Dawno, dawno temu rock progresywny był gatunkiem zupełnie innym od tego, który znamy i kochamy dzisiaj. W tych mniej ustrukturyzowanych czasach prog rock mógł być folkiem, bluesem, hard rockiem lub czymkolwiek innym, co nie było oczywistym materiałem na listy przebojów. Rudi Tchaikovsky, kolejny ukryty diament angielskiego progresywnego rocka to powrót do tych niewinnych dni, kiedy nie był on tak dobrze zdefiniowany jak teraz. Grupę, która powstała w Londynie w 1972 roku założyli basista Paul Lilly, perkusista Alan Easson, gitarzysta Terry Brown i klawiszowiec Joe Jacobs. Dość niecodzienna jak na zespól rockowy nazwa wzięta została z powieści amerykańskiego pisarza Mickey Spilane’a, któremu sławę przyniósł cykl kryminalnych książek o prywatnym detektywie, Mike’u Hammerze. Nawiasem mówiąc Spilane wystąpił w jednym z odcinków serialu „Columbo” wcielając się w postać zamordowanego pisarza… Jak wiele młodych zespołów tak i ten „cierpiał” na liczne zmiany w składzie. Kiedy w 1975 roku, a więc tuż przed rozwiązaniem grali koncerty w Holandii z oryginalnego składu pozostali jedynie Jacobs i Lilly.
Na początku ich repertuar składał się z typowo „pubowego menu” złożonego z muzycznych standardów R&B przyprawionych nutką jazzu przeplatanymi blues rockowymi numerami w stylu Cream i The Jimi Hendrix Experience, oraz własnymi utworami mającymi korzenie w latach 60-tych. Z biegiem czasu owe autorskie, coraz śmielej rozbudowywane kompozycje z paletą instrumentalnych melodyjnych klawiszy i gitar robiły się coraz ciekawsze. A gdy odważyli się na odrobinę progresywnych eksperymentów z nietuzinkowymi tekstami o ekologii przeplatanymi miłosnymi historiami stawało się to naprawdę ciekawe i intrygujące. Szkoda, że wtedy nikt nie zaproponował im kontaktu. To, że byli typowo klubowym zespołem, który nic nie nagrał i nie wydał wcale nie oznaczało, że byli jakimiś miernymi amatorami. Przeciwnie. Ich umiejętności tak wykonawcze jak i kompozytorskie były wyjątkowo wysokie, doceniane przez fanów i promotorów sal koncertowych, którzy chętnie gościli ich u siebie. Wystarczy wspomnieć, że w legendarnym klubie Marquee wystąpili częściej niż The Who, czy The Kinks. W trasie dzielili scenę z Caravan, Yes, King Crimson, Genesis… Największą popularnością cieszyli się jednak w Europie Zachodniej, głównie w Niemczech, Belgii i Holandii.
W 1975 roku, podczas europejskiej trasy promotor corocznych koncertów wiosennych odbywających si e w holenderskim Epe zaprosił ich na występ, który odbył się 26 marca. Wszyscy, którzy tam wystąpili byli przez organizatorów nagrywani. Nie do końca wiadomo, czy Londyńczycy byli tego świadomi, w każdym bądź razie tuż po tym wydarzeniu zespół został rozwiązany, muzycy rozeszli w różne strony, a taśma z nagranym występem gdzieś się zawieruszyła. Prawdę powiedziawszy nikt wtedy nie miał ani głowy, ani żadnego interesu by jej szukać i przechować. Po blisko czterdziestu latach przypadkiem została odnaleziona w metalowej, zardzewiałej szafie przez robotników pracujących przy rozbiórce starego budynku (dawniej sklepu) na obrzeżach Epe. Nie muszę dodawać, że efekt starzenia się powierzchni taśmy analogowej zrobił swoje. Krótko mówiąc była ona w fatalnym stanie. Jakimś cudem niektóre z tych nagrań w postaci surowych plików dźwiękowych bardzo niskiej jakości pojawiły się w sieci na jednym z forów muzycznych, które zainteresowały genialnego remastera, Pete’a Reynoldsa. Ten zrobił co do niego należało, a gotowy produkt po raz pierwszy ukazał się na kompaktowej płycie w październiku 2021 roku w limitowanym nakładzie 380 sztuk(!) zatytułowany „The Castle’s Equivalent”. Pod tym bardzo dziwnym tytułem kryje się intelektualny kunszt szeroko pojętego progresywnego rocka.
Mamy tu pięć fantastycznych, długich nagrań (najkrótsze trwa „ledwie” sześć minut), a że są to nagrania z koncertu swoją formą przypominają rockowe jamowanie podszyte psychodelicznym klimatem, świetnym wokalem i przemyślanymi jazz rockowymi wstawkami z funkowymi akcentami. Całość cementują znakomite partie gitar, instrumenty klawiszowe w tym mellotron, clavinet, syntezator i bardzo wyrazista sekcja rytmiczna.
Już pierwszy utwór, „Yachting On The Niagara” wzbudził we mnie euforię i zachwyt! Zaczyna się spokojnie, od przyjemnych dźwięków fortepianu, by półtorej minuty później wystrzelić mocnym wejściem gitary i syntezatora wspierane bardzo mięsistym bębnieniem. Mimo ciężkiego brzmienia przewija się tutaj całkiem ładna melodia podkreślona znakomitym wokalem Richarda Josepha. Pojawiające się między zwrotkami gitarowe partie Micka Nortona podsycają ogień, a znakomite rozbudowane solo wywołuje gęsią skórkę, zaś wokalne harmonie w stylu Yes jedynie zaostrzają apetyt na dalsze słuchanie płyty. Nic, tylko słuchać i się delektować. Idąc tą samą drogą w „Comet By Day” zespół ani na moment nie zwalnia tempa. Przynajmniej w pierwszych dwóch minutach, po których wkracza, zresztą nieprzypadkowo, space rockowy klimat. Nieprzypadkowo, gdyż tytułową „kometą dnia” była kometa Kohoutka odkryta przez czeskiego astronoma w 1973 roku, którą można było przez kilka miesięcy oglądać gołym okiem. Reklamowana jako „najbardziej widoczna kometa od pokoleń” nie spełniła proroctw, głównie tych o końcu świata. Podwójna metafora „dystansu emocjonalnego” i „proroctwa ekologicznego” jaka została tu użyta łączyła tematy, które stale przewijały się w utworach zespołu. Ten ognisty, czasami refleksyjny, szesnastominutowy utwór miga przez głośniki pokazując świetną dynamikę. Jacobs na klawiszach i Norton na gitarze zapewniają niesamowite fajerwerki, a sekcja rytmiczna utrzymuje je w ryzach. Perfekcyjna gra na perkusji Mo Bacona, człowieka który w latach 60-tych miał bezpośrednią styczność ze sławną grupą Love Affair, idealnie napędza gitarowe i klawiszowe solówki. Ta interakcja muzyków jest wizytówką zespołu. Warto zwrócić też uwagę, że kompozycja ma formę klasycznej sonaty, w której basowe riffy przeplatane kosmicznymi wstawkami przenoszone są na pozostałe instrumenty. I jeszcze jedno – majestatyczna gitarowa solówka jaka się tu pojawia została zainspirowana magiczną improwizacją altówki jaką Norton usłyszał podczas występu zespołu Caravan.
W utworze tytułowym Jacob i Norton znów są wielcy, ich gra wydaje się bardziej wyrafinowana. Widać, że zespołowi nie brakowało pomysłów. Co prawda tu i ówdzie słychać drobne niedociągnięcia, ale to tylko szczególiki absolutnie nie zaniżające wysokiego poziomu tego (i nie tylko tego) nagrania. Poza tym nie zapominajmy, że są to nagrania koncertowe, gdzie wszystko się może zdarzyć, więc bardzo chętnie chciałbym „The Castle’s Equivalent” (jak i pozostałe nagrania) usłyszeć w dopieszczonej wersji studyjnej… Najkrótszy ze wszystkich „Xanadu d’Ath” okazuje się najbardziej zwartym numerem na płycie swobodnie mogący płynąć na radiowych falach i to nie dlatego że to piosenka o miłości. Jacobs i Norton znów są wielcy; w szczególności ten drugi błyszczy, tym razem na gitarze slide… Czternastominutowy „Smokescreen” podzielony na dwie części z czego ta druga, zdecydowanie dłuższa, jest instrumentalna. Gitarowo fortepianowy wstęp prowadzi do dość ciężkich riffów podkreślonych jak zwykle solidnym wokalem. Jest też ładne solo na klawiszach w stylu Caravan, oraz niezbyt długie, ale pomysłowe solo perkusyjne. Na pozór ekologiczny tekst tak naprawdę jest aluzją do naszego życia. To ostatni numer na płycie i muszę przyznać, że zespół żegna się z nami w wielkim stylu.
Rudi Tchaikovsky to kolejny zaginiony diament w koronie angielskiego rocka progresywnego, który śmiało można dopisać do gigantów gatunku tamtych lat. Po rozwiązaniu zespołu Paul Lilly założył agencję Panther Sound Hire współpracując z U2, Elvisem Costello, Squeeze i Snowy White’em. W 1983 roku nawiązał kontakt z Chrisem Reą zostając inżynierem dźwięku jego tras koncertowych. Po trzynastu udanych latach rozstał się z nim i założył własne studio nagraniowe… Mick Norton grał w kilku zespołach rockowych, ale żaden nie osiągnął znacznego sukcesu. Dzisiaj jest emerytem i razem ze swoją żoną June, z którą jest od 45 lat odpoczywa w swoim domku na wsi…Mo Bacon porzucił grę na perkusji i przeszedł na stronę menadźersko biznesową… Joe Jacobs został terapeutą dziecięcym pracując w NHS przez 35 lat… Richard Joseph rzucił śpiewanie, osiedlił się w południowej Francji i został kompozytorem muzyki do gier komputerowych. Zmarł w marcu 2007 roku…