RUDI TCHAIKOVSKY „The Castle’s Equivalent” (1975)

Dawno, dawno temu rock progresywny był gatunkiem zupełnie innym od tego, który znamy i kochamy dzisiaj. W tych mniej ustrukturyzowanych czasach prog rock mógł być folkiem, bluesem, hard rockiem lub czymkolwiek innym, co nie było oczywistym materiałem na listy przebojów. Rudi Tchaikovsky, kolejny ukryty diament angielskiego progresywnego rocka to powrót do tych niewinnych dni, kiedy nie był on tak dobrze zdefiniowany jak teraz. Grupę, która powstała w Londynie w 1972 roku założyli basista Paul Lilly, perkusista Alan Easson, gitarzysta Terry Brown i klawiszowiec Joe Jacobs. Dość niecodzienna jak na zespól rockowy nazwa wzięta została z powieści amerykańskiego pisarza Mickey Spilane’a, któremu sławę przyniósł cykl kryminalnych książek o prywatnym detektywie, Mike’u Hammerze. Nawiasem mówiąc Spilane wystąpił w jednym z odcinków serialu „Columbo” wcielając się w postać zamordowanego pisarza…  Jak wiele młodych zespołów tak i ten „cierpiał” na liczne zmiany w składzie. Kiedy w 1975 roku, a więc tuż przed rozwiązaniem grali koncerty w Holandii z oryginalnego składu pozostali jedynie Jacobs i Lilly.

Rudi Tchaikovsky jako kwintet (1975)

Na początku ich repertuar składał się z typowo „pubowego menu” złożonego z muzycznych standardów R&B przyprawionych nutką jazzu przeplatanymi blues rockowymi numerami w stylu Cream i The Jimi Hendrix Experience, oraz własnymi utworami mającymi korzenie w latach 60-tych. Z biegiem czasu owe autorskie, coraz śmielej rozbudowywane kompozycje z paletą instrumentalnych melodyjnych klawiszy i gitar robiły się coraz ciekawsze. A gdy odważyli się na odrobinę progresywnych eksperymentów z nietuzinkowymi tekstami o ekologii przeplatanymi miłosnymi historiami stawało się to naprawdę ciekawe i intrygujące. Szkoda, że wtedy nikt nie zaproponował im kontaktu. To, że byli typowo klubowym zespołem, który nic nie nagrał i nie wydał wcale nie oznaczało, że byli jakimiś miernymi amatorami. Przeciwnie. Ich umiejętności tak wykonawcze jak i kompozytorskie były wyjątkowo wysokie, doceniane przez fanów i promotorów sal koncertowych, którzy chętnie gościli ich u siebie. Wystarczy wspomnieć, że w legendarnym klubie Marquee wystąpili częściej niż The Who, czy The Kinks. W trasie dzielili scenę z Caravan, Yes, King Crimson, Genesis… Największą popularnością cieszyli się jednak w  Europie Zachodniej, głównie w Niemczech, Belgii i Holandii.

W 1975 roku, podczas europejskiej trasy promotor corocznych koncertów wiosennych odbywających si e w holenderskim Epe zaprosił ich na występ, który odbył się 26 marca. Wszyscy, którzy tam wystąpili byli przez organizatorów nagrywani. Nie do końca wiadomo, czy Londyńczycy byli tego świadomi, w każdym bądź razie tuż po tym wydarzeniu zespół został rozwiązany, muzycy rozeszli w różne strony, a taśma z nagranym występem gdzieś się zawieruszyła. Prawdę powiedziawszy nikt wtedy nie miał ani głowy, ani żadnego interesu by jej szukać i przechować. Po blisko czterdziestu latach przypadkiem została odnaleziona w metalowej, zardzewiałej szafie  przez robotników pracujących przy rozbiórce starego budynku (dawniej sklepu) na obrzeżach Epe. Nie muszę dodawać, że efekt starzenia  się powierzchni taśmy analogowej zrobił swoje. Krótko mówiąc była ona w fatalnym stanie. Jakimś cudem niektóre z tych nagrań w postaci surowych plików dźwiękowych bardzo niskiej jakości pojawiły się w sieci na jednym z forów muzycznych, które zainteresowały genialnego remastera, Pete’a Reynoldsa. Ten zrobił co do niego należało, a gotowy produkt po raz pierwszy ukazał się na kompaktowej płycie w październiku 2021 roku w limitowanym nakładzie 380 sztuk(!) zatytułowany „The Castle’s Equivalent”. Pod tym bardzo dziwnym tytułem kryje się intelektualny kunszt szeroko pojętego progresywnego rocka.

Front okładki

Mamy tu pięć fantastycznych, długich nagrań (najkrótsze trwa „ledwie” sześć minut), a że są to nagrania z koncertu swoją formą przypominają rockowe jamowanie podszyte psychodelicznym klimatem, świetnym wokalem i przemyślanymi jazz rockowymi wstawkami z funkowymi akcentami. Całość cementują znakomite partie gitar, instrumenty klawiszowe w tym mellotron, clavinet, syntezator i bardzo wyrazista sekcja rytmiczna.

Już pierwszy utwór, „Yachting On The Niagara” wzbudził we mnie euforię i zachwyt! Zaczyna się spokojnie, od przyjemnych dźwięków fortepianu, by półtorej minuty później wystrzelić mocnym wejściem gitary i syntezatora wspierane bardzo mięsistym bębnieniem. Mimo ciężkiego brzmienia przewija się tutaj całkiem ładna melodia podkreślona znakomitym wokalem Richarda Josepha. Pojawiające się między zwrotkami gitarowe partie Micka Nortona podsycają ogień, a znakomite rozbudowane solo wywołuje gęsią skórkę, zaś wokalne harmonie w stylu Yes jedynie zaostrzają apetyt na dalsze słuchanie płyty. Nic, tylko słuchać i się delektować. Idąc tą samą drogą w „Comet By Day” zespół ani na moment nie zwalnia tempa. Przynajmniej w pierwszych dwóch minutach, po których wkracza, zresztą nieprzypadkowo, space rockowy klimat. Nieprzypadkowo, gdyż tytułową „kometą dnia” była kometa Kohoutka odkryta przez czeskiego astronoma w 1973 roku, którą można było przez kilka miesięcy oglądać gołym okiem. Reklamowana jako „najbardziej widoczna kometa od pokoleń” nie spełniła proroctw, głównie tych o końcu świata. Podwójna metafora „dystansu emocjonalnego” i „proroctwa ekologicznego” jaka została tu użyta łączyła tematy, które stale przewijały się w utworach zespołu. Ten ognisty, czasami refleksyjny, szesnastominutowy utwór miga przez głośniki pokazując świetną dynamikę. Jacobs na klawiszach i Norton na gitarze zapewniają niesamowite fajerwerki, a sekcja rytmiczna utrzymuje je w ryzach. Perfekcyjna gra na perkusji Mo Bacona, człowieka który w latach 60-tych miał bezpośrednią styczność ze sławną grupą Love Affair, idealnie napędza gitarowe i klawiszowe solówki.  Ta interakcja muzyków jest wizytówką zespołu. Warto zwrócić też uwagę, że kompozycja ma formę klasycznej sonaty, w której  basowe riffy przeplatane kosmicznymi wstawkami przenoszone są na pozostałe instrumenty. I jeszcze jedno – majestatyczna gitarowa solówka jaka się tu pojawia została zainspirowana magiczną improwizacją altówki jaką Norton usłyszał podczas występu zespołu Caravan.

W utworze tytułowym Jacob i Norton znów są wielcy, ich gra wydaje się bardziej wyrafinowana. Widać, że zespołowi nie brakowało pomysłów. Co prawda tu i ówdzie słychać drobne niedociągnięcia, ale to tylko szczególiki absolutnie nie zaniżające wysokiego poziomu tego (i nie tylko tego) nagrania. Poza tym nie zapominajmy, że są to nagrania koncertowe, gdzie wszystko się może zdarzyć, więc bardzo chętnie chciałbym „The Castle’s Equivalent” (jak i pozostałe nagrania) usłyszeć w dopieszczonej wersji studyjnej… Najkrótszy ze wszystkich „Xanadu d’Ath” okazuje się najbardziej zwartym numerem na płycie swobodnie mogący płynąć na radiowych falach i to nie dlatego że to piosenka o miłości. Jacobs i Norton znów są wielcy; w szczególności ten drugi błyszczy, tym razem na gitarze slide… Czternastominutowy „Smokescreen” podzielony na dwie części z czego ta druga, zdecydowanie dłuższa, jest instrumentalna. Gitarowo fortepianowy wstęp prowadzi do dość ciężkich riffów podkreślonych jak zwykle solidnym wokalem. Jest też ładne solo na klawiszach w stylu Caravan, oraz niezbyt długie, ale pomysłowe solo perkusyjne. Na pozór ekologiczny tekst tak naprawdę jest aluzją do naszego życia. To ostatni numer na płycie i muszę przyznać, że zespół żegna się z nami w wielkim stylu.

Rudi Tchaikovsky to kolejny zaginiony diament w koronie angielskiego rocka progresywnego, który śmiało można dopisać do gigantów gatunku tamtych lat. Po rozwiązaniu zespołu Paul Lilly założył agencję Panther Sound Hire współpracując z U2, Elvisem Costello, Squeeze i Snowy White’em. W 1983 roku nawiązał kontakt z Chrisem Reą zostając inżynierem dźwięku jego tras koncertowych. Po trzynastu udanych latach rozstał się z nim i założył własne studio nagraniowe… Mick Norton grał w kilku zespołach rockowych, ale żaden nie osiągnął znacznego sukcesu. Dzisiaj jest emerytem i razem ze swoją żoną June, z którą jest od 45 lat odpoczywa w swoim domku na wsi…Mo Bacon porzucił grę na perkusji i przeszedł na stronę menadźersko biznesową… Joe Jacobs został terapeutą dziecięcym pracując w NHS przez 35 lat… Richard Joseph rzucił śpiewanie, osiedlił się w południowej Francji i został kompozytorem muzyki do gier komputerowych. Zmarł w marcu  2007 roku…

Pionierzy chorwackiego rocka: GRUPA 220. „Naši dani” (1968); „Slike” (1975).

Bez wątpienia rok 1968 był, pod wieloma zresztą względami, rewolucyjny. Jeśli chodzi o muzykę wystarczy wspomnieć, że tylko w ostatnich jego trzech miesiącach wyszły takie płyty jak „White Album” The Beatles,  „Beggars’ Banquet” Stonesów, „The Kinks Are Village Green Preservation Society” zespołu Kinks, „SF Sorrow”  Pretty Things, „Astral Weeks” Vana Morrisona „Electric Ladyland” Hendrixa, „dwójka” Traffic…  Do tej listy warto dopisać jeszcze coś. Oto w listopadzie fani w Jugosławii (dziś już byłej) zostali uszczęśliwieni płytą „Naši dani” nagraną przez zespół z Zagrzebia nazywający się Grupa 220. Żeby było jasne dopowiem – to pierwszy długogrający album rockowy tej części Europy! Kolorowy jak beatlesowski „Biały Album” i koncentrat wszystkiego, co kipiało w tamtych czasach w zagrzebskich kotłach rock and rolla. Zagrzeb nie był wtedy ani Londynem, ani Nowym Jorkiem – z pewnymi rzeczami był daleko w tyle. Ale kiedy z głośników rozbrzmiewa epicki „Negdje postoji netko”, opóźnienie to mierzone jest w setnych części sekundy. W ciągu pół godziny (bo tyle trwa ten krążek) było tu sporo: od młodzieńczych naiwnych ideałów, kilku zaimków i słowa miłość, po starannie ułożone kawałki. Lokalni chłopcy:  Drago Mlinarec (g. voc), Vojislav Mišo Tatalović (bg), Vojko Sabolović (voc, g) i Ranko Balen (dr), z pomocą Branislava Živkovicia (org) nagrali płytę, z której mogą być dumni i która zapoczątkowała przygodę zwaną jugosłowiańsko-chorwacki rock.

Grupa 220  (1969).

Założycielem i niekwestionowany liderem zespoły był Drago (wł. Dragutin) Mlinarec. Zaczynał swą muzyczną karierę w 1962 roku jako członek zespołu Morning Stars, z którym grał do 1966, czyli do momentu, gdy zdecydował się założyć Grupę 220. W czasach gdy świat bawił się w rytmach swingującego Londynu, gdy dominowała zabawa i lekka festiwalowa muzyka Drago zaczął pisać własne teksty, do których układał muzykę. Pod koniec listopada Grupa 220 nagrała jego autorską piosenkę, „Osmijeh” (Uśmiech), która w Radio Zagrzeb stała się wielkim przebojem wzbudzając zainteresowanie największej wytwórni płytowej w tej części Bałkanów, Jugotonu. Od tego momentu sprawy nabrały szybkiego tempa.

EP-ka „Osmijeh” (1967).

W marcu 1967 ukazała się pierwsza EP-ka. Oprócz „Osmijeh”, trwałego znaku uznania dla twórczości Mlinarec’a, znalazły się tam jeszcze dwa utwory: „Grad” i „Uvijek kad ostanem sam”, które później staną się standardami jego repertuaru. „Czwórka” sprzedała się w ponad 50 tys. egzemplarzy, co stanowiło przyzwoity nakład jak na tamte czasy, a zespół stała się jednym z najpopularniejszych w byłej Jugosławii. W tym samym roku ukazała się EP-ka „Kad bih bio Petar Pan” z pięcioma utworami, a następnie singiel „Prolazi jesen”/Plavi svijet”. W maju 1968 roku dołączył do nich klawiszowiec Branimir Živković, a latem, na festiwalu w Splicie, współpracowali z Arsenem Dediciem przy utworze „Razgovaram s morem” z elementami etnicznymi wprowadzonymi po raz pierwszy w rodzimą pop rockową muzykę. Reasumując, były single, były EP-ki z trzema, czterema, a nawet pięcioma utworami, ale ani jednego typowo rockowego singla, a co dopiero rockowego albumu opartego na własnych, oryginalnych numerach. „Naši dani” (Nasze dni) z dwunastoma utworami wydany w listopadzie tego samego roku stał się tym pierwszym.

Front okładki.

Jak na tak „starą” płytę jest to całkiem nieźle brzmiący debiut, choć pod względem kompozytorskim trąci dziś myszką. Nie żebym był złośliwy, czy niesprawiedliwy, bo jest tu kilka interesujących prób, a poza tym pisanie własnego materiału w latach 60-tych było dość innowacyjne, więc mimo wszystko chylę czoło. Nie mniej nie należy tutaj oczekiwać super produkcji, instrumentalnego kunsztu lub gigantycznych i złożonych struktur utworów – jest na to za wcześnie! Pamiętajmy, że mówimy o roku’68 i najbliżej jak możemy powiązać tę płytę z rockiem progresywnym, to stwierdzenie, że może pasować do kategorii „proto-prog”. Jednak postęp leży tutaj w formie i kontekście historyczno-regionalnym, a nie w rowkach winylowych. Ten album reprezentuje miejsce narodzin jugosłowiańskiego rocka i to nie na małych, ale na długogrających płytach, więc słusznie uważany jest za punkt zwrotny dla tego rejonu. Nic nie bierze się z niczego więc „Naši dani” również nie spadło z nieba. Podczas gdy większość ówczesnych zespołów grało covery i aktualne hity, Drago i jego grupa wybrała trudniejszą, bardziej ciernistą, ale uczciwszą drogę – zajęli się pisaniem własnych piosenek i w ten sposób produkowali pierwsze autentyczne rockowe przeboje w lokalnym języku, takie jak „Kad bih bio Peter Pan”,  „Sreća”, czy wspomniany „Osmijeh”. Ta praktyka była przełomowym i pionierskim wysiłkiem w byłej Jugosławii i być może tylko bośniackie Indexi mogło w tym względzie im dorównać. Poza tym płytę stworzyli muzyczni romantycy, dla których rock był dobrą formą wypowiedzi. Gdy Stonesi bez owijania w bawełnę śpiewali „Mam nadzieję, że twoja mama nie wie, że się pieprzysz ” (celowo użyłem innego czasownika niż w oryginale), Mlinarec i chłopaki robili to romantycznie: „Jeśli ktoś chce być szczęśliwy, musi po prostu wiedzieć, jak kochać”. Pomijając sprawy tekstów, uwielbiam sposób w jaki na tym albumie wykorzystano klawisze (szczególnie organy), czy łagodne dźwięki instrumentów dętych drewnianych.

Lider zespołu, romantyk, autor tekstów i muzyki, Dragon Mlinarec.

Oczywiście część szerokiej publiczności wiedziała, czym jest muzyka rockowa i jak brzmi. Jednak spotkanie z albumem złożonym wyłącznie z własnych kompozycji musiało być dla niektórych jeśli nie szokującym przeżyciem, to na pewno zaskoczeniem. Z jednej strony odbijało się w nich echo big bitu, wczesnego rock and rolla lat 50-tych i tanecznej muzyki lat 60-tych. Z drugiej Mlinarec wnosi motywy „kwiatowej mocy” i dojrzałość, jaką chorwacki rock nie mógł się dotychczas pochwalić. Więcej – w kwiecistych koszulach i długich włosach Grupa 220 naprawdę wyglądała, jakby wychowała się na wzgórzach San Francisco. Swoich fanów, którzy nie dostali biletów namawiali, by po drodze na koncert kupili w kwiaciarni kwiatek. „Pokaż kwiat i wejdź!” brzmiał slogan wywieszony nad wejściem. Nota bene, jedna kompozycja, z którą wystąpili na festiwalu Chanson w Zagrzebiu, nosiła tytuł „Košulja na cvjetiće”. Co prawda piosenka nie wygrała, ale entuzjazm publiczności był lepszą nagrodą.

Serbski dziennikarz i krytyk muzyczny, Petar Janjatović, autor encyklopedii rockowej „Ex-YU rock enciklopedija 1960–2006”, napisał: „Z dzisiejszej perspektywy widać, jak bardzo „Naši dani” ma się do „Fifth Dimension” i „Younger Than Yesterday” The Byrds, „Forever Changes” Love, oraz debiutanckich albumów zza Oceanu: The Grateful Dead, Moby Grape i Quicksilver Messenger Service.” No cóż, opinia nieco na wyrost, ale po części zgadzam się, że płyta brzmi trochę jak słynne albumy przejściowe Beatlesów („Rubber Soul”, „Revolver”), lub Boba Dylana („Highway 61”, „Blonde On Blonde”) z elementami psychodelii przesiąkniętymi gitarowymi riffami i niesamowitymi organami w stylu Alana Price’a. Te ostatnie szczególnie zachwycają w nagraniu tytułowym przywołując quasi-klasyczne melodie organowe w stylu Procol Harum. Z kolei najbardziej „progresywny”, sześciominutowy „Negdje postoji netko” (Gdzieś jest ktoś) z luźnym, hipnotycznym i jazzowym aranżem ma mocną, wschodnio-barwioną perkusję i solo na flecie zagrane przez Zivkovića.

W mojej skromnej opinii Drago bardziej pasuje mi do starszego o rok Dylana, młodszego o trzy lat Neila Younga (wówczas członka Bufalo Springfield), którego uważał za swojego brata, czy Donovana ponieważ to przede wszystkim (ludowy) piosenkarz i autor tekstów , którego kariera muzyczna rozpoczęła się w zespole rockowym. Jednocześnie należy zaznaczyć, że Mlinarec („dziadek, ojciec, syn i duch święty chorwackiego rocka”, jak go potem ochrzczono) wnosi do muzyki rockowej szereg nowych tematów – melancholijne poszukiwanie szczęścia, miłości i pokoju, ale także tęskne myśli o przemijaniu. O ile singiel „Osmijeh” był radosny, jasny i żywy, o tyle album „Naši dani” otwiera się kompozycją „Novi dan uz stare brige” (Nowy dzień ze starymi zmartwieniami), pośrodku znajduje się utwór tytułowy z „poważnymi” organami Bacha lamentujący nad utratą młodzieńczych ideałów i miłości, a kończy się piosenką „Starac” (Starzec).

Grupa 220  w składzie z  Branimirem Zivkovićem (pierwszy z prawej).

Szkoda, że większość tych piosenek jest krótka sprawiając wrażenie jakby były szkicami dla większych form. Mimo wszystko słucha się tej płyty bardzo przyjemnie, bo jak napisał Zlatko Galla w książeczce dołączonej do kompaktowej reedycji albumu z okazji 50-tej rocznicy jego wydania: „Zarówno Mlinarec, jak i „Naši dani” zestarzeli się z godnością.” I niech te jego słowa będą tego pointą.

Po dwuletniej przerwie spowodowanej służbą wojskową Drago powrócił w 1971 roku z nowym składem jednak kolejną płytę, „A ti se ne daj”, wydał pod własnym nazwiskiem. Drugi, bardzo znaczący album solowy „Pjesme s planine” (1972) został, tak jak i poprzedni, nagrany z sekcją rytmiczną odnowionej Grupy 220, którą tworzyli basista Nenad Zubak i perkusista Ivan-Piko Stančić. Skoncentrowany na własnych projektach Mliranec porzucił granie w zespole; Zubak i Stančić postanowili kontynuować działalność bez niego. Do składu zwerbowali dwóch gitarzystów: Huseina Hasenefedića i Jurica Padena. Zreformowana Grupa 220 we wrześniu i październiku 1974 roku odbyła trasę koncertową grając w Belgradzie, Puli, Zagrzebiu, Skopje i na „Boom Festival ’74” w Lublanie. W tym ostatnim zatrzymali się nieco dłużej, by w studio Akademik zrealizować nagrania na płytę „Slike”, która ukazała się rok później.

Front okładki LP „Slike” (1975)

W stosunku do debiutu ten krążek jest jak z innej bajki.  Zespół dostarczył nam bardzo solidny kawał znakomitego, ciężkiego rocka na dwie gitary prowadzące (wówczas rzadkość), z elementami psychodelii, bluesa i prog rocka. Jeśli dwie gitary solowe to od razu myśli idą w stronę Wishbone Ash, ale w tym przypadku to jest coś jak Allman Brothers z wpływami Black Sabbath i Deep Purple połączone z kilkoma nieco łagodniejszymi dźwiękami Zachodniego Wybrzeża. Bardzo interesująco w tym zestawie wypada siedmiominutowa „Zlatna Vrata” i „Nostalgija”. Pogłosowe solo w drugim jest niewiarygodne. Gruby i rozmyty bas, a tuż obok ciągły, warstwowy wokal – dla mnie bomba. Dwie gitary sprawiają, że całość jest zagęszczona, ale gdy zespół na moment odchodzi od tego, jak w przypadku „Marija” działa to jak szok w systemie. Na całym albumie mamy też rockową balladę i typowy, hard rockowy numer Zamykający płytę, instrumentalny „Covjek – Bubajn” pokazuje kunszt gry na perkusji Ivana Stančicia. Sposób w jaki jeździ na hi-hacie, jest niesamowity i zaraźliwy. Co do bliźniaczych gitar brzmią tu niemal jak w The Allman Brothers Band. Kiedyś nawet zrobiłem test moim kolegom z zapytaniem kto to gra. Wszyscy bez wyjątku wskazywali na zespół braci Allmanów. Świetne zakończenie znakomitej płyty.

Krótko po wydaniu „Slike” zespół rozpadł się. Husain Hasanefendić i Jurica Pađen założyli całkiem niezły Parni Valjak, ale to już inna historia…

GRAND FUNK „We’re An American Band” (1973)

Nie da się ukryć, że Grand Funk Railroad to największa amerykańska grupa rockowa w historii muzyki. Już sam fakt, że ciągu niecałych dwóch lat wydali pięć albumów, z których każdy sprzedał się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy robi wrażenie. Narodzili się w 1968 roku we Flint, robotniczym mieście oddalonym od Detroit niecałe sto kilometrów jako power trio z Markiem Farnerem (gitara, wokal), Donem Brewerem (perkusja, wokal i Melem Schacherem (gitara basowa) nadając szablonowi Cream amerykański charakter. . Nazwali się na cześć linii kolejowej Grand Trunk Western Railroad,

Od lewej: Mel Schacher, Don Brewer, Mark Farner (1970)

Pomimo tej monumentalnie brzmiącej nazwy i ich ogłuszającego, rażącego decybelami gatunku hard-core’owego rocka, szanowani Grand Funk Railroad są o niebo mądrzejsi, niż się im przypisuje. Po pierwsze, zaatakowali amerykańskie serce koktajlem rockowego bluesa, którego mocy nie można było zaprzeczyć, ale także nagrali tak wiele albumów, że nie zawracali sobie głowy czytaniem ich recenzji. Po drugie pod riffami i rytmiczną rzezią kryje się też sporo humoru; Frank Zappa był ich cichym fanem, podobnie jak.. Homer Simpson z kultowej kreskówki „Simpsonowie” (ha, ha). Po trzecie są odpowiedzialni za wprowadzenie pre-metalowego rocka do radia dzięki popularności pierwszych płyt. Mimo to od zawsze mieli przeciwko sobie krytyków muzycznych, którzy mocno nienawidzili młodych chłopaków wywodzących się z klasy robotniczej, a nadejście każdego nowego albumu traktowali jak kopniak w piszczel. Pieprzyć krytyków! Innego zdania byli długowłosi, ubrani w dżinsy nastolatkowie z całego serca Ameryki pragnący ich pierwotnej muzyki jak tlenu do życia. Dla zespołu najcenniejsza była bezgraniczna miłość fanów i relacje z koncertów podawane z ust do ust, którymi udowadniali swoją popularność. Po raz pierwszy zachwycili wielki tłum na Atlanta Pop Festival w lipcu 1969 roku;  w grudniu grali już w Fillmore East w Nowym Jorku, co nie zdarzyło się żadnemu innemu, tak młodemu zespołowi.

Bilboard zapowiadający koncert zespołu w Fillmore East.

Będąc suportem dla Led Zeppelin porwali widownię do tego stopnia, że Peter Grant mający jak mało kto nosa do tego biznesu w obawie, że mogą przyćmić jego podopiecznych wpadł na scenę i przerwał występ. 15 czerwca 1970 roku wystąpili na Cincinnati Pop Festival dzieląc scenę z Jimi Hendrixem. Występ był tak dobry, że z marszu zaproszono ich na dwie kolejne edycje. Nawiasem mówiąc data festiwalu zbiegła się idealnie z wydaniem albumu „Closer To Home”, który osiągnął status złotej płyty – trzeciej w ciągu JEDNEGO roku. Najbardziej spektakularny przykład ich popularności przyszedł 5 czerwca 1971 roku. W ciągu 72 godzin wyprzedali komplet miejsc (55 tysięcy!) na koncert na nowojorskim Shea Stadium, bijąc rekord Beatlesów z 1965 roku, którzy potrzebowali na to kilku tygodni. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było sprzedaży online. Jeśli chciało się zobaczyć występ trzeba było przyjść, odczekać swoje w ogromnej kolejce i kupić bilet w okienku. Przedstawiciele mediów, którym nigdy nie było po drodze z zespołem musieli przełknąć gorzką pigułkę i przyznać, że Grand Funk Railroad jest jednym z największych zespołów swojego pokolenia zdolnym zapełnić fanami krater Copernicus.

Most Grand Trunk Railroad przy Fenton Road w mieście Flint, od którego zespół wziął swoją nazwę.

Na rynku płytowym zadebiutowali w 1969 roku sprzedając ponad milion egzemplarzy trafnie zatytułowanego albumu „On Time”. Współpracując z producentem i menadżerem Terrym Knightem, trio kopało tyłki na „TNUC”, hymnicznym „Can’t Be Too Long” i psychodelicznej ekstrawagancji „Into The Sun”. Drugi album, „Grand Funk” (również z 1969 roku), posunął się jeszcze dalej w hitach „Mr. Limousine Driver”, „Heartbreaker”, proto-grunge’owym „Paranoid”, a także coverem The Animals „Inside Looking Out” – hit, który stał się żelaznym punktem występów. Jego rozszerzoną, 13-minutową wersję koncertową można usłyszeć na „Live Album” (1970). Wierzyć się nie chce, że wydając trzeci studyjny krążek „Closer To Home” (czerwiec’70) basista Mel Schacher miał 19 lat! Cokolwiek nie pomyśleć o tej płycie zawsze kojarzyć mi się ona będzie z epickim „Closer To Home (I’m Your Captain)”. Ten genialny numer zahaczający o prog rock jest definicją muzyki rockowej wczesnych lat 70-tych. Pod względem koncepcyjnym zawiera opowieść o załodze przejmującej statek i kapitanie, który świadomy buntu nie pragnie niczego bardziej niż bezpiecznego powrotu do domu. Była to z jednej strony alegoria walczących w Wietnamie młodych chłopaków, o powrocie do domu, symbolicznym „fragowaniu”. Z drugiej pokazywała, że ​​ci, którzy dowodzili wykonywali tylko rozkazy i byli tak samo zagubieni na morzu jak każdy z nich, chociaż ich morze miało tylko dziewięć cali głębokości i składało się z gęstego czerwonego mułu. Oczywiście pozostałym utworom choćby takim jak „Hooked On Love”, „Mean Mistreater”, czy jednym z moich ulubionych, „Sin’s A Good Man’s Brother”, absolutnie nie można nic zarzucić.

Gdy bilety na Shea Stadium rozchodziły się jak świeże bułeczki, czwarty studyjny album, „Survival” (kwiecień’71) osiągnął szóste miejsce na liście przebojów w USA. Był to ich trzeci z rzędu longplay w Top Ten i kolejna platynowa płyta. Trio stworzyło nienaganny produkt wypełniony pełnymi pasji występami, w którym żadna, nawet drobniutka skaza nie psuje jego nieskazitelnej aury. To jedyny hard rockowy, gospelowo-bluesowy i soulowy album w jednym jaki znam. Mark Farner błyszczy jako główny wokalista, któremu wtóruje perkusista Don Brewer tworząc fajne harmonie.. Emulacje Brewera w „I Can Feel Him In The Morning” są tak wiarygodne, że zapierają dech w piersiach. Są tu też dwa covery: miażdżąca wersja „Gimme Shelter” Stonesów i uroczy, folk rockowy „Feelin’ Alright” z debiutanckiego krążka Traffic z 1968 roku. Te dwa nagrania plus „Footstompin’ Music” z wydanego w czerwcu tego samego roku longplaya „E Pluribus Funk” były najczęściej zamawiane i grane w radio. Warto wspomnieć, że oprócz doskonałej muzyki, „E Pluribus Funk” wyróżniał się tym, że został wydany w okrągłej okładce imitującą monetę.

Kiedy we wrześniu 1972 roku ukazał się „Phenix” nie było już z nimi menadżera, Terry Knighta. Rozstali się skłócenie i w rezultacie było źródłem ciągnących się latami sporów sądowych. Jak łatwo się domyślić krytycy ponownie ich zmiażdżyli, ale publiczność pozostała lojalna i to chyba dzięki nim singiel „Rock & Roll Soul” stał się hitem. Mark Farner zdając sobie sprawę z zadyszki zespołu przejął kontrolę nad nowym materiałem, zaangażował klawiszowca Craiga Frosta (gościnnie grał już na płycie „Phenix”), oraz (nieformalnie) grającego na elektrycznych skrzypcach Douga Kershawa.

Grand Funk jako kwartet. Pierwszy z lewej Craig Frost (1973)

Aby wszystko wróciło na wysoki poziom do pracy nad kolejnym albumem zaprosił Todda Rundgrena powierzając mu rolę producenta. Przesiąknięty mądrością Rundgren mający za sobą ogromne doświadczenie zarówno jako muzyk i producent gwarantował wysoką jakość ostatecznego produktu. Cel jaki sobie postawili był jasny – kontynuować tworzenie hard rocka, którego styl coraz bardziej odchodził od blues rockowych korzeni nadając mu nowe elementy, a kompozycjom większą różnorodność stylistyczną. To Rundgren zasugerował, by niektóre partie wokalne powierzyć Brewerowi. Jego ekspresyjny, naładowany siłą soulowy głos brzmiał potężnie. Nikt i nic nie było w stanie go przyćmić. Ale to nie wszystko. Ten człowiek wiedział jak wydobyć z każdego instrumentu maksimum możliwości, wycisnąć z nich potencjał i osiągnąć genialny efekt, który, jak się okazało, nie pozostał niezauważony. Cała sesja nagraniowa trwał ledwie trzy czerwcowe dni 1973 roku, a sam album, „We’re An American Band” ukazał się dokładnie miesiąc później. Zabójcze tempo!  Oryginalną okładkę pokryto błyszczącą, lustrzaną złotą folią. Robiła wrażenie. Niestety w późniejszych reedycjach, wliczając te na CD, wyglądało to mdło i biednie. Była też limitowana edycja z kolorowym (złotym) winylem, wart dziś niezłą fortunę, oraz 8-mio trackowy Cartridge dla kierowców ciężarówek. I to tu po raz pierwszy zespół użył skróconej nazwy usuwając z niej ostatni człon.

Front okładki.

Po jego wydaniu wśród krytyków nastąpiła nagła zmiana. Pierwszy raz ich album otrzymał pochlebne recenzje! Chociaż nadal wolę surową i nieokiełznaną atmosferę pierwszych albumów studyjnych, to ten wyniósł ich na światowy piedestał i przyniósł sławę. I muszę przyznać, że po latach wciąż się broni. Tajemnica tego triumfu nie polegała na wsparciu krytyków, ale na ciężkiej pracy okupioną  krwią, potem i łzami przy nieocenionej pomocy doświadczonego producenta. Pomysłowe i dobrze wykonane kompozycje oparte głównie na gitarze Farnera i organach Frosta z więcej niż genialną sekcją rytmiczną to elementy, które tworzą duszę Grand Funk.

Jak dla mnie „We’re An American Band” jest jednym z najbardziej spójnych wydawnictw zespołu. Album zawiera kilka naprawdę doskonałych piosenek, a także świetną formę wokalną Marka Farnera w tak znakomitych numerach jak we wzmocnionym elektrycznym pianinem „Creepin’ ”, znakomitym „The Railroad”, wcale nie gorszym „Loneliest Rider”, a szczególnie w rozbrykanym „Black Licorice” będący hołdem dla tajemniczej i anonimowej hebanowej piękności. Utwór tytułowy zaśpiewany przez Brewera był grywany na śmierć w niemal każdej stacji radiowej na świecie i choć kiedyś nie był moim ulubionym numerem wracam do niego co jakiś czas z przyjemnością. W przesiąkniętym potem i krwią robotnika we wspomniany już „The Railroad” muzycy kontynuują swą nieomylną zdolność pisania wspaniałej muzyki hymnicznej. Głos Farnera błyszczy, a panowanie i kontrola nad nim są wzorcowe. To mój osobisty faworyt tej płyty.

Tył okładki.

W doskonałym, funkowym „Stop Looking Back” można usłyszeć świetną pracę perkusji i smaczne organy Frosta, oraz soulowy wokal Brewera. On też śpiewa w twardym, kroczącym „Walk Like A Man”, zaraźliwym, hard rockowym numerze walącym jak młot parowy w klatkę piersiową pokazując, że zespół odzyskał swój styl po lekkim „Phoenix”. I jeszcze jedno. Będąc maniakiem Hammonda, miło jest tu usłyszeć więcej organów niż wcześniej, a w „Black Licorice” mamy nawet Hammondowe solo! Plemienne rytmy bębnów Indian amerykańskich kończące „Loneliest Rider” nawiązują do tytułu płyty. Jakby nie oceniać i jakby nie patrzeć Grand Funk był i jest amerykańskim zespołem z krwi i kości. Ale jak na ironię tytuł longplaya może oznaczać też protest, lub niezgodę z amerykańskim systemem. Wszystko zależy od tego jak się na to spojrzy. Ten album potencjalnie uznać można za arcydzieło zespołu (lub przynajmniej jedno z nich) i jest to ich ostatnia, naprawdę świetna płyta.

Label oryginalnej płyty.

Krążek był wielokrotnie wznawiany nie tylko w Stanach, ale na całym świecie. W Polsce ukazał się na kasacie magnetofonowej w latach 90-tych(?) wydany przez warszawską wytwórnię Elbo. Nie muszę dodawać, że były to „pirackie” kasety, które wtedy zalewały nasz rynek niczym potop szwedzki. No, ale cóż, takie mieliśmy czasy.

Spośród wielu późniejszych reedycji polecam te z bonusami jak ta z 2002 roku wydana przez Capitol Records, na której są cztery dodatkowe nagrania. „Hooray” to szybki rocker pochodzący z tej samej sesji nagraniowej nawiązujący do „starszych dni” zespołu. Bardzo żałuję, że nie znalazł na oryginalnej płycie, ale ograniczenia czasowe winylu uniemożliwiły go tam umieścić. Podobnie ma się rzecz z „The End” z fajnym funkowym basem. Akustyczny „No Lookin’ Back” jest świetny; prawdziwą przyjemnością jest usłyszeć Farnera na gitarze akustycznej. Ostatni utwór, remiks tytułowej piosenki, oferuje inne na nią spojrzenie, a najbardziej oczywistą różnicą jest fazowana gitara. Miło, że przy tak wielu reedycjach, które oferują gorsze bonusy te są na wysokim poziomie wzbogacając i tak dobre wrażenie oryginału.