Święty Graal boliwijskiego rocka. WARA „El Inca (Música Progresiva Boliviana)” (1973)

Boliwia to kraj, który jeszcze  nie pojawił się na moim muzycznym radarze. Pora to zmienić… Rewolucja narodowa z 1952 roku oznaczała całkowitą zmianę wizji tego kraju. Zmiana ideologiczna zarówno w sferze politycznej jak i gospodarczej objęła także młode pokolenie i była  osadzona głównie w inteligentnej kulturze uniwersyteckiej. Gdy na początku lat 60-tych rock and roll przybył do Boliwii był „towarem” uprzywilejowanych ludzi, którzy mieli szczęście posiadać gramofon i płyty sprowadzane zza granicy. Sytuację próbowało zmienić radio coraz śmielej emitując „amerykańską” muzykę, ale przywiązanie społeczeństwa do tego, co było cenne w narodowej kulturze było jeszcze nie do przeskoczenia. Mimo tych komplikacji rock and roll, który zdążył już ewoluować przetrwał, rozprzestrzenił się dając swobodę nowej fali muzyków tworzących podwaliny tamtejszej sceny rockowej

Scenami pierwszych muzycznych prezentacji boliwijskich wykonawców rockowych były imprezy młodzieżowe, występy na placach i w kawiarniach, koncerty na uniwersytetach. Wytwórnie płytowe, które przybyły do ​​Boliwii nabrały wielkiego impetu organizując liczne konkursy i festiwale wyławiając młode talenty, w których można było zdobyć satysfakcjonujące nagrody: nagranie singla, EP-ki, możliwość podpisania kontraktu. Niektóre grupy takie jak The Blackbyrds, The Crikets (później Los Grillos), The Loving Darks, czy Climax skorzystały z tego typu imprez będące katapultą do odniesienia ewentualnego sukcesu. W Boliwii do dziś pamięta się plenerowe koncerty z mnóstwem wypitego chicha camba (napój bezalkoholowy na bazie roślin, zboża i ziemniaków) w towarzystwie  tancerek Go-Go i psychodelicznej muzyki granej przez zespoły z La Paz (Splendid, The Dhag Dhags, The Donkeys, Los Laser) z  Cochabamba (El Grupo 606), Patosi (Los Ovnis de Huanuni), czy z Santa Cruz (Los Daltons). W tym to też czasie narodziła się formacja Grupo Conga szybko przekształcając się w Tabú, którego trzon tworzyli trzej szesnastolatkowie: Carlos Daza (gitara), Jorge Cronembold (perkusja), Dantego Usquiano (wokal)  i Pedro „Perico” Sanjines (klawisze).

Na początku lat 70-tych grupa nagrała dwie piosenki: „Cafe” i „She Is My Woman” z dużą ilością tropikalnego rytmu, dominującymi partiami klawiszy, melodyjnym wokalem i przeszywającym basem. Dobrze zapowiadającą się karierę przerwał tragiczny finał jednego z koncertów podczas którego doszło do porachunków pomiędzy młodzieżowymi gangami, w których zginął młody chłopak. Wstrząśnięci tym wydarzeniem muzycy na jakiś czas się rozstali.

Zespół Wara zmienił oblicze boliwijskiego rocka.

Krótkotrwałe zejście ze sceny miało pozytywne skutki.  Członkowie Tabú rozpoczęli studia w Narodowym Konserwatorium Muzycznym w La Paz na Wydziale Muzyki Współczesnej. Tam narodziła się Wara, która zmieniła historię boliwijskiej muzyki. Nazwa wywodzi się z andyjskiego astralnego światopoglądu WARA WARA. W kulturze Inków Wara (gwiazda Aymara) to Światło Słońca, Światło które daje życie i przez życie prowadzi. W zreformowanym nieco zespole pojawił się basista Omar Leon. Nowe kompozycje powstały przy udziale wszystkich muzyków. Na teksty wpływ miały książki o rodzimej ideologii i treści socjologicznej w rodzaju „La Revolución Indie” Fausto Reinaga, ale tak naprawdę to życie społeczne i wściekły krzyk protestujących przeciwko nieprzejednanej dyktaturze było bodźcem do stworzenia prawdziwego arcydzieła. Z niespotykanymi dotąd w narodowym rocku aranżacjami zespół zaproponował niesamowitą podróż po uniwersum progresywnego rocka, którego formuła tak niedawno wykluła się w dalekiej Europie (obca dla tamtejszego przeciętnego słuchacza) łącząc go z andyjską muzyką.

Studia uniwersyteckie pochłonęły Dantego Usquiano tak bardzo, że zrezygnował z tej duchowej podróży. Był to moment, w którym grupa miała już przygotowaną sporą część materiału na płytę. Na pomoc wezwano Nataniela Gonzáleza, „słowika z Oururo” jak go nazywano, z grupy Steepenstones, który bardzo szybko złapał nić porozumienia z nowymi kolegami. Album „El Inca”, w podtytule „Música Progresiva Boliviana” nagrany w studiach wytwórni Heriba w La Paz ukazał się w połowie 1973 roku. Na okładce widać jednego ze strażników wykutego w skale na szczycie Puerta de Sol z Tiahuanaku. Wykorzystanie grafiki odległej cywilizacji w pewnym sensie oddaje jej hołd. Wewnątrz wydrukowano teksty i zdjęcia zespołu. Wszyscy mieli wtedy po dziewiętnaście lat…

Front okładki.

Na album składa się pięć utworów, w którym rodzime brzmienia przeplatają się z symfonicznymi aranżacjami i elektrycznymi gitarami inspirowanymi brytyjskim hard rockiem podlane późną psychodelią. Pojawiające się skrzypce, flet, wiolonczela, fagot, obój i chóralne śpiewy budują jego niepowtarzalny klimat. Pierwsze trzy nagrania  zostały skomponowane przez Gonzáleza i Sanjinesa (na okładce przedstawiani jako „Perico”) zaś pozostałe dwa tworzące całą stronę „B” płyty napisali Dante Uzquiano i Omar Leon.

Szalony wir wznoszących się i opadających dźwięków w otwierającym „El Inca (El Señor de la Tierra)” przeobraża się w symfoniczny rock chwytający za serce. Chór i kojący flet przenoszą nas pod drzwi wyimaginowanej krainy snu, w którym Nataniel González opowiada historię tułaczki i powrotu do domu inkaskiego wojownika. Operowa intonacja i totalna ostrość wokalna Gonzáleza przywodzi na myśl Davida Byrona i Iana Gillana. Piękna aranżacja barokowych skrzypiec i instrumenty klawiszowe powiększają ten niesamowity nastrój, a ekspresyjne rytmy budzą godność i szacunek. Muzycy grają jak natchnieni, a ja mam wrażenie, że słyszę halucynacyjną wersję „The Snow Goose”…

Label wytwórni Heriba.

Pulsacja w rytm tarquedy (rodzimego tańca Aymara) prezentuje nam się w „Realidad”, drugim i zarazem najkrótszym na płycie utworze (5:12), w którym najbardziej charakterystyczne elementy rocka progresywnego z ciężkim Hammondem i gitarowymi solówkami na czele są już w pełni rozwinięte. Tekst bezpośrednio nawiązujący do literatury boliwijskiego pisarza Alcidesa Arguedasa niesie silny przekaz dumy z własnej rasy. Kiedy po raz pierwszy słuchałem tego nagrania przez głowę przeleciała mi myśl: „To nie może być Boliwia! To jakiś żart..?” Nie! Wara to bardzo poważny i wspaniały zespół. Podobnie jak Nataniel González i jego niesamowita ekspresja wokalna,.. „Canción para una niña triste” (Pieśń o smutnej dziewczynie) przenosi nas przez spokojne wody. Najbardziej melancholijnemu tekstowi będący metaforą utraconej tożsamości towarzyszy bluesowa gitara. Słychać tu nawiązania do argentyńskiej legendy tamtych lat, grupy Almendra, szczególnie w instrumentalnej wrażliwej, gęstej, ale delikatnej aranżacji. Piękne.

Zdjęcie zespołu w środku rozkładanej okładki.

„Wara (Estrella)” w ciągu ośmiu minut przywdziewa jaskrawy, wielokolorowy, hard rockowy kostium w bluesowej tonacji. Obłędna gitara elektryczna i instrumenty klawiszowe zajmują centralne miejsce i tylko na chwilę  oddają pole wokaliście. Szacunek! Całość zamyka „Kenko (Tierra de Piedra)”, w którym organy i wiolonczela tworzą uroczysty nastrój, a końcowe gitarowe solo zostaje długo w pamięci.

Naładowany treściami społecznościowymi „El Inca” był krzykiem protestu w czasach boliwijskiej dyktatury, co nie uszło uwadze rządzącym elitom, które łaskawie pozwoliły wytłoczyć pięćset egzemplarzy, ale zabroniły jego promocji. Kulturowy wpływ albumu był tak wielki, że jego przesłanie rozbrzmiewa do dziś, a limitowana produkcja nie przyćmiła jego dziedzictwa.

 

ROSS „Ross” (1974); „The Pit And The Pendulum” (1974).

Moje pierwsze spotkanie z muzyką  zespołu Ross miało miejsce wiele lat temu. W jednej z radiowych audycji przykuła moją uwagę przeraźliwie smutna piosenka z tekstem o osobie która pogrąża się w żalu straconej nadziei. Kiedy wokalista zaśpiewał „Candles trying, flames are died” przeszedł mi dreszcz. Uff.. Piosenka kończyła się niespodziewanym, lekko frenetycznym gitarowym solem, po którym czułem niedosyt. Przegapiłem zapowiedź, więc nie miałem pojęcia kto ją wykonywał. Długo nosiłem ją w pamięci i dopiero w dobie Internetu kanał  YouTube pomógł tę zagadkę rozwiązać i to całkiem przypadkowo. To było „Swallow Your Dreams” nieznanej mi wtedy grupy kierowanej przez gitarzystę Alana Rossa.

Alan nie był człowiekiem znikąd. Na początku lat 70-tych grał na dwóch solowych płytach basisty The Who, Johna Entwistle’a, a potem stał częścią jego zespołu koncertowego. W 1973 roku Tim Hardin, walczący wówczas z uzależnieniem od heroiny, zaprosił go do współpracy przy płycie „Painted Head”. Chwilę później wspólnie z amerykańskim basistą Warwick’iem Rose’em założył zespół Ro Ro wydając longplay „Meet At The Water”, dziś trudny do zdobycia, a jeśli już to za spore pieniądze. Rok później razem z byłym klawiszowcem Indian Summer, Bobem Jacksonem, basistą Steve’em Emery, perkusistą Tony Fernandezem (potem u Ricka Wakemana i w The Strawbs), oraz grającym na instrumentach perkusyjnych Reubenem White’em powołał do życia zespół Ross.

W momencie podpisania kontraktu z wytwórnią RSO zarządzaną przez Roberta Stigwooda kariera wydawała się nabierać rozpędu.  Szybko znalazło się dla nich miejsce w nowym studio nagraniowym Ramport ulokowanym w londyńskiej dzielnicy Battersea. Nawiasem mówiąc The Who, właściciele tego przybytku, kilka miesięcy wcześniej właśnie tutaj nagrali swoją „Quadrophenię”.

Płyta „Ross”, wydana na początku 1974 roku, miała fantastyczną okładkę zaprojektowaną przez Patricka Woodroffe’a. Artysta tworzył później grafiki między innymi  dla Judas Priest, The Strawbs i Budgie… Złośliwi twierdzą, że zawiera dużo erotycznej symboliki godną reprodukcji w magazynach dla panów, ale kto by tam przejmował się opiniami złośliwców. To jest ten rodzaj sztuki, którą się kocha, albo nie.

Front debiutanckiej płyty zespołu Ross(1974)

Wszystkie dziesięć utworów jakie znalazły się na tym krążku napisane zostały przez  Alana Rossa z wyjątkiem pierwszego, Alright By Me” (wydany również na singlu), w którym palce maczał i Steve Emery i Bob Jackson. I powiem szczerze – ten numer powalił mnie mimo, że łagodny początek wcale tego nie zapowiadał!

Label wytwórni RSO.

Tak więc mamy tu do czynienia ze znakomitym zestawem rockowych numerów z wpływami R&B i funku z kapitalnymi harmoniami wokalnymi, przy czym gitara Rossa jest dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) głównym magnesem przyciągającym całą uwagę. Ross jako tekściarz nie wydaje się mieć wiele do powiedzenia. Ba! Odnoszę wrażenie, że teksty pełnią rolę tła dla jego muzycznych ram, co akurat w tym przypadku wcale mi nie przeszkadza. Alan napisał mnóstwo różnych i doskonałych kawałków, choć jeśli szukać hitów, takowych tu nie ma. Zresztą nigdy o nie nie zabiegał. Być może to było przyczyną, że „Ross” wciąż  jest mało znanym albumem lat 70-tych i wypadałoby to w końcu zmienić.

Kiedy spytano go jak jednym słowem opisałby swoją muzykę bez wahania odpowiedział: „Funky!” I faktycznie, w dużej mierze dzięki genialnej współpracy dwóch perkusistów, Tony’ego Fernandeza i Reubena White’a jest ona funkowa. Instrumentalnie ten debiutancki album ma (przynajmniej w moim odczuciu) bluesowo-jazzowy napęd, który jest szczególnie zauważalny w szybszych utworach, takich jak „I Need Your Love”, „You’re Looking Down A Road”, „Wherever You Go”, czy bardzo przeze mnie lubiany „Help Me Understand” mającą niezwykle fajną interakcję gitary z organami.

Jest tu też kilka akustycznych utworów i ballad, zwłaszcza „Caroline” (byłby to dobry singiel, ale został użyty wcześniej jako strona „B” na  „Alright By Me”), „Blackbird” (wcześniej nagrany i wydany z Ro Ro) i „Leave It All Behind You”, który kończy płytę.

Tuż po jej wydaniu udali się do Stanów Zjednoczonych promując ją na koncertach. Jeszcze tego samego roku, dokładnie 1 listopada do sklepów trafił drugi album zespołu, „The Pit And The Pendulum” wyprodukowany przez Bruce’a Botnicka (współproducent płyty „L.A. Woman” The Doors) zagrany w zupełnie odmiennym stylu.

Okładka płyty „The Pit And The Pendulum” (1974)

Po funku z „Ross” praktycznie pozostały śladowe ilości. Teraz bardziej przypominali Grand Funk Railroad, a niektóre elementy z tego krążka za kilka lat słychać będzie w nagraniach Styx i Boston. Tym razem (co mnie bardzo cieszy) gra Boba Jacksona na klawiszach jest rozkoszą samą w sobie i robi dużo większe wrażenie niż na debiucie, szczególnie w przejmującym „Standing Alone”, czy w hard progowym „Discovery”, w którym Bob nadał mu genialnego blasku.

„The Pit And The Pendulum” („Studnia i wahadło”) było dziełem koncepcyjnym opartym na opowiadaniu Edgara Alana Poe z 1842 roku o tym samym tytule. Poe skupiał się w nim na mękach torturowanego więźnia w czasach hiszpańskiej inkwizycji. Uwięziony czeka na wydanie wyroku przez sąd złożony z mnichów. Jego nadzieja na odzyskanie wolności szybko topnieje, podobnie jak topnieją palące się świece stojące tuż przed nim. Jeśli nie liczyć zdjęcia tylnej okładki, na którym widać członków zespołu w strojach zakonników ten element horroru w dużej mierze został z albumu usunięty. Ross i spółka skupili swoje wysiłki na stworzeniu zaskakującego zestawu mocnych rockerów niepozbawionych jednak pewnych wątków historycznych.

Całość otwiera wspomniana na samym początku ballada „Swallow Your Dream” z kojącym wokalem Rossa i oszczędną, choć pełną smaku gitarą prowadzącą. W skocznym „Gotta Get It Right Back” z bogatą w perkusję melodią podkreśloną doskonałymi harmoniami wokalnymi Ross wspiął się na wyżyny i wykonał jedną ze swoich najlepszych solówek. Z kolei „Madness In Memories” z subtelnym funkowym klimatem przypomina mi Curtisa Mayfielda i mniej więcej w połowie przeobraża się w coś co brzmiało jak jam w stylu Santany. Jakież to przyjemne! Wstęp organów kościelnych zawsze mnie porywa, podobnie jak dwunastostrunowa gitara, więc power rockowa ballada „Standing Alone” trafia mnie w serce. Chyba nigdy nie słyszałem tak ładnej piosenki poświęconej ciemnemu i wilgotnemu lochowi pełnych szczurów i pająków… Napisany i zaśpiewany przez Jacksona „Discovery” dzięki ładnym bębnom Fernandeza nadały mu ostrzejszy charakter, do którego pasuje jak ulał bardziej szorstki i surowy głos autora przypominający Steve’a Winwooda. Tak kończy się strona pierwsza oryginalnej płyty.

Tył okładki.

Drugą otwiera spowolniony, blues rockowy „Now I See” z ładną melodią i pięknymi harmoniami wokalnymi. Uwielbiam te klimaty, więc stawiam kolejny duży plus. Tuż po nim typowo rockowy „So Slow” z chwytliwym refrenem. Niby prosty a buja! Następnie Alan podaje nam na tacy coś niezwykłego. Oto ciężki instrumentalny „The Edge” z jazzowym brzmieniem zanurza się w ołowiane opary heavy metalu. Jest to prawdopodobnie jeden z najlepszych utworów, jaki Ross kiedykolwiek nagrał, więc szkoda, że ​​zespół nigdy nie miał szansy nagrać trzeciego albumu. Jedyną wadą w tym przypadku jest jego długość – nie trwa nawet dwóch minut… „Nearer And Nearer” jest jednym z najbardziej komercyjnych utworów, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, z wpadającą w ucho melodią i zabójczą linią basu Emery’ego…  „Free” wprowadził do miksu odrobinę country rocka i byłby naprawdę wyróżniającym się kawałkiem gdyby trwał zdecydowanie dłużej niż minutę. „I’ve Been Waiting” czyli kolejna ładna i mocna ballada. Gdyby była wydana w połowie lat 80-tych zapewniłaby zespołowi platynową płytę. Niestety piosenka pozostała anonimowa dla wszystkich tych, którzy nigdy nie słyszeli tego albumu. Płytę zamyka na wpół akustyczny „So, I Happy Now” skomponowany przez lidera do słów Edgara Alana Poe, w którym autor obwieszcza, że przetrzymywany w lochach więzień wyszedł na wolność.

Podobnie jak w przypadku debiutu tak i tym razem wytwórnia RSO wysłała ich w trasę, tym razem nieco dłuższą, po USA podczas której otwierali koncerty Erica Claptona. Przy okazji wywołali dużo szumu dzięki występowi w programie telewizyjnym „Don Kirshner’s Rock Concert” cieszącym się w Stanach ogromną popularnością. Kirshner, nazywany przez magazyn Time „Człowiekiem ze złotym uchem” miał nosa do wyszukiwaniu talentów. Tym razem też się nie pomylił. Występ był oszałamiający i lepszej reklamy za Oceanem zespół Ross nie mógł sobie wymarzyć.

Sprawy wyglądały bardzo obiecująco, ale niestety w połowie trasy z kolegami pożegnał się Bob Jackson (dołączył później do Badfinger). Po powrocie do kraju zespół poszedł w rozsypkę. W 1976 roku Ross pojawił się na albumie zespołu Stars o tym samym tytule. W latach 1977/1978 roku wydał dwa albumy, „Are You Free On Sunday” i „Restless Nights” dla małej brytyjskiej wytwórni Ebony Records pod nazwą Alan Ross Band. Do późnych lat 90-tych był muzykiem sesyjnym, po czym wycofał się z branży i wspólnie z żoną prowadził schronisko dla koni w Finchingfield w hrabstwie Essex w Anglii…

Arcydzieło argentyńskiego rocka: VOX DEI „La Biblia (Según Vox Dei)” (1971)

Do trzech pionierskich grup argentyńskiego rocka przełomu lat 60 i 70-tych zalicza się zespoły Los Gatos, Manal i Almendra. Od nich rozgałęziły się różne gatunki ewoluując się przez następne dekady. Jednakże w tym pierwszym okresie na peryferiach istniały inne grupy, które albo ze względu na swoje krótkie istnienie, brak sukcesu komercyjnego, albo po prostu dlatego, że powstały poza Buenos Aires zostały zdegradowane ze swojego statusu pionierów. Vox Dei, który narodził się w 1967 roku w Quilmes, półmilionowym mieście położonym na południe od Buenos Aires kojarzonym głównie z produkcji piwa był pod tym względem wyjątkiem i śmiało dołączył do tej trójki. Tworzyli go gitarzysta i wokalista Ricardo Soulé, gitarzysta rytmiczny i drugi wokalista Juan Carlos „Yodi” Godoy, basista Willy Quiroga, oraz perkusista Rubén Basoalto. Początkowo nazywali się Mach 4 i jak wiele zespołów tamtych czasów śpiewali znane covery po angielsku, a z biegiem czasu własne kompozycje. Do śpiewania po hiszpańsku przekonał ich Luis Alberto Spinetta, legendarny piosenkarz, poeta i gitarzysta zespołu Almendra. Nie trzeba było długo czekać by wpadli w oko producentom pierwszej niezależnej argentyńskiej wytwórni płytowej Mandioca specjalizującej się w wydawaniu płyt rodzimego rocka. Właściciel wydawnictwa, Jorge Álvarez, zasugerował zmianę nazwy na Vox Populi Vox Dei (łac. Słowo Ludu Jest Słowem Boga). Pomysł się spodobał, ale zespół skrócił ją do Vox Dei.

Vox Dei (1970)

Pierwsze demo jakie nagrali to piosenka „When A Man Loves A Woman” Percy Sledge’a i „Gimme Some Lovin'” Spencer Davis Group. Demo oficjalnie nigdy i nigdzie się nie pojawiło, ale to wystarczyło, by Álvarez zorganizował im sesję nagraniową w TNT Studios w Buenos Aires, a potem wydał singiel „Azúcar Bitter” utrzymany w stylistyce prostego blues rocka. Po kilku koncertach w Buenos Aires wydali drugiego singla, „Presente”. Ta piękna ballada ze znakomitym tekstem opowiada o tym, jak ulotne jest życie, a co za tym idzie, jak ważne jest „życie teraźniejszością”. W czerwcu 1969 roku wystąpili na Beat Song Festival przed wielką publicznością, która nie chciała wypuścić ich ze sceny. W połowie 1970 roku ukazał się ich debiutancki album „Caliente”, na którym znalazły się bluesy i rockowe utwory takie jak „Reflejos”, „Cuero”, „Compulsion”, „Total qué” nie bez podstaw określane klasykami. Oczywiście nie mogło zabraknąć świetnych ballad, jak wspomniana wcześniej „Presente” i, wydana również na singlu, „Canción para una mujer (que no estar)”.

Swoboda twórcza jaką zapewniła im wytwórnia Mandioca, oraz fakt, że płyta zostało gorąco przyjęta odważyli się na bezprecedensowy krok – stworzenie albumu koncepcyjnego opartego na Biblii. Pomysł narodził się w głowie Ricardo Soulé gdzieś pod koniec 1969 roku i dojrzewał powoli. W końcu podzielił się nim z chłopakami. Wszyscy uznali go za genialny. W kraju rządzonym przez wojskową juntę i Kościołem mającym ogromną władzę i wpływy było to szaleństwo graniczące z samounicestwieniem. A jednak gotowi byli podjąć ryzyko. Jeszcze tego samego dnia przejrzeli szkice kilku tekstów. Praca nad całością trwała prawie rok z przerwami na koncerty. Na jednym z nich, konkretnie na BA Rock Festival (listopad 1970) Vox Dei zagrał instrumentalną część tematu „Genesis”, który nie miał jeszcze tekstu. Nagrań dokonano w TNT, choć smyczki i orkiestrę składającą się z pięćdziesięciu muzyków zarejestrowano w Phonal. W sumie wykorzystali ponad sto pięćdziesiąt godzin nagrań – jak na tamte czasy ogromna liczba. Wiadomo też było, że ze względu na obszerny materiał całość będzie wydana w formie podwójnego albumu. Przewidując ewentualne kłopoty ze strony Kościoła, Jorge Álvarez, pełniący również funkcję producenta płyty zabiegał o aprobatę u wysoko postawionych hierarchów kościelnych. Z jego inicjatywy zespół spotkał się z prałatem Emilio Teodoro Graselli i sekretarzem arcybiskupa Buenos Aires, kardynałem Antonio Caggiano, którzy po przeczytaniu tekstów wyrazili zgodę na publikację nagrań. Na zakończenie Graselli powiedział do Soulé’a: „Wyjaśnienie, czym jest Bóg, zajęłoby mi kilka godzin, tobie udało się to zrobić za pomocą samego sylogizmu w kilka minut.” Miał na myśli początek albumu zaczynający się od słów: „Kiedy wszystko było niczym, początek był niczym, On był początkiem i z niczego stworzył światło.” Mało tego. Po ukazaniu się albumu prałat zachęcał młodych ludzi by go kupowali i uważnie słuchali. A mówią, że cuda się nie zdarzają!

W trakcie nagrywania pojawiły się rozbieżności muzyczne pomiędzy Ricardo Soulé i „Yodi” Godoy’em.  Ostatecznie Godoy opuścił grupę pod koniec 1970 roku, tuż przed ostatnimi sesjami. Jego miejsce zajął Nacho Smilari (ex-La Barra de Chocolate) gdy płyta była już na rynku… Ale to nie koniec złych wieści. Niemal w tym samym czasie przeżywająca kryzys Mandioca zbankrutowała, a jej długi przejęła firma Disc Jockey. Tym samym Álvarez nie mógł dalej opłacać sesji i dokończyć ostatecznego miksu. Nowy właściciel nagrań ani myślał pakować w to więcej pieniędzy i mimo, że album nie był jeszcze ukończony wysłał go do tłoczenia. Pośpiech w tym względzie okazał się złym doradcą. Ostatnie nagranie, „Apokalipsis”, nadal nie miało tekstu, trzyminutowy fragment z „Cristo – Muerte Y Resurrección” został przez pomyłkę skasowany w studio, a teksty utworów „Libros Sapienciales” i „Profecías” na tylnej okładce zostały zamienione. Wyglądało to jak jakiś żart. Dwadzieścia siedem lat później Vox Dei wykonał ją na żywo w wersji zamierzonej, jednak nie wszystko było tak dobre jak w oryginale…

Zespół planował wydać go w kwietniu, tuż przed Wielkanocą w okresie Wielkiego Tygodnia. Ostatecznie „La Biblia (Según Vox Dei)” (Biblia według Vox Dei) ukazał się dokładnie 15 marca 1971 roku. Do pierwszego wydania dołączono słowo wstępne napisane przez prałata, zaś promocyjny koncert w Teatrze Alvear finansowało Ministerstwo Kultury.

Front okładki.

Wspaniała zarówno pod względem muzyki, jak i tekstów „La Biblia” uważana jest za argentyńskie muzyczne arcydzieło, które rozwaliło Ameryką Łacińską! Ricardo Soulé wykonał świetną robotę, podsumowując w zaledwie kilku wersach najważniejsze historie z chrześcijańskiej Świętej Księgi: Genesis i Początek Wszystkiego, narodziny Mojżesza i jego cudowne ocalenie na wodach Nilu, Ostatnia Wieczerza, śmierć Jezusa, Apokalipsa wg. świętego Jana… Co ciekawe, te świetne piosenki usuwają ciężar religijny stawiając bardziej na literacką i duchową kwestię, bo tak naprawdę zespół nie miał nic wspólnego ani z religią, ani z gatunkiem zwanym „Christian rock”. Muzycznie ukierunkowali się na proto-progresywny styl zwracając się w stronę bluesa, hard rocka (być może był to w ogóle pierwszy hard rockowy zespół stamtąd) i psychodelię z przesterowanymi solówkami przeplatanymi akustycznymi fragmentami, z dzwoniącą 12-strunową gitarą, harmoniami wokalnymi przypominającymi The Moody Blues, oraz (przepraszam, że się powtarzam) poetyckimi tekstami inspirowanymi biblijnymi opowieściami śpiewanymi po hiszpańsku. Niech nikt się nie przejmuje jeśli nie zna tego języka. To album stworzony z pasji i ambicji, przy którym można po prostu usiąść i bezwiednie kiwać głową. Muzyka  jest  tak perfekcyjnie skonstruowana, że ​​praktycznie sama z siebie opowiada o emocjonalnych stanach, których doświadcza każdy z nas i przy których bariery językowe nie istnieją.

Label wytwórni Disc Jockey

W oryginale każda strona tego podwójnego wydawnictwa zawiera po dwa nagrania. Płyta pierwsza zaczyna się od „Génesis”, gdzie od samego początku  muzyka delikatnie wznosi się i nabrzmiewa, tworząc mglistą, enigmatyczną aurę wzmacnianą przez dźwięczny, duchowy wokal Ricardo Soulé. Ten piękny utwór posiada jedno z najbardziej niesamowitych zakończeń wpadając w miękkie harmonie do „Moises” (Mojżesz). Ładna melodia przypominająca kołysankę oparta jest na marzycielskich gitarach. Mniej więcej w połowie robi się nieco ostrzej, po czym piosenka zatacza koło wracając do początkowej melodii. Bardzo psychodeliczny klimat zbliżony jest do wczesnych prac Can, ale to tylko moja sugestia pozwalająca dać pewne wyobrażenie o tym nagraniu…  Epicki „Las Guerass” (Wojownicy) skupia się głównie na instrumentacji i doskonałych rytmach. To najdłuższy (13 minut) i najcięższy utwór na tym albumie w konwencji blues rocka przekształcający się w progresywny jam. Tuż za nim nieco ospały „Profecías(Profesje) rozwijający się w melodyjną balladę z orkiestrą w tle i naprawdę dobrą grą na gitarze… Jedną z najbardziej poruszających partii wokalnych Soulé’a odnajdziemy w „Libros Sapienciales” (Księgi Mądrości). To preludium  do magnum opus zespołu, podzielone na dwie części poświęcone Jezusowi. Ilustracyjny „Cristo y Nacimiento” (Narodziny Chrystusa) z kojącym podkładem orkiestry symfonicznej brzmi jak ścieżka dźwiękowa do romantycznego filmu. Ale gdy muzyka nabiera rockowego tempa w wieloaspektowym i kulminacyjnym  „Cristo – Muerte y Resurrección”(Chrystus – Śmierć i Zmartwychwstanie) z charakterystyczną długą partią gitary i pojawiającą się harfą wszystko wywraca się do góry nogami. W zakończeniu słychać  eksplozję, po której następuje anielski śpiew…  Finałowy utwór „Apocalipsis” to fuzja funku i ciężkiego rocka, który zbacza z kursu zbierając siły do ​​improwizowanego jamowania. Szkoda, że utwór nie ma tekstu i gwałtownie cichnie, ale gdybym nawet nie znał powodu, dla którego to się stało i tak chylę przed nim czoło.

Podróż przez emocje – taki powinien być pomysł na każdy album koncepcyjny. Ten  zachował poczucie ponadczasowości i świeżości. Posłuchajcie go (nawet kilka razy), a potem mi podziękujcie.

PS. Oprócz oryginału z 1971 roku istnieją także trzy odmienne wersje z różnymi okładkami: Ensamble Musical de Buenos Aires „La Biblia” (różni artyści, 1974); Vox Dei „La Biblia En Vivo” (wersja na żywo, 1987); Vox Dei „La Biblia 1997” (remake oryginału z dwoma dodatkowymi utworami i gościnnymi muzykami). Poza tym album był wielokrotnie wznawiany (także poza Argentyną) na winylu, CD i kasetach.

Miłość , poezja i rewolucja: podróż przez brytyjską scenę psychodeliczną i undergroundową 1966–1972.

Każdy mój wypad do Londynu kończy, albo zaczyna się wizytą w jednym z największych w Europie sklepów muzycznych oferujących wielki wybór płyt. Któregoś razu wpadł mi tam w oko trzypłytowy box o dość długim tytule „Love, Poetry And Revolution: A Journey Through The British Psychodelic And Underground Scene 1966-1972” wydany przez Grapefriut Records pod parasolem Cherry Red. Patrząc na niego pytałem sam siebie, czy aby na pewno potrzebuję kolejnej kompilacji..? Sprawdziłem spis wykonawców i utworów i od razu wiedziałem, że TAK! David Wells (główny człowiek wytwórni Grapefruit), zręcznie wspomagany przez Johna Reeda, stworzył zachwycający zestaw nagrań. Nie ma tu Hendrixa, Pink Floyd ani Soft Machine, co nie znaczy, że nie pojawiły się tu znane nazwiska (Hawkwind, The Crazy World Of Arthur Brown, Spancer David Group), ale są one w mniejszości i bez znanych utworów.  Przy tych mniej oczywistych najczęściej drapię się po głowie szukając ich w pamięci. Niektóre kojarzę, wielu nie, choć o kilku coś tam gdzieś czytałem, lub słyszałem. I nic dziwnego skoro są tu niewydane nagrania sesyjne, rzadkie prywatne tłoczenia, zapomniane acetaty, super nieznane single…

Front okładki boxu.

To, co wyróżnia ten zestaw na tle podobnych kompilacji, to fakt, że każdy utwór jest licencjonowany i w pełni przypisany źródłom. Poza tym, co mnie bardzo cieszy, jakość dźwięku jest doskonała nawet jeśli źródła nie są w stu procentach taśmami-matkami. Wiele z tych utworów w tamtym czasie mogłoby z łatwością stać się wielkimi hitami. Dlaczego tak się nie stało? A, to już jedna z małych tajemnic życia. Trzy płyty CD trwają prawie cztery godziny i zawierają łącznie sześćdziesiąt pięć utworów plus jeden ukryty. Każda z odpowiednim tytułem, z odrębną okładką. Dysk pierwszy to „Love”, drugi „Poetry”, ostatni „Revolution”. Wszystko ułożone chronologicznie. Zaczyna się od 1966 roku, gdy w monochromatycznej Wielkiej Brytanii kolory nagle eksplodowały, ekspresja muzyczna poczuła potrzebę rozwinięcia skrzydeł w ślad za odrodzeniem bluesa i folku, a zaistnienie na listach przebojów było bardzo ważne. Czasu płynął dalej. Kluby i uniwersytety otworzyły swoje drzwi zanim festiwale wskoczyły na ten wóz, popowe covery przekształciły się w eksperymenty, rock i jazz łączył się ze stylami z tak odległych miejsc jak Indie i Japonia, a pojawienie się undergroundowego zespołu na listach przebojów było niewybaczalną zdradą. Całość kończy się na 1972 roku, gdzie wszystko się zmieniło. LSD było mniej ważne, optymizm zastępował pesymizm, a rewolucja stawała się bardziej polityczna. I tak oto w ciągu ledwie sześciu lat brytyjskie zespoły psychodeliczne przeszły od śpiewania piosenek o herbacie do piosenek o czarownicach.

Ważną rzeczą tego wydawnictwa jest 36-stronicowa, genialna książeczka z notatkami Davida Wellsa, wszechstronnego znawcy brytyjskich lat 60-tych. Jego komentarze są trafne, momentami humorystyczne i pouczające. To jak zapisanie się na kurs uniwersytecki z brytyjskiej psychodelii i freakbeatu tego okresu. To z nich dowiedziałem się, że The Shy Limbs (znani z singla „Love”/„Reputation”) mieli w swoich szeregach Grega Lake’a i Roberta Frippa, którzy potem uciekli by założyć King Crimson. Że członkowie Flies i The Cymbaline połączyli siły w 1969 roku jako Infinity. Że The Mirage wspierali Caleba (Quaye) w „Baby Your Phrasing Is Bad”. A  to tylko przedsmak…  Jedno jest pewne – „Love Poetry…” nie jest paradą niskiej jakości zapomnianych odrzutów. To wydawnictwo, wypełnione niesamowitą i osobliwą muzyką, wręcz błaga o wysłuchanie. To kompilacja pionierów szukających swojej drogi w czasie podróży w nieznane. Niewydane nagrania sesyjne, rzadkie prywatne tłoczenia, zapomniane acetaty, super-nieznane single… czy do szczęścia potrzeba czegoś więcej?  Zdaję sobie sprawę, że dla części malkontentów (których nigdy nie brakuje) będzie to „jedynie” historyczny zapis; dla entuzjastów (takich jak ja) czymś ponadczasowym.

Włożyłem sporo samozaparcia, by powstrzymać mój entuzjazm i zrezygnować z omawiania wszystkich utworów. Postaram się być w miarę zwięzły  (taki mam zamiar, nie wiem, czy mi wyjdzie) i przedstawię z każdej płyty kilku moich faworytów.

Płyta „Love” sugeruje łagodną, optymistyczną kolekcję słodkich dla ucha piosenek pop. Fakt, są tu takie, ale wydawcy wydają się być bardziej skoncentrowani na okresie, w którym freakbeat zwracał się w stronę awanturniczych dźwięków tym bardziej, że psychodeliczne wpływy rozlewały się gęsto i szybko. Na peron wprowadza nas Deep Feeling zaczynając podróż od nagrania „Pretty Colours”, marzycielsko-koszmarnej wycieczki, która była dość typowa dla tamtych czasów (1966), z efektami dźwiękowymi od tyłu, fletami i dudniącą sekcją rytmiczną. Kiedy Eric Burdon usłyszał go po raz pierwszy z acetatu ogłosił, że na Wyspach narodził się nowy styl, któremu na imię psychodelia.  Zespół był platformą startową dla jej członków: Jima Capaldiego, Poli Palmera, Luthera Grosvenora, którzy później grali w Traffic, Family, Spooky Tooth, Art… Z kolei The Misunderstood byli pupilami Johna Peela i moimi. Ich wściekle ekscytujący „Find The Hidden Door” z chropowatą gitarą i epickimi operowymi wokalami to prawdziwy rockowy majstersztyk… Jest tu i The Drag Set z „Day And Night”, którzy próbowali różnych stylów, kombinowali z Hendrixem i byli przeznaczeni do nagrywania z Joe Meekiem zaledwie kilka dni przed jego samobójstwem. Po wydaniu „Day And Night” zmienili nazwę na The Open Mind, który pojawi się na trzecim dysku…  Utwór „Am I Glad To See You” The In Crowd przypomina mod-psycho-geometryczne brzmienie moich ulubionych Creation, których tu nie ma. Po zmianie stylu stał się bardziej znany pod nazwą Tomorrow podążając za nurtem wyznaczonym przez The Who, The Yardbirds i The Hollies na trzech singlach Parlophonu… Wczesny zespół towarzyszący Eltonowi Johnowi, ale mający kilka własnych singli, The Mirage, zaadaptował zainteresowanie instrumentami klawiszowymi, wykorzystując wariant harmonium w pięknym „Wedding Of Ramona Blair”… Perełką tej płytki  jest „Busy Bee” zespołu Tintern Abbey odpowiedzialnego za najlepszy brytyjski singiel psych wszech czasów, „Beeside”/„Vacuum Cleaner”. „Busy Bee” to nic innego jak surowe demo „Beeside” nagrane w słynnej wytwórni Oak. Tylko bas, perkusja, gitara i wokal bez późniejszych studyjnych sztuczek. Pomimo finansowania przez milionera związanego z podziemną gazetą „International Times”, Tintern nie odniosło sukcesu. Demo zostało nagrane w RG Jones w Morden, obok cmentarza z XVII wieku, i (co bardziej użyteczne) starożytnej gospody. Pierwsze dema Yardbirds, Stonesów i Stray zostały nagrane właśnie tam. „Busy Bee” doskonale ilustruje okres, w którym The Who i Creation przestali słodzić panienkom i przewracać oczami. To jedno nagranie warte jest ceny całego zestawu!

Cover Janis Ian z 1967 roku, „Don’t Go 'Way Little Girl” (pierwotnie „Too Old To Go Way Little Girl”) The Shame (młody Greg Lake na wokalu), jest zgrabnym małym numerem z kilkoma riffami raga fuzz i ponurym tekstem, który jak na rok’67 jest dość głęboki (miał nawet wydanie w USA w mało znanej wytwórni Poppy)… One In A Million (odpowiedzialny za dwa bardzo polecane i kosztowne 45-tki z ’67) oferuje niepublikowany twardy kawałek „Man In Yellow”  wcale nie różniący się od nagrań beatowej grupy The Game (podpowiem, że singiel The Game, „The Addicted Man” z tego samego roku został wycofany przez Parlophone z powodu skandalicznie nieobyczajnego tekstu), zaś „Rosemary’s Bluebell Day” The Piccadilly Line na pozór wydaje się słodki, ale połączenie gitary i organów nadało mu rockowego pazura… Nie sposób pominąć zaskakująco kapryśnego „Mrs. Gillespie’s Refrigerator” nagranego w 1967 roku przez zespół Sands. Ciekawostką jest to, że twórcą piosenki byli bracia Gibb: Barry i Robin. Po rozwiązaniu Sands dwaj jego członkowie założyli duet Sun Dragon. Ich singiel „Peacock Dress” z 1968 roku (znajduje się na drugiej płycie zestawu) został wsparty trzonem Deep Purple: Jonem Lordem, Ritchie Blackmore’em i Ianem Paice’em! Jeśli chodzi o laur dla najbardziej pechowego zespołu, który nigdy nie osiągnął kontraktu pomimo scenicznej popularności należy do Walijczyków z Jade Hexagram. Burzliwy „Crushed Purple” zostaje wskrzeszony z głębokiej otchłani z cudem ocalałych taśm nagranych w Marquee w 1968 roku.  Idźmy dalej. Najdziwniejsza nazwa należy się Crocheted Doughnut Ring. Wydany przez Polydor psychodeliczny hymn „Two Little Ladies (Azalea And Rhododendron)” jest tak samo innowacyjny, jak głupia jest jego nazwa… Soulowy w przeszłości The Alan Bown! (wcześniej The Alan Bown Set bez wykrzyknika) pojawia się z singlem „Story Book” z 1968 roku „(drugi dla wytwórni MGM) zawierający miks inny niż na longplayu. I ta wersja bardziej mi się podoba. Jess Roden wciąż jest tu wiodącym wokalistą, a wspierają go chórki, organy Hammonda, flet, saksofon, trąbki brzmiące jak z Bliskiego Wschodu i mellotron. Jednym słowem – magia! I chyba większej zachęty, by sięgnąć po drugi krążek w zestawie nie trzeba.

Na „Poetry” psychodelia jest już bardziej rozkręcona pokazując swe różne odcienie… West Coast Consortium wyskakuje z „Amanda Jane”, niepublikowaną psychodeliczną piosenką pełną tekstów o trójkołowcach i placach zabaw. Równie niepublikowany, oparty na fortepianie i organach wesoły „Winter Afternoon” The Flies zgrała mi się dziś idealnie w czasie. Właśnie gdy piszę ten tekst za oknem grubo wali śnieg. Zbieg okoliczności..? Kolejna ciekawa rzecz to recital „Jabberwocky” Lewisa Carrolla w wykonaniu Petera Howella i Johna Ferdinanda nagrany na potrzeby teatralnego przedstawienia w ich wiosce i wydany jedynie na absurdalnie nisko nakładowej, pamiątkowej płycie rozdawanej przyjaciołom i wykonawcom. Jak ja kocham takie nieoczywiste niespodzianki… Jeśli proto-punkowy hymn „You’ve Got To Hold On” jest dowodem na to, dlaczego The Deviants, którego pierwszy album został opisany przez kogoś jako „najgorsza płyta od czasu pojawienia się człowieka na Ziemi” pozostają ważni do dziś, to Forever Amber może się pochwalić  jedną z najrzadszych płyt tego gatunku (99 kopii), czyli „The Love Cycle”. Pochodząca z niej piękna hipisowska piosenka „Bits Of Your Life, Bits Of My Life” z doskonałymi harmoniami nie różni się od „Odessey And Oracle” z ery Zombies i jak dotąd jest to jedyny utwór tych gości  jaki znam. Cierpliwie czekam, aż ktoś w końcu wyda całą płytę… Absolutnie fantastyczny, niepublikowany dotąd utwór z ’69  „Strange Ways” Please złapał mnie już po pierwszej sekundzie. Brzmi jak późna era The Flies, ale prawdopodobnie dlatego, że kierował nimi ich były wokalista, Pete Dunton…

I kolejny rarytas, tym razem zespołu Liverpool Scene. Utwór „We’ll All Be Spacemen Before We Die” (1969), wykorzystuje głosy ekipy z ośrodka kosmicznego NASA przechodząc w ciężkiego, gitarowego potwora z wah wah i wokalistą recytującym poezję beatową w klimacie Pink Floyd circa 1966 rok. Dla mnie bomba! Sekstet Serendipity powstał pod koniec 1967 roku początkowo jako Abject Blues. Po czteromiesięcznym pobycie w Niemczech wrócili do Anglii, gdzie nagrali dwa single dla CBS nawiązujące do stylu Blodwyn Pig. „Castles” miał być ich trzecim singlem, ale został odrzucony przez CBS , który uznała go za… zbyt prymitywny. Oryginalnie utwór trwa trzy i pół minuty. Wiedziałem, że istnieje wersja wydłużona o dwie kolejne, na którą polowałem od lat. W końcu MAM to! The Sorrows zaczynali od grania twardego, nastrojowego rock & rolla z akcentem R&B, freakbeatu i psychodelii. Po umiarkowanym sukcesie singla „Take A Heart” (1965) udali się do Włoch w poszukiwaniu nowej sławy. Tam, w 1969 nagrali album „Old Songs New Songs” dla wytwórni Miura z Mediolanu, który ledwo się sprzedał, ale zawierał klejnot „The Makers” z mocnym wokalem prowadzącym i ciężkim muzycznym podkładem.

W trzeciej części jest jeszcze więcej dowodów na to, że całkowicie przeciwstawne style mogą zajmować tę samą przestrzeń muzyczną pod psychodelicznym sztandarem.

Zaczyna się ostro, od narkotycznego „Magic Potion” The Open Mind, którzy dają popalić The Stooges. Piosenka wydana na singlu w sierpniu 1969 roku promowała ich płytę, ale się na niej nie znalazła… Wielu się zdziwi, a co niektórzy nie uwierzą, że Brian James, współzałożyciel legendy punka, The Damned, gra na zaginionym od dawna singlu niejasnej formacji Taiconderoga wykonując „Whitchi Tai To”, indiańską pieśń napisaną przez Jima Peppera nagrywaną przez wielu znanych artystów. Taiconderoga wydaje się wczesnym prekursorem dysleksji — ich nazwa to błędnie napisana nazwa miasta w USA. Wersja z tablą i gitarą jest niezwykle oryginalna i gdyby termin „magical mystery tour” nie został wcześniej wymyślony byłaby trafnym jej opisem… Sekwencja zaczynająca się kosmicznym jamem w „Ritual Dance” grupy Czar (dawniej Tuesday’s Children) to jazda kolejką górską. Ze względu na prawa autorskie to demo oparte na utworze z hiszpańskiego baletu musiało zostać pominięte na longplayu nagrywanym późną nocą po koncertach, co może tłumaczyć jego mroczniejszą atmosferę. Dla takich osób jak ja instrumentalny jam zawsze jest mile widzianym gościem, który zostaje na długo. I takim gościem jest Hawkwind Zoo prezentując utwór z końca 1969 roku „Hurry On Sundown” (wersja demo) pełen dobrych riffów raga i groove’u. Moim skromnym zdaniem jest on lepszy od wersji, która znalazła się kilka miesięcy później na debiutanckim albumie Hawkwind (już bez Zoo w nazwie) o tym samym tytule… „Have You Heard The Word” The Fut pojawiało się niezliczoną ilość razy na bootlegach Beatlesów i rzeczywiście brzmi jak odrzut z ery „Magical Mystery Tour” (tak bardzo, że Yoko Ono w 1985 roku próbowała objąć go prawami autorskimi jako kompozycję Johna Lennona). Istniało podejrzenie, że to byli Beatlesi pod pseudonimem (nie byli). Brzmi to niesamowicie podobnie, to fakt. Warto jednak wiedzieć, że za wszystkim stał Maurice Gibb z australijskim duetem Tin Tin. Jak głosi legenda nagranie powstało podczas pijackiej libacji w studio nagraniowym…

Magia Octopus i ich „Rainchild”  z 1970 roku w stylu Badfingera brzmi jak z lat 60-tych. Jeśli ktoś nie posiada ich jedynej płyty „Restless Night” z okresu przejściowego między psychodelicznym popem, a rockiem progresywnym niech się o nią postara, bo nie wie co traci. Oryginał jest mega rzadki i mega drogi, ale kompaktowe reedycje są na każdą kieszeń… Ostatnie dwa utwory przybierają mroczny obrót. Straszny i niepokojący „The Witch” Marka Fry’a to proto acid folk zagrany z fletem, sitarem i z przyciszonym wokalem na tle uporczywego cichego basu. Równie niepokojący i dziwny jak żaden inny jest „Evil Island Home” Kevina Coyne’a. Jego bezcielesny głos na tle perkusyjnej gitary akustycznej hipnotyzuje do tego stopnia, że traci się poczucie czasu. W każdym bądź razie brzmi to jak jedna z wielu piosenek Devendra Banharta, którego też uwielbiam… Sześćdziesiątym szóstym utworem, który nie został wymieniony, a który zamyka cały ten zestaw to „I Am The Walrus” w wykonaniu grupy małych angielskich dzieciaków z fletem i pianinem. Nagranie pochodzi z debiutanckiej płyty brytyjskiego saksofonisty Lol Coxhilla z 1971 roku, który był wtedy częścią świata Kevina Ayersa. Mam nieodparte wrażenie, że zaangażowanie dzieciaków jest symbolicznym pożegnaniem tamtej epoki i powitaniem nowej ery. I niech będzie to pointa tej niezwykłej muzycznej podróży w czasie.

Rzeź niewiniątek. ATTILA (1970).

Rok 1970 był świetny zarówno dla hard rocka jak i proto metalu. Dwa najbardziej oczywiste wydawnictwa tamtych miesięcy to „In Rock” Deep Purple i debiut Black Sabbath. Po drugiej stronie Atlantyku też się zaczynało gotować. W żyłach niektórych muzyków z Nowego Jorku płynęło sporo acidowej energii, co słychać na płycie „Kingdom Come” brooklyńskiego zespołu Sir Lord Baltimore, czy też w mrocznym, heavy rockowym albumie-monolicie Blue Öyster Cult z Long Island wydanym dwa lata później.

Wróćmy jednak do roku 1970. Młody, bardzo utalentowany pianista Billy Joel (tak, TEN Billy Joel, autor hitów „Piano Man” i „Uptown Girl”, wtedy występujący pod swym prawdziwym imieniem, William) i szalony perkusista Jonathan Small  również wyczuli nową wibrację. Poprzednie combo, w którym grali, The Hassles, nie spełniło ich oczekiwań i po wydaniu drugiej płyty w połowie 1969 roku zostało rozwiązane. Od tego momentu większość wolnego czasu spędzili na słuchaniu Led Zeppelin, Blue Cheer, Iron Buttefly, Deep Purple… To wtedy postanowili zmienić styl, muzykę i założyli hard rockowy duet ATTILA nazwany na cześć sławnego i okrutnego wodza Hunów, który w V wieku podbił Europę tworząc krótkotrwałe, ale rozległe imperium sięgające od Wschodu, aż do bram Rzymu.

Billy Joel i Jon Small, hard rockowy duet Attila (1970)

Ich unikalne podejście do formatu hard rocka polegało na tym, że planowali działać bez gitarzysty. Chcąc stworzyć dużo cięższe brzmienie niż mieli razem wzięci Black Sabbath, Led Zeppelin i Deep Purple podłączyli elektryczne organy do gitarowych wzmacniaczy i masywnego zestawu kolumn Marshalla. Wyszła z tego prawdziwie porażająca ściana dźwięku jakiej nikt nie miał.  „Chcieliśmy zaatakować i zniszczyć świat za pomocą wzmacniaczy” – wyznał z pewną dozą humoru Joel w wywiadzie udzielonym Danowi Neerowi   w 1985 roku dodając: „Attila, który splądrował Italię i Galię mordując po drodze wielu niewinnych ludzi w żadnym wypadku nie był dla nas bohaterem. Był inspiracją. Przynajmniej tak to widziałem wtedy, mając 19 lat.” Joel, oprócz tego, że był także głównym wokalistą zajmował się również partiami basowymi robiąc to w stylu Raya Manzarka z The Doors.

Gigantyczny dźwięk płynący ze sceny zwalał z nóg (dosłownie!) przybyłą na ich występy publiczność. Były przypadki, że stojącym najbliżej sceny ludziom z uszu lała się krew. Wyglądało to dość makabrycznie. Pomimo, a może właśnie z powodu tej sonicznej rzezi Attila podpisał kontrakt płytowy z Epic Records, mający w swej stajni Jeffa Becka, Sly And The Family Stone i wiele innych muzycznych gigantów. Nagrana w studiach Columbia płyta „Attila” ukazała się dokładnie 27 lipca 1970 roku. Na okładce widzimy długowłosych muzyków w strojach Hunów z futer, napierśników i kolczug otoczonych zwierzęcymi tuszami wiszącymi na hakach z łańcuchami. Zdjęcie, zrobione w magazynie-chłodni w New Jersey, zapowiadało prawdziwą rzeź niewiniątek.

Front okładki.

Niestety świat nie był na to przygotowany. Krytycy prawdopodobnie nierozumiejący intencji duetu nie pozostawili na nim suchej nitki. Pastwili się nad muzyką i nad jej twórcami. Recenzent serwisu Allmusic nazwał go nawet „najgorszym albumem w historii rock’n’rolla.” Ktoś inny stanowczo stwierdził, że  „w muzyce rockowej jest wiele złych pomysłów, ale żaden nie dorównuje głupocie Attila.” Auć. Kolejny „kwiatek”: Jeśli tego nie znasz posłuchaj dla jaj, a pękniesz ze śmiechu.” Halo! Czy aby na pewno mówimy o tym samym albumie..? Po tak miażdżących opiniach załamany Billy Joel chcąc odebrać sobie życie wypił butelkę pasty do czyszczenia mebli. Na szczęście skończyło się to biegunką i płukaniem żołądka. Ponoć później biegał po całym Nowym Jorku wykupując ze sklepów płyty, chcąc je zniszczyć. Myślę, że gdyby to była prawda i tak nie zdołałby odzyskać całego nakładu; Epic dystrybuował je nie tylko w USA i Kanadzie, ale także w Europie i dalekiej Japonii.

Przyznam, że kompletnie nie rozumiem negatywnego szumu jaki towarzyszył jej wydaniu. Całość zawiera osiem sążnistych utworów, w których Billy Joel wali jednymi z najbardziej potężnie brzmiącymi organowymi riffami z fuzzem jakie w życiu słyszałem uzupełniając je wybuchowymi solówkami. Powiedzieć, że jest on „pierwotnym bogiem organów Hammonda” zdolnym powalić na kolana samego Jona Lorda to jak nic nie powiedzieć. Fakt, pod względem finezji może i nie dorównuje Lordowi, ale z pewnością przewyższa go nieokiełznaną punkową dzikością. Mało tego. Joel nie potrzebuje obok siebie żadnego Blackmore’a, ani Glovera. Jego Hammond B-3 w fenomenalny sposób zastępuje gitarę solową (podstawa każdego hard rockowego zespołu) i bas, których braku kompletnie się tu nie odczuwa. Podobnie jest z Jonem Small’em; choć nie ma zręczności Iana Paice’a jest bardziej nieobliczalnym bębniarzem ciągnącym w stronę jazzu i którego mogę słuchać godzinami. A! I coś jeszcze. „Attila” to jedna z tych płyt, którą należy słuchać GŁOŚNO. Przy normalnym poziomie nie będziecie w stanie cieszyć się apokaliptycznie brzmiącymi organami, które są tu sercem muzyki. Uwierzcie mi.

Label wytwórni Epic na oryginalnym krążku.

Orzeźwiający, ciężki organowy riff lubieżnie łaskoczący trzewia otwiera utwór „Wonder Woman”. Gdy Billy wali w klawisze jak opętany histerycznie wykrzykując „Wonder woman! You have got me in a spin! Jesus Christ, I can’t believe the shape I’m in!” dreszcz przechodzi mi przez cały kręgosłup. Jego hiper aktywna gra na organach imitująca gitarę heavymetalową przetworzona przez głośne i zniekształcone wzmacniacze zdolna jest zwalić z nóg nie tylko dorosłego faceta.. Czysta ekstaza! Utrzymane w średnim tempie funkowe „California Flash” mające pewne podobieństwo do późniejszej twórczości Joela nie do końca wpisuje się w proto-metalowy kierunek, ale daje chwilę wytchnienia. Opowieść o rock and rollowcu, który doprowadza tłum do szaleństwa rozbierając się na scenie do naga wnosi pewną dawkę humoru tak rzadko pokazywaną przez ciężkie zespoły. Z kolei „Revenge Is Sweet” z kolejnym potężnym riffem organowym, prawie tak dobrym jak ten w „Wonder Woman” pod względem tekstowym jest moim ulubionym kawałkiem z pierwszej strony płyty. Billy śpiewa o tym jak ludzie go wyzywali, traktowali jak przegranego, ale gdy zrozumiał swoje przeznaczenie wiedział, że to on będzie śmiał się ostatni. Pod koniec nagrania z punkowym zacięciem krzyczy: „Teraz odwracam się do was i mogę plunąć na tych, którzy mnie wyzywali. Jestem Feniksem odradzającym się z płomieni.” Przeczucie..? Po ogromnej krytyce albumu, który stał się komercyjną katastrofą wokalista faktycznie odrodził się tym razem w nowej, pop rockowej formule choć od tragedii dzielił go krok… Pierwszą stronę zamyka ośmiominutowy, genialnie zatytułowany utwór instrumentalny „Amplifier Fire”, składający się z dwóch części, przy którym moje bębenki zawsze eksplodują. Pierwsza część, „Godzilla”, to ekscytujący jazz rockowy wamp będący przygrywką dla części drugiej zatytułowanej „March Of The Huns”. To jeden z mrożących momentów albumu. Billy wali tu surowy, ultra ciężki organowy riff zdolny zawstydzić heavymetalową gitarę podczas gdy Jon wystukując marszowy rytm prowadzi barbarzyńskich Hunów na okrutną wojnę przy akompaniamencie bezsłownej pieśni bojowej. Ciekawe, że brzmi to jak surowa, oparta na organach wersja „Supertzar” Black Sabbath. Tyle, że Sabbath osiągnie to terytorium pięć lat później na płycie „Sabotage”.

Tył okładki oryginalnej płyty.

Druga strona rozpoczyna się zapierającym dech w piersiach „Rollin’ Home” i jest to jeden z najlepszych momentów płyty. Strukturalnie podobny do „Wonder Woman” porusza temat prostego, ale jakże uniwersalnego dramatu mężczyzny wracającego do domu po ciężkim dniu z jedną myślą w głowie: pójście do łóżka ze swoją kobietą. Od czasu „I Can’t Control Myself” Troggsów jest to prawdopodobnie najbardziej szczere i dosadne wyjaśnienie męskiego popędu seksualnego jaki pojawił się w muzyce rockowej tamtych lat. Na dodatek wszystko to jest dostarczane w intensywnym, napędzanym amfetaminą zwariowanym rytmie, od którego w głowie się może zakręcić. Pozostałe numery też nie są złe. Psychodeliczny „Tear This Castle Down” przypomina wczesny Deep Purple. Tak na marginesie: nie każdy zespół rockowy z organami aspirował do tego, żeby nimi być (to samo dotyczy fletów i Jethro Tull), więc na miłość boską drodzy recenzenci przestańcie z tymi porównaniami. Swoją drogą ciekawe, czy Budgie nie zasugerowało się wersem “You have let them twist your mind  and cut off all your hair!” („Pozwoliłeś im wykręcić swój umysł i obciąć wszystkie włosy!”) kiedy rok później napisali „Rape Of The Locks”… Mnóstwo ciężkich riffów dostajemy w „Holy Moses” tak jakby Attila miał za chwilę przejąć władzę nad całym światem udowadniając przy tym (zresztą po raz kolejny), że na organach można zrobić to równie efektownie jak na gitarze. No i Billy Joel wokalnie wymiata tu jak Robert Plant. Wszystko to zmierza do punktu kulminacyjnego, czyli do instrumentalnego „Brain Invasion” (niezły tytuł!), który brzmi jak progresywna złożona i dłuższa wersja pierwszej części „Amplifier Fire”. Fantastyczne zakończenie, po którym chce się zagrać płytę raz jeszcze.

Mając tylko organy i perkusję Attila był bliski pokonania wiele ówczesnych ciężkich zespołów rockowych. Ten jedyny album wcale nie jest najgorszą płytą jaka kiedykolwiek powstała nawet jeśli sam Joel zrobił niewiele, by rozwiać tę opinię. Jego współpraca ze Small’em rozpadła się wkrótce po tym, gdy Bill zaczął romansować z jego żoną, którą ostatecznie poślubił. Mimo to obaj panowie przez długie lata żyli w zgodnej przyjaźni. „Attila” został wznowiony przez CBS Records w1985roku. Wydano go również we Włoszech i Nowej Zelandii sygnowany imieniem i nazwiskiem klawiszowca pod tytułem „California Flash”, ale bez utworu „Holy Moses”. W 2005 roku ukazał się box Billy Joela zatytułowany „My Lives”, na którym znalazło się nagranie „Amplifier Fire”. Czyżby po latach piosenkarz jednak przekonał się do niego..?