetów, „kolorowych ptaków”. To tu wprowadził się ich duchowy nauczyciel, Swami Ambikananda, który prowadził ich w uniwersalnej wierze i nadał niektórym z nich nowe imiona.

Quintessence (1970)

Swój pierwszy koncert zagrali (podobnie jak Hawkwind Zoo) w kościele All Saints przy Portobello Road dzięki przyjaznemu wikariuszowi, gdzie czterysta  dusz stłoczyło się dzięki poczcie pantoflowej. W czerwcu pojawili się na plakatach (jako Shiva And The Quintessence) i w byłej lokomotywowni Camden Roundhouse dali kilka charytatywnych występów. Ich wczesne brzmienie łączyło elementy psycho rocka, jazzu i bluesa z indyjskimi raga w prawdziwie progresywnym stylu. To było New Age zanim New Age zostało wymyślone. Kiedy pierwszy raz ich usłyszałem byłem już nieco obyty z indyjskimi wpływami w rocku. Moja fascynacja zaczęła się od beatlesowskiego „Sierżanta Pieprza”, a konkretnie od indyjskiego podejścia w „Within You Without You” (dopiero później dowiedziałem się, że jest tu mniej Indii, a więcej Harrisona), czego konsekwencją było podnoszeniu igły gramofonu i ponownym jej opuszczaniu w tym samym miejscu. I tak przez kilka godzin. Bez przerwy. Ku rozpaczy moich sąsiadów… Inne albumy, choćby takie jak „In Search Of The Lost Chord” The Moody Blues, czy wczesne płyty Incredible String Band zawierały sitar, ale zwykle traktowano go jak egzotyczny model gitary. Co prawda nie potrafiłem do końca zrozumieć rytmów ani skali indyjskiej muzyki, ale wiedziałem, że jest w tym coś niezwykłego, wykwintnego. I pewnie dlatego utwory Quintessence takie jak Shiva’s Chant” czy High On Mount Kailash” tak bardzo mnie pociągały.

Kontrakt z wytwórnią Island i studio dało zespołowi swobodę eksplorowania łagodniejszego, bardziej lirycznego podejścia, a jamy, które były siłą ich występów ograniczono do ściśle zaaranżowanych piosenek. Bardzo fajnie. Tyle, że żadna płyta studyjna nie odzwierciedlała atmosfery ich występów i rzeczywistego kunsztu muzycznego. Szczęśliwi, którym dane było w epoce przeżyć ich koncerty tym bardziej, że wszelkie nadzieje na płytę „live” prysły, gdy zespół został rozwiązany. Pozostały jedynie relacje naocznych świadków i wyobrażenia jak magiczne musiały to być chwile.

Quintessence „Infinity Love” (1971)

Wydawało się, że po tak długim czasie nie było szans, by coś w tej materii się zmieniło. A jednak cud się zdarzył! Prawie czterdzieści lat później londyńska wytwórnia Hux Records wskrzesiła tego samego dnia (12 października 2009 roku) dwa niewiarygodne koncerty na kompaktowych płytach: „Cosmic Energy (Live At St Pancras 1970)”, oraz „Infinite Love (Live At Queen Elizabeth Hall 1971)”. Obie, zarejestrowane przez Island, ujawniają bardzo wyrafinowane i bogate brzmienie. Częściowo była to ewolucja muzyczna, częściowo techniczna: mieli monitory, lepsze nagłośnienie, nie mówiąc już o tym, że Island miał teraz 16-ścieżkowy mobilny sprzęt. Aby docenić magię zespołu na żywo, a szczególnie Phila Jonesa jako wokalistę i motywatora tłumu te dwa tytuły są nierozłącznymi i absolutnie obowiązkowymi pozycjami. Nieco przekornie zacznę od tej drugiej (podwójnej) płyty nagranej 30 maja 1971 roku, która moim zdaniem jest arcydziełem!

Raja Ram  i (w głębi) Alan Mostet (1970)

Samo słuchanie Quintessence nigdy nie było tym, o co chodziło; to był zespół, którego po prostu trzeba było doświadczyć „na żywo”. Ich koncerty były niesamowitym przeżyciem. Ze świecami, pokazami świateł, zasłonami, kadzidłami, z hipnotycznymi rytmami i improwizacjami w stylu „Dead/Alive” Grateful Dead podkreślone wzniosłym śpiewem Shiva Jonesa, z wyjącą i wspaniale unoszącą się gitarą Allana, świetną sekcją rytmiczną i tańczącym Raja Ram’em ze swym fletem. Wszystkie te składniki łączyły się w spójną całość działając na  zmysły przenosząc słuchaczy w zupełnie inne sfery. Koncert z „Infinite Love” jest fenomenalny. Zespół był naprawdę w swej szczytowej formie. W tamtym czasie recenzenci twierdzili, że obok Pink Floyd był to „najlepszy zespół na świecie grający na żywo”. I bez wątpienia tacy byli łącząc wirtuozerię i mistyczny zapał jak nikt inny. Do perfekcji opanowali długie improwizacje, w których jedna sekcja płynnie przechodziła w drugą, a wzniosłość i piękno stopniowo narastały sięgając ​​szczytów ekstazy. Partie fletu i gitary są niesamowite, psychodeliczne jamy przywodzą na myśl najlepsze utwory wspomnianego już tutaj Grateful Dead i czasami odnoszę wrażenie, że to naprawdę kontynuacja amerykańskiej sceny psychodelicznej z unikalnym indo-progresywnym akcentem. Set lista zawiera utwory znane ze studyjnych albumów (poza „Meditations), w tym arcydzieło – eponimiczny „Dive Deep” w dwóch eksplodujących wersjach, w których ostatnia, zamykająca płytę, trwa 24 minuty, gdzie wersja studyjna trwa zaledwie 5 minut!  A już włączenie oszałamiającej wersji „Wonders Of The Universe” w wyścigu do gwiazd podnosi ten koncert na niebotycznie wysoki poziom. Nie zamierzam recenzować poszczególnych utworów (kilka z nich powtarza się zresztą na obu koncertach), ponieważ nie ma takiej potrzeby. Ten zespół albo się kocha, albo odrzuca traktując go jako grupę pretensjonalnych kpiarzy, którzy wciskają własną odmianę pseudo-religijnych bzdur. Ja ich uwielbiam. To jeden z moich ulubionych zespołów wszech czasów, a cała jego magia jest tu, na tej właśnie płycie. Ktokolwiek w Hux Records  opanował ten podwójny dysk zasługuje na szacunek i medal – to naprawdę praca wykonana z miłości. Jakość dźwięku jest absolutnie krystalicznie czysta, a dołączona do płyty 36-stronicowa książeczka jest arcyciekawa i wielce pouczająca.

Quintessence „Cosmic Energy” (1970)

Równie zdumiewający jak „Infinite Love” jest „Cosmic Energy” chociaż niektórzy twierdzą, że jakość dźwięku na tej płycie nie jest aż tak dobra. Mnie osobiście to nie przeszkadza i podoba się równie mocno. Zresztą gdybym nie słyszał najpierw koncertu z 1971 roku prawdopodobnie nawet nie zauważyłbym różnicy w jakości dźwięku. Ten występ miał miejsce rok wcześniej, 3 marca w St. Pancras Town Hall w Londynie. Utwory, które zdecydowanie sprawiają, że jest to pozycja obligatoryjna, to 20-minutowa „Giants Suite”, sporo od niej krótszy „Twilight Zones”, cudownie kosmiczny „Sea Of Immortality”, czy też znakomity 15-minutowy „Jesus, Buddha, Moses, Gauranga”. Wśród bonusów trwających łącznie 38 minut(!), które pochodzą z koncertu z Queen Elizabeth Hall, a nie znalazły się na „Infinite Love” wyróżniłbym „Freedom” (14 minut) trochę przypominający mi Jethro Tull i końcowy, jakże uroczy „Giants (Reprise)”. Co niektórzy nazywają tę płytę wydawnictwem bliźniaczym, bo słucha się jej tak samo wybornie jak „Infinite…” Ale to właśnie tu najbardziej słychać jak inaczej można zinterpretować utwór grając go na żywo.

Chyba to nie przypadek, że okładki obu płyt zdobią zdjęcia odległych galaktyk, albowiem Quintessence swoimi dźwiękami wykracza daleko poza naszą Ziemię sięgając gwiezdnych sfer. Jego muzyka to także hołd dla ezoterycznego piękna. A piękno tkwi nie tylko w Kosmosie, ale i w nas. Trzeba je tylko w sobie odnaleźć.

Quintessence (1971)

W skarbcu wytwórni Island znajduje się kilka innych, ciekawych i niepublikowanych tytułów: „No Masters” z listopada’69 ; „Do”, „Green To Red/Red To Green” i „Tree Of Life” z lutego; „Marwa” z lipca (wymyślny utwór, który, jak wspomina producent John Barham, sam go napisał) i „Witchseason” z sierpnia (wszystkie z1970 roku); „Sri Ranakkuhna” – tu data nieznana; a także wersje dwóch utworów, które później ponownie zostały nagrane dla RCA: „Wonders Of The Universe” i „You Never Stay The Same”. Dodajmy do tego liczne alternatywne ujęcia materiału z trzech albumów zespołu dla  Island, w tym niepublikowaną koncertową wersję „Wonders Of The Universe” z Queen Elizabeth Hall  (wymaga cyfrowej naprawy basu) i to, co wydaje się być brakującą połową koncertu St Pancras – taśmę z owymi nagraniami odnalezionymi już po wydaniu płyt przez Hux Records. O ile wytwórnia uzyska do nich prawa (skomplikowane rozmowy ciągną się niestety od kilku lat) być może czeka nas jeszcze jeden wystawny album Quintessence. Czekam na niego z wielką niecierpliwością.

FRESH BLUEBERRY PANCAKE „Heavy” (1970)

Bez względu na porę roku i dnia zawsze chętnie sięgam po naleśniki (zwijane!) szczególnie jeśli są z dżemem wiśniowym, truskawkowym, lub jagodami. Uwielbiam. Ale czy można poważnie potraktować zespół, który nazywał się Fresh Blueberry Pancake..? Jeśli o mnie chodzi zdecydowanie odpowiem: TAK! Szczególnie, jeśli przypomnę sobie emocje i moje podekscytowanie, gdy w styczniu 2023 roku wytwórnia Ancient Grease Records po raz pierwszy OFICJALNIE wydała płytę tego jednego z najcięższych undergoundowych zespołów z Pittsburgha. Tak na marginesie, cały nakład rozszedł się na pniu w ciągu kilku tygodni! Ja od lat mam nieoficjalną wersję CD wytwórni Shadoks, jedyną dostępną, wydaną na początku XXI wieku, którą przechowuję jak relikwię.

Cała historia zaczęła się pod koniec lat sześćdziesiątych kiedy to gitarzysta John Behrens, wokalista i basista Tony Impavido, oraz perkusista Geoff Reidell będąc pod wrażeniem muzyki Cream założyli własną grupę. Mieli wówczas po 16-17 lat. Nazwa zespołu powstała w sali prób. Padały przeróżne propozycje i sugestie. Nic im nie pasowało. Jeden z przyjaciół, który z nimi przebywał odebrał pudełko naleśników, na boku którego był przepis na „świeże naleśniki z jagodami”. Pomyśleli, że skoro na rynku działały już takie grupy jak The Strawberry Alarm Clock i The Marshmallow Steamshovel, to Fresh Blueberry Pancake będzie dla nich całkiem dobrą nazwą.

Od lewej:: Tony Impavido, John Behrens, Geoff Reidell (1971)

Większość zespołów, które interesowały się cięższym brzmieniem słuchało Cream, The Jimi Hendrix Experience, Blue Cheer… Nasza trójka nie była wyjątkiem. Zaczynali od coverów Steppenwolf, Cream, Iron Butterfly by ostatecznie zacząć pisać własny materiał. W morzu lokalnych kapel takie power tria w tym czasie praktycznie nie istniały. Ich elektryzujące występy bardzo różniły się od garażowego grania,  więc szybko ugruntowali status wyjątkowego zespołu. Zadebiutowali w piwnicy kościoła metodystów brawurowo wykonując słynne „In-A-Gadda-Da-Vida”, a potem koncertowali w całym mieście wliczając w to szkolne boiska i sale gimnastyczne, parki publiczne, kluby młodzieżowe, parkingi centrów handlowych. Pozytywne reakcje na ich muzykę było sygnałem, by nagrać demo i zainteresować nim potencjalne wytwórnie płytowe. Jesienią 1970 roku weszli do studia G&C Recording, którym zarządzał Glen Campbell (zbieżność imienia i nazwiska z amerykańskim gitarzystą i piosenkarzem country przypadkowa). Na sesję wybrano dziewięć utworów, które ich zdaniem najlepiej reprezentowały wszechstronność zespołu. Całość została nagrana w jednym podejściu bez dogrywania i postprodukcji; mówiąc prościej, był to studyjny zapis występu „na żywo”. Biorąc pod uwagę, że w sesję zainwestowano skromną sumę pieniędzy do tego z Campbellem nie mającym żadnego doświadczenia w nagrywaniu ciężkich zespołów brzmienie i jakość dźwięku okazała się znakomita. Z tego materiału wytłoczono zaledwie 54 kopie (!) z czego pierwsze 11 zapakowane w zwykłe białe koperty wysłano w celach promocyjnych do stacji radiowych. Kolejne 43 egzemplarze mające prostą, białą okładkę z jaskrawo pomarańczową naklejką z napisem „Fresh Blueberry Pancake – Heavy” muzycy rozdali najbliższej rodzinie i przyjaciołom. Chociaż demo nie miało oficjalnego tytułu, z powodu słowa „heavy” umieszczonego pod nazwą zespołu przyjęło się je tak tytułować.

Pierwotna okładka płyty „Heavy” (1970)

Mimo, że żadna ze stacji radiowych nie zaryzykowała grania ich utworów trio konsekwentnie szło swoją drogą. Niewiele później odezwał się do nich producent z Nowego Jorku reprezentujący dużą wytwórnię płytową, któremu spodobała się kompozycja „Clown On Rope” i którą chciał wydać na singlu. W Pittsburghu spędził z nimi trochę czasu, a potem zabrał ich do siebie. Podpisanie kontraktu i wydanie małej płytki było na wyciągnięcie ręki. Pech dopadł ich dzień przed podpisaniem ostatecznej umowy; John Behrens miał poważny wypadek motocyklowy, który wykluczył go z grania na rok. Kiedy wyzdrowiał, producent powołując się na zmieniające się trendy muzyczne i rosnące ceny zrezygnował z wydania singla. Wycofał się też z obiecanego kontraktu płytowego. Chociaż był to poważny cios nie przestali koncertować i pisać nowe piosenki. Skrócili nazwę do Pancake, ale i pod nią nic nie nagrali. W 1974 roku trio rozpadło się, a cudem zachowane demo wciąż krąży wśród kolekcjonerów. W czerwcu 2010 roku oryginał był najlepiej sprzedającym się winylem na eBayu. Sprzedano go za 7 000 dolarów pokonując płyty The Beatles, The Rolling Stones, Boba Dylana i The Doors! Mało tego. W 2019 roku dostępne były dwa oryginalne LP „Heavy”. Jeden na japońskim eBayu sprzedany został za 8 819,97 dolarów, drugi na Discogs za równe 10 000!

Po raz pierwszy cały materiał pojawił się na płycie winylowej i CD w 2001 roku, którą wydał Shadoks Music. Ta niemiecka wytwórnia specjalizująca się w reedycjach rzadkiej muzyki psychodelicznej i undergroundowej w wielu przypadkach robiła to (niestety) bez zgody i wiedzy artystów. Tak jest i w tym przypadku, No, ale wtedy zapotrzebowanie na tego typu rarytasy było ogromne. Takie rzeczy jak już wychodziły łapało się w powietrzu i nie zwracało uwagi, czy to „pirat”, czy „legal”., tym bardziej, że o oryginale można było zapomnieć. Szkoda tylko, że „komiksowa” grafika okładki na jaką postawiła wytwórnia kompletnie nie oddaje charakteru muzyki zespołu. A ta jest wysokiej klasy, zarówno pod względem jakości nagrania, jak i pod względem kompozytorskim.

Front okładki płyty „Heavy” (Shadoks, 2001)

Zespół ma bardzo ładne brzmienie ze świetną gitarą prowadzącą i fajną pracą organów przywodzącą na myśl wczesny Zeppelin, Grand Funk, czy MC5. W tych dziewięciu utworach o różnych stylach muzycy z niebywałą łatwością potrafią opanować chrupiący acid rock w stylu Blue Cheer, bluesowy psycho rock, melodyjne nuty folk rocka i jazzu. Ale kiedy chcą mocno przywalić nie owijają w bawełnę. Czuć, że dużo nasłuchali się nie tylko Cream, Iron Butterfly. czy Hendrixa. Wszystko brzmi świetnie, kołysze jak bestia, oraz (co ważne) jest doskonale wykonane. Gitara Johna Behrensa jest głośna i gotycka, Geoff Rydell jak na perkusistę ma szeroką, artystyczną wyobraźnię, a gra na basie Tony’ego Impavido jest po prostu znakomita i nie jestem w stanie ocenić, czy lepszy z niego basista, czy wokalista.

Już początkowe akordy „Hessles”, który brzmi jak „Politician” Cream robią wrażenie. To tu znajdziemy jedne z najcięższych riffów połączone z wokalnym atakiem w stylu Grace Slick wyrzucającym z siebie buntowniczy, punkowy tekst. Tymczasem drugi utwór, „Being In Town” jest jakby z innego świata przenosząc energię i klimat w spokojne, jazzowe rejony. Banalny tekst o poczuciu wolności jakie daje nam wydawanie zarobionych pieniędzy i podziwianie pięknych kobiet może być nieco denerwujący, ale w obliczu cudnych nut kto by tam zawracał sobie nim głowę. Tym bardziej, że zaraz po tym dostajemy to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli najcięższy numer tego zestawu, „Clown On A Rope”. Ten zespołowy jam z ciężkim riffem w najlepszym wydaniu jaki można sobie wymarzyć sprawia, że chce się z rozkoszy zacisnąć zęby aż do bólu. Gdyby nagrał go Black Sabbath pewnie zarobiłby na nim niezłą kasę. Ze względu na ciężar gatunkowy można uznać go za prekursora heavy metalu. Pamiętajmy, to był rok 1970 i chyba nie było w tym przypadku, że album nazywał się „Heavy”… Hiperaktywna harmonijka ustna w „Bad Boy Turns Good” nadaje piosence klimat wiejskiego rocka, zaś  „I Call Him Lord” uderza w nutę religijną (przynajmniej w tekście). Jest to być może najkrótsza znana mi piosenka skłonna nawrócić niejednego ateistę na chrześcijańską drogę. Tym razem całe show kradnie Impavido na swym basie.

Kolejnym hitem okazuje się „Down On The Farm” z domieszką Savoy Brown ze świetną (po raz kolejny zresztą) harmonijką. Jego luźny klimat podkreśla sentymentalny i prosty tekst o czasie spędzonym na farmie przy boku ukochanej kobiety. Z kolei genialny „Where’s The Sun” opowiada o tęsknocie za słońcem osoby zamkniętej w ciemnym pomieszczeniu. Gatunkowo nie jest to najcięższy utwór, ale jego kalifornijski klimat za każdym razem powala mnie na łopatki… „Sleep Bound”  z historią człowieka pragnącego zaznać chwili spokoju i wyciszenia przed szaleństwem tego świata powraca do jazzowego nastroju . Album kończy się nagraniem „Stranded”, który jest równie ciężki, co stonowany. Podobnie jak  „Hassles” i „Clown On A Rope” wyróżnia się mocarnym riffem, sfuzzowaną bluesową gitarą i namiętnym wokalem.

Chociaż płyta nie jest koncepcyjnym arcydziełem jak niektóre zaskakujące rarytasy z prywatnych wydawnictw i tak zachwyca. Szczególnie po wielokrotnym przesłuchaniu. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że to tylko demo każdy utwór jest tu zwycięzcą. Być może to jeden z tych ostatnich tak mało znanych i rzadko wznawianych, ciężkich psychomonsterów, o którym absolutnie nie wolno nam zapomnieć.

Wiara i zaufanie. THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND „Live” (1975)

Kariera urodzonego w Glasgow Alexa Harveya rozpoczęła się w latach 50-tych, kiedy wygrał konkurs na szkocką odpowiedź Tommy’ego Steele’a, gwiazdy rock and rolla i pierwszego idola angielskich nastolatek. Porzucając szkołę w wieku 15 lat Alex zaczął żyć na własny rachunek pracując jako roznosiciel gazet, pomywacz okien, listonosz, cieśla, sprzedawca, asystent tresera lwów. Proszę mi wierzyć, tych zajęć było dużo, dużo więcej… Kochał też śpiewać. W połowie lat 60-tych wydał dwa udane bluesowe krążki (oba w Polydor): „Alex Harvey And His Soul Band” i album zatytułowany po prostu „The Blues”.  Oba świetnie sprzedały się w Niemczech i warte są odnalezienia… W maju 1972 roku jego brat, Les Harvey, gitarzysta i podpora szkockiej grupy Stone The Crows podczas występu został śmiertelnie porażony prądem nieuziemionym mikrofonem. To tragiczne zdarzenie skłoniło Alexa do przemyślenia pewnych rzeczy. Łącząc siły z lokalnymi muzykami z progresywnego Tear Gas: Zal’em Cleminsonem (gitara), Chrisem Glenem (bas), Tedem McKenną (perkusja), oraz nie będącym w Tear Gas kuzynem tego ostatniego, Hugh McKenną (klawisze) szybko stali się lokalną sensacją nomen omen nazywająca się The Sensational Alex Harvey Band. Myli się każdy kto uważa, że byli odpowiedzią Glasgow na szalejący wtedy glam rock. W SAHB, jak ich w skrócie nazywano, niewiele było „glamour”.

The Sensational Alex Harvey Band (1973)

Koncerty na żywo, który przyniosły im w Wielkiej Brytanii większe wpływy kasowe niż wielu zespołom, którym powiodło się w sprzedaży detalicznej były teatralne do niespotykanego dotąd ekstremum. Zal, ubrany w zielono-żółty kombinezon, nosił makijaż klauna Harlequina; muskularny Chris z solidnym mulletem ubierał ciemnoniebieski strój przypominający kostium superbohatera, a Alex wyglądał jak typ faceta z przerwą między zębami zdolny rozkwasić nos i rozwalić szczękę każdemu kto usiadł na jego stołku w jego ulubionym pubie. Podczas gdy amerykański odpowiednik Harveya, Alice Cooper, był tylko wymyśloną postacią Vincenta Furniera, na scenie Alex był aktorem o rozdwojonej osobowości odgrywając każdą piosenkę tak, jakby była sztuką samą w sobie za każdym razem grana z nową obsadą. Wszczynał wzajemne walki z tłumem odgrywając dziwaczne postaci: mordercę z nadmuchiwaną lalką, prywatnego detektywa, Jezusa w pieluchach, przestępcę w skórzanej kurtce, Adolfa Hitlera, a w przypadku piosenki „Vambo Marble Eye” z płyty „Next” ulicznego bohatera z komiksu Marvela malującego sprayem „VAMBO ROOLS” na ceglanych ścianach miejskich slumsów. Bay City Rollers to oni nie byli. Nawiasem mówiąc, jeśli kiedyś zastanawialiście się kto zapoczątkował punkową i hip-hopową sztukę graffiti  macie gotową odpowiedź… Zespół miał wiele twarzy. Oprócz tego, że mieli potężne brzmienie byli wyjątkowi. Byli ciężcy, brudni, szaleni, bluesowi, odważni, cholernie fantastyczni i grali na pozór prostego rock and rolla. Ten zespół był śmiertelnie poważny, nawet gdy wydawał się śmieszny.

Alex Harvey i Zal Cleminson (1975)

Dzięki niezapomnianym występom krytycy ich uwielbiali, a oni coraz bardziej nawiązywali wyjątkową więź ze swoimi fanami. Rzecz jasna duża część  tej lojalności stanowiła niepowtarzalna osobowość frontmana, któremu obce było samouwielbienie i samozadowolenie i który daleki był od tego, by podążać drogą gwiazd rocka kąpiących się w szampanie i uzależnionych od kokainy. Harvey przyciągał fanów w Wielkiej Brytanii i daleko poza nią. Iggy Pop, sam będący brawurowym wykonawcą na żywo, był zaskoczony jego scenicznymi i ekstrawaganckimi wybrykami. Z kolei Nick Cave twierdzi, że był on inspiracją dla The Birthday Party. Za każdym razem gdy grali w Glasgow oddawali mu hołd. SAHB wywarł też wpływ na AC/DC, szczególnie na swojego rodaka, Bona Scotta. Nietrudno dostrzec korelację między tymi dwoma zespołami, oba szczycące się lubieżnymi frontmanami i rozbrajająco kinetycznymi gitarzystami.

W wywiadach z tamtego okresu Harvey przewidział nadejście nowej fali, która retrospektywnie brzmiała bardzo podobnie do punk rocka. „Nie zdziwię się jeśli za chwilę jakiś młody chłopak wymyśli coś, co wystraszy nas wszystkich” – informował Charlesa Shaara Murraya w kwietniowym numerze „NME” z 1975 roku dodając: „Jeśli nie w tym roku, to może w przyszłym…” Podczas upalnego lata 1976 roku Paul Simonon z The Clash, Rat Scabies z The Damned, Johnny Rotten i Glen Matlock z The Sex Pistols, odegrało ważną rolę w spełnieniu przepowiedni człowieka, który później został nazwany „Ojcem Chrzestnym brytyjskiego punku”.

Alex Harvey – człowiek o wielu twarzach na scenie (1975).

Po trzech studyjnych albumach zespołu, debiutanckim i moim zdaniem niedocenianym „Framed” (1972), fantastycznym „Next” (1973) i znakomitym „The Impossible Dream” (1974) przyszedł czas na oczekiwany przez wszystkich krążek koncertowy, który został nagrany w Hammersmith Odeon 24 maja 1975 roku. To była ostatnia noc ich brytyjskiej trasy. Płyta „Live” wydana przez Vertigo ukazała się trzy miesiące później wzbudzając zachwyt zarówno recenzentów jak i fanów, co nie zawsze szło w parze.  Nie ma się zresztą czemu dziwić, SAHB był w tym czasie w szczytowej formie. Przymknijmy oczy i przenieśmy się w czasie, gdzie stojąc tuż pod sceną przyciśnięci do barierki każdy odegrany utwór łącznie ze zmianą kostiumów będzie miał miejsce w naszej wyobraźni. Na scenę wjeżdżają kotły, brzęczą talerze, rozbrzmiewają fanfary. Gdy zza kotary wychodzą muzycy tłum szaleje. Czas zacząć przedstawienie.

Front okładki.

Wchodzą pierwsze, hipnotyczne dźwięki Faith Healer”, który pojawił się na ich drugim albumie w 1973 roku – roku narodzin Josha Homme’a z Queens Of The Stone Age (kolejny fan grupy) i rok przed „The Lamb Lies Down On Broadway” Genesis . Punktowy reflektor włączający się równocześnie z gitarowym riffem skierowany jest na Alexa, który stojąc z wyciągniętymi rękami w pozie zombie ze wzrokiem utkwionym w dal wciela się w tytułowego Uzdrowiciela Wiary. „Pozwól mi położyć na tobie ręce” – krzyczy w stronę tłumu, w przeciwieństwie do wersji studyjnej, gdzie pyta „Czy mogę na tobie położyć ręce?”, Tym razem to nie pytanie. To rozkaz. On szuka zdesperowanych osób gotowych mu uwierzyć. On jest zbawieniem, on przyniesie wieczne życie. Tę moc perswazji zespół podkreśla wirującymi gitarami i klawiszami wspieranymi przez dudniący rytm. To ciężki SAHB…

Początek „Tomahawk Kid” niespodziewanie zaczyna się jazzowo w stylu Steely Dan, ale nie dajmy się zwieść. Załoga Alexa to prawdziwi i bezwzględni piraci jakich znajdziemy w mojej ukochanej książce z dzieciństwa „Wyspa skarbów” Roberta Louisa Stevensona. Jestem pewien, że przed zaśpiewanie tego numeru Alex na bank jadł kości umrzyków popijając rumem. Mówiąc poważnie to jeden z najbardziej dramatycznych, a jednocześnie lekkich numerów zespołu, punkt kulminacyjny albumu „The Impossible Dream”, Gdy gitara Zala Cleminsona gra grzmiący riff, a jego koledzy z zespołu jednocząc się wykrzykując „jo ho ho” Harvey recytuje opowieść, która mogła (przynajmniej tak twierdzi we wstępie) być inspirowana Stevensonem, ale która szybko ucieka w zupełnie inne rejony. Pełen werwy Kid będący skrzyżowaniem Dennisa Rozrabiaki i Krzysia z „Kubusia Puchatka” widzi życie pirata jako romantyczną zabawę.  „Bądźmy odważni, mój kapitanie, a ja potrzymam twoją włochatą dłoń”, błaga Kid, by po chwili zmienić zdanie, które mnie totalnie rozwala „Zapomnijmy o skarbie, możemy pobawić się w piasku”. Jakież to urocze i słodkie. Nie mniej całość przeplata się z naprawdę ciężkim, pełnym napięcia refrenem podkreślonym hałaśliwie atakującą ciężką gitarą.

Tył okładki.

„Vambo” to plemienny potwór glam rocka. Podczas tego numeru Alex, ubrany w skórę, malował graffiti na ich charakterystycznym ceglanym tle, a później je niszczył. Ten wzbudzający strach utwór narodził się w slumsach na przedmieściach Glasgow, w ciemnych zakamarkach niebezpiecznych ulic, gdzie on i jego brat spędzili dzieciństwo. Ale Vambo jest tu, więc nic złego nie może się przydarzyć. Owa wyimaginowana postać to ktoś pomiędzy Świętym Mikołajem i Kapitanem Marvelem – zawsze można na niego liczyć. Ta wersja przewyższa studyjną. Jest zdecydowanie lepsza, a gitarowe solo Cleminsona jest niesamowite i jak dla mnie mogłoby trwać znacznie dłużej. Nie mogę pojąć dlaczego ten wspaniały  gość jest tak bardzo niedoceniany. To naprawdę genialny, oryginalny i utalentowany gitarzysta z łatwością poruszający się w różnych stylach muzycznych. Jego gra jest cudowna, a solówki, czasem krótkie, nabierają rozmachu aż po wybuchowe zakończenia. I to on najbardziej błyszczy mi w tym utworze. Zresztą nie tylko w tym.

Druga strona oryginalnej płyty rozpoczyna się oszałamiającym utworem „Give My Compliments To The Chef” z niewydanego jeszcze albumu „Tomorrow Belongs To Me”. Mam wrażenie, że składa się on jakby z dwóch połówek i gdyby cały utwór był drugą połową byłby to najlepszy kawałek na płycie. Zaczyna się od powolnego, falującego gitarowego solo, ale wraz ze wzrostem tempa Clemison i Glen zapewniają mu szybki, niebezpieczny nurt stopniowo stający się falą przypływu gotową zniszczyć wszystko na swojej drodze. Tym razem Alex nie odgrywa żadnej postaci, ale nie byłby sobą gdyby w tekście nie przemycił kilka trafnych myśli jak ta: „Armia Zbawienia prosi, ale nikt nie myśli o dawaniu” lub ta: „Wiesz, chciałbym zobaczyć wczoraj tak, jak widzę jutro, które bardzo mi się podobają.

Label wytwórni Vertigo na oryginalnej płycie.

Przebój Toma Jonesa „Delilah” opowiadający tragiczną historię zazdrosnego męża, który posądził swoją ukochaną żonę o zdradę i ją zabił był hitem SAHB. Klasyczna komiksowa opowieść utrzymany w rytmie walca buja od pierwszego do ostatniego dźwięku i długo zostaje w pamięci. To też idealny numer dla Alexa, ponieważ w głębi duszy jest bluesmanem, lubi grać niezrozumianych, niesłusznie skazanych, dobrych facetów, którzy zrobili kilka złych rzeczy, ale nie mieli takiego zamiaru. Aby cały pokaz zadziałał Harvey potrzebuje żeby tłum w to uwierzył. Pada na kolana błagając o wybaczenie zanim go zamkną. Oni to uwielbiają i… wybaczają. On ma publiczność w kieszeni. Są w całkowitej interakcji. Alex rozmawia z nimi hojnie, bawi się, grając skazańca w swoich szaro-żółtych pasiastych ubraniach, oczekując reakcji widzów i odpowiedzi na jego pytania. Zabawa zabawą, ale udaje mu się również przepisać szereg emocji, od przerażenia jakie wywołał na początku koncertu w „Faith Healer” po prześladowanego i przestraszonego skazańca w „Framed”, który koncert zamyka. „Framed” to w zasadzie SAHB blues z ciężkimi liniami basowymi płynnie przesuwającymi się przez uwodzicielskie zagrywki Zala, który po raz kolejny zachwyca. Jego sposób grania jest ekscytujący; jakby leciał nisko, jakby był głosem Alexa, który tym razem gra samego siebie i wciąż zachowuje się jak wyjący wilk. Z ręką na Biblii upiera się, że „został wrobiony” i musisz mu uwierzyć, że tak jest. Swego czasu na YouTube dostępna była 15-minutowa, rewelacyjna wersja tego utworu z 1974 roku z Agora Balroom w Cleveland. Nieco krótsza („tylko” 10-minut) z tego samego roku z Norwegii daje przedsmak tego, co wydarzyło się w Stanach.

Przedstawienie powoli się kończy, ale  Alex dalej żartuje z tłumem. Są jak na haju. Energia w Hammersmith Odeon tej nocy wycieka z głośników ściekając po ścianach. Dysząc pyta tłum, czy mu wierzą, czy nie. Sprawdza, po której są stronie. Po jego, czy po stronie zespołu? Kiedy decydują, że są po stronie zespołu, ryczy „TEN KONCERT JEST ODWOŁANY!” Tłum gra razem z nim, ale po chwili, gdy pyta „Czy mi wierzycie?”, odnosi się wrażenie, że nie tylko pyta czy wierzą w Alexandra niewinność, ale że wierzą w Harveya jako wykonawcę. Interakcja między nim a fanami jest cudowna. Widzieli go już milion razy. To jak msza. Wiedzą, co powiedzieć w odpowiednich miejscach, kiedy wstać, a kiedy usiąść. Kiedy zespół kończy występ typowym bluesowym outro tłum domaga się więcej i więcej, ale radość tamtej nocy gaśnie wraz z wygaszanymi światłami i  punktowym reflektorem.

Płyta „Live” pokazuje zespół w najlepszym jego wydaniu. Wspaniała aura, którą stworzyli wokół siebie naprawdę ożywa. Podczas gdy muzycy malują scenerię Harvey zmieniając maski staje się narratorem. Ważne było dla niego, aby publiczność uwierzyła w jego postacie, jego zespół, jego muzykę i przede wszystkim w niego – Alexa Harveya. Od „Faith Healer” do „Framed” wszystko kręci się wokół zaufania. Nawet jeśli w swej nazwie zespół ma słowo SENSACYJNY uwierzcie mu. To zespół, któremu można zaufać. Alex Harvey zmarł siedem lat później na zawał serca. W rock and rollu wszystko co umiera kiedyś powraca. On nie musi. On tu jest i będzie. Uwierzcie mi.

Rarytasy z Seelie Court.

Seelie Court to angielska wytwórnia wydająca archiwalne nagrania z lat 1965-1978 głównie brytyjskich i irlandzkich artystów. Większość z nich pochodzi z unikalnych źródeł takich jak acetaty, nagrania demo, czy taśmy matki, które wcześniej nigdy nie były wydawane. Cieszy mnie, że  firma nie zamyka się w ramach jednego muzycznego gatunku. Fani psychodelii, rocka progresywnego, hard rocka, muzyki eksperymentalnej, czy kochanej na Wyspach muzyki  folk znajdą tu coś dla siebie. W ofercie znajdują się też nagrania ekscentrycznych artystów. Przy rekonstrukcji dźwięków pracują wyspecjalizowani inżynierowie, w tym specjaliści z Abbey Road, a tłoczenia wykonywane są na oryginalnych prasach EMI w Londynie. Przez jakiś czas wytwórnia specjalizowała się w wydawaniu wyłącznie winyli. Na szczęście sytuacja się zmieniła, gdy powstał jej oddział Seelie Court Digital wydający wersje CD. Nie ukrywam, że wszystkie te czynniki sprawiły, iż jakiś czas temu „zaprzyjaźniłem” się z nimi, a owocem tej przyjaźni są płytowe rarytasy, które trafiły na moją półkę. Kilka z nich pozwolę sobie tu przedstawić.

LIFEBLUD „Esse Quam Videri” (1970)

Lifeblud to wyjątkowo trudny do zdefiniowany zespół z pięknym, nie wydanym przez pół wieku albumem nagranym na acetacie w 1970 roku. Grupa stworzyła unikalny styl prog rocka z domieszką magicznego folku, który był nośnikiem ich poetyckich idei. W przekazie wyczuwalna jest nuta rezygnacji, podobnie jak poczucie podziwu wobec majestatu Natury. Melancholijny wokal jest spokojny, a muzyka oniryczna. Teksty poruszają kwestie ochrony środowiska; jeden z nich opisuje ludzkość jako „rozprzestrzeniający się grzyb po całej planecie”. W studio Trusound oferujące usługi nagrywania i transkrypcji płyt wykonano trzy kopie acetatu, z których przetrwały dwie; jedna, w opłakanym stanie, jest w Austrii u Hansa Pokory, druga, będąca własnością kolekcjonera z Rosji, została użyta do masteringu i wydana przez Seelie Court w 2021 roku. Nie muszę dodawać, że ten fenomenalnie rzadki acetat wart jest fortunę…  Moje ulubione momenty tej płyty to „Oakenshade”, „Raven’s Wing”, oraz majestatyczny „Waxing Of The Moon” będący Modlitwą do Księżyca,  który jest jednym z najbardziej boskich i sugestywnych utworów, jakie kiedykolwiek powstały w epoce. A! To co brzmi tu jak sitar w rzeczywistości jest gitarą z uszkodzonym mostkiem wydającym osobliwy dźwięk, który zespół wykorzystał świadomie… Pod koniec tego samego roku muzycy nagrali materiał na drugi album, ale do dziś nie wiadomo co stało się z taśmami. Dobra wiadomość jest taka, że zachowały się za to taśmy z nagraniami koncertowymi z 1972 roku. Co prawda prace nad ich oczyszczeniem jeszcze trwają, ale mam nadzieję, że prędzej czy później zostaną wydane. Z całą odpowiedzialnością powiem, że „Esse Quam Videri” śmiało można postawić obok albumów Dulcimer, Trees, Incredible String Band, Fairport Convention, The Woods Band, Tudor Lodge…

PARAMETR „Galactic Ramble” (1971)

Jedno wydaje się pewne – ten zespół przeznaczony był tylko dla wybrańców, którzy mieli szczęście widzieć ich na żywo. Dlaczego? Ano dlatego, że materiał, który nagrał w 1971 roku w Deroy Sound Service został wydany w nakładzie… 25 sztuk(!). Nie miał więc żadnych szans by dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. JEDYNY zachowany oryginał uważany jest za relikwię brytyjskiego rocka wczesnych lat 70-tych. W przeciwieństwie do podobnych tego typu wydawnictw „Galactic Ramble” nie jest on zbiorem demówek. Raczej zapisem nieformalnego jamowania. Ten znakomity progresywny, psychodeliczny folk rock będący pod ogromnym wpływem Syda Barretta i jego psychodelicznych ballad z całym mnóstwem zniekształconych gitar z fuzzem to prawdziwe arcydzieło ówczesnego undergroundu. To wędrówka przez eksperymentalne umysły i filozofie ówczesnej młodzieży kwestionującą rzeczywistość i zmysły, obciążona poezją prerafaelitów, zrodzona w bagnie wczesnych Floydów, Incredible String Band, Donovana i Cream. JUż sama wizjonerska moc tego arcydzieła sprawia, że ​​jest to jeden z najbardziej eleganckich i doskonałych projektów epoki. Utwory takie jak „Lonely Man”, „Emmeline”, a przede wszystkim tytułowy „Galactic Ramble” to psychodeliczny folk w najlepszym wydaniu, Polecam każdemu, kto tęskni za większą ilością muzyki w rodzaju „The Madcap Laughs” szalonego Syda.

KARAKORUMPrison Bitterness” (1969)

Karakorum to wyjątkowy zespół, który brytyjski przemysł muzyczny ewidentnie przegapił, a który miałby realną szansę stać się na Wyspach jednym z najlepszych. Cieszę się, że po tylu latach ich kreatywny duch i muzyczny geniusz znów mogły się ujawnić. Uwielbiam ten album i szczerze przyznam, że to jedno z moich ulubionych wydawnictw Seelie Court… Zespół tworzyło trzech muzyków: gitarzysta i wokalista James Williams, grający na basie i klawiszach Paul Cobbot i perkusista Martin Chambers. Każdy z nich był oryginalny, kreatywny i niezwykle utalentowany. W 1969 roku trio szybko stało się jedną z najbardziej intrygujących grup, która grała w wielu salach koncertowych, na uniwersytetach i w klubach. Keith Moon był ich fanem. Wszyscy, którzy ich widzieli wróżyli im sukces. Londyńska scena muzyczna była wtedy „oknem wystawowym” dla przedstawicieli wytwórni płytowych, którzy mogli odkrywać nowe zespoły. Karakorum takim był, ale pomimo wzbudzenia dużej ciekawości i zainteresowania przemysł muzyczny chyba nie był wtedy na nich gotowy. A może byli zbyt awangardowi dla zdezorientowanych przedstawicieli wytwórni..? Z czasem zespół zaczął rozważać zmianę kierunku muzycznego. Ostatecznie został rozwiązany. Wracając do muzyki, wyczuwam tu intensywny zapach konopi indyjskich i marihuany (żart). Mówiąc serio, zespół zamyka się w mrocznych, introwertycznych rytmach ze złożonymi wzorcami i wschodnimi wpływami z ciężką gitarą z użyciem wah wah, fajnym wokalem i nietuzinkowymi tekstami. Aby w pełni docenić tę muzykę być może potrzeba kilku przesłuchań, choć takie numery jak „Arnold Collins In Drag”, czy „When The War Is Over” od razu wchodzą w głowę. Rok 1969 był naprawdę niesamowity…

BABY BERTHA „Just The Beggining” (1972)

Baby Bertha powstał pod koniec 1971 roku z popiołów Relative kiedy to gitarzysta i wokalista Dave Ellise połączył się z basistą Ian’em Mclaughlin’em, gitarzystą rytmicznym Rogerem „Proff” Perry’ym i perkusistą Desem Lawem. Zespół rósł w siłę grając głównie na południowym wybrzeżu Anglii. W styczniu 1972 roku nagrali demo w SRT Studios, w podlondyńskim Luton, z utworami napisanymi głównie przez Ellise’a, oraz dwoma coverami: „Looking For Somebody” Petera Greena i słynne „Blueberry Hill” Fats Domino. Ten porywający, ultra rzadki potwór zawierający ciężki, blues rockowy materiał został wydany jeszcze tego samego roku w bardzo mikroskopijnym nakładzie 50 sztuk! Do dziś zachował się jeden egzemplarz z ręcznie wykonaną okładką. Utwory takie jak „Blues For You”, „The Struggle” i „Lost My Woman” w stylu Chicken Shack potwierdzały, że kwartet zasadniczo był ciężkim zespołem bluesowym, ale już „Song For The Nights” i grzmiący utwór zamykający płytę, „Can You? Will You?” z zabójczymi gitarami i pulsującą sekcją rytmiczną, w których Hendrix rozbija się o Mayalla sugerowały stopniowe przejście w stronę terytorium hard rocka inspirowanego Led Zeppelin, Deep Purple i Free. Uwielbiam ten album; był czas, że grałem go na okrągło. Po rozpadzie grupy Ellis i McLaughlin postanowili stworzyć nową formację. W tym celu zaangażowali Pete’a Gibbonsa grającego w Sweet Poison i tak powstało trio Charge, które w 1973 roku wydało kolejną ciężką rockową ultra rzadkość.

GREENFLY „Satan’s Daughter” (1972)

Na zakończenie zostawiłem prawdziwy ogień. Album „Satan’s Daughter” zespołu Greenfly to mój osobisty Top 3 w kategorii niewydanych płyt. Prawdopodobnie za wyjątkiem Seelie Court i legendarnego tropiciela takich rarytasów, Waltera Geertsena, nikt wcześniej tego nie słyszał. Płyta, wykuta w ogniu piekielnym w 1972 roku, to porywający tour de force ciężkiego grania. Ten piorunujący heavy prog z szalonymi gitarami i wirującymi organami, to coś jak Writing On The Wall spotykający Bent Wind z dużą dawką Hawkwinda ery „In Search Of Space”. Nagrania pochodzą z rozpadającej się taśmy matki lecz nie jest to amatorszczyzna. I choć wydają się być na granicy szaleństwa i zdrowego rozsądku wcale jej nie przekraczają. Co by nie mówić to zespół najwyższej klasy. Pod furią gitarowego fuzzu kryją się genialne kompozycje, a błogi, pełen duszy, hipnotyczny groove w „Lose Control” idealnie pasuje do ogólnego brzmienia albumu. Teksty, często poetyckie w stylu „wlej ciemność w swoje oczy”, opowiadające o halucynogenach, satanizmie i szalonych, złych kobietach przekazywane są przez niesamowitego wokalistę. Płyta otwiera się zabójczym numerem tytułowym, a zamyka utworem „Broken Machine” o nimfomance będącym na skraju hard rockowego progresywnego szaleństwa. Intensywny pojedynk organów i  gitar to naprawdę diabelski numer całkowicie  wymykający się spod kontroli. I aż strach pomyśleć, że te magiczne nagrania, które przez pół wieku nie były ukryte mogły trafić na wysypisko śmieci. Ave Behemoth!

To tylko  część płytowych rarytasów wytwórni Seelie Court, które trafiły w moje ręce. Może za jakiś czas powrócę do tematu. Wszak w rękawie ukrytych mam parę asów, którymi chciałbym się podzielić…