Miłość , poezja i rewolucja: podróż przez brytyjską scenę psychodeliczną i undergroundową 1966–1972.

Każdy mój wypad do Londynu kończy, albo zaczyna się wizytą w jednym z największych w Europie sklepów muzycznych oferujących wielki wybór płyt. Któregoś razu wpadł mi tam w oko trzypłytowy box o dość długim tytule „Love, Poetry And Revolution: A Journey Through The British Psychodelic And Underground Scene 1966-1972” wydany przez Grapefriut Records pod parasolem Cherry Red. Patrząc na niego pytałem sam siebie, czy aby na pewno potrzebuję kolejnej kompilacji..? Sprawdziłem spis wykonawców i utworów i od razu wiedziałem, że TAK! David Wells (główny człowiek wytwórni Grapefruit), zręcznie wspomagany przez Johna Reeda, stworzył zachwycający zestaw nagrań. Nie ma tu Hendrixa, Pink Floyd ani Soft Machine, co nie znaczy, że nie pojawiły się tu znane nazwiska (Hawkwind, The Crazy World Of Arthur Brown, Spancer David Group), ale są one w mniejszości i bez znanych utworów.  Przy tych mniej oczywistych najczęściej drapię się po głowie szukając ich w pamięci. Niektóre kojarzę, wielu nie, choć o kilku coś tam gdzieś czytałem, lub słyszałem. I nic dziwnego skoro są tu niewydane nagrania sesyjne, rzadkie prywatne tłoczenia, zapomniane acetaty, super nieznane single…

Front okładki boxu.

To, co wyróżnia ten zestaw na tle podobnych kompilacji, to fakt, że każdy utwór jest licencjonowany i w pełni przypisany źródłom. Poza tym, co mnie bardzo cieszy, jakość dźwięku jest doskonała nawet jeśli źródła nie są w stu procentach taśmami-matkami. Wiele z tych utworów w tamtym czasie mogłoby z łatwością stać się wielkimi hitami. Dlaczego tak się nie stało? A, to już jedna z małych tajemnic życia. Trzy płyty CD trwają prawie cztery godziny i zawierają łącznie sześćdziesiąt pięć utworów plus jeden ukryty. Każda z odpowiednim tytułem, z odrębną okładką. Dysk pierwszy to „Love”, drugi „Poetry”, ostatni „Revolution”. Wszystko ułożone chronologicznie. Zaczyna się od 1966 roku, gdy w monochromatycznej Wielkiej Brytanii kolory nagle eksplodowały, ekspresja muzyczna poczuła potrzebę rozwinięcia skrzydeł w ślad za odrodzeniem bluesa i folku, a zaistnienie na listach przebojów było bardzo ważne. Czasu płynął dalej. Kluby i uniwersytety otworzyły swoje drzwi zanim festiwale wskoczyły na ten wóz, popowe covery przekształciły się w eksperymenty, rock i jazz łączył się ze stylami z tak odległych miejsc jak Indie i Japonia, a pojawienie się undergroundowego zespołu na listach przebojów było niewybaczalną zdradą. Całość kończy się na 1972 roku, gdzie wszystko się zmieniło. LSD było mniej ważne, optymizm zastępował pesymizm, a rewolucja stawała się bardziej polityczna. I tak oto w ciągu ledwie sześciu lat brytyjskie zespoły psychodeliczne przeszły od śpiewania piosenek o herbacie do piosenek o czarownicach.

Ważną rzeczą tego wydawnictwa jest 36-stronicowa, genialna książeczka z notatkami Davida Wellsa, wszechstronnego znawcy brytyjskich lat 60-tych. Jego komentarze są trafne, momentami humorystyczne i pouczające. To jak zapisanie się na kurs uniwersytecki z brytyjskiej psychodelii i freakbeatu tego okresu. To z nich dowiedziałem się, że The Shy Limbs (znani z singla „Love”/„Reputation”) mieli w swoich szeregach Grega Lake’a i Roberta Frippa, którzy potem uciekli by założyć King Crimson. Że członkowie Flies i The Cymbaline połączyli siły w 1969 roku jako Infinity. Że The Mirage wspierali Caleba (Quaye) w „Baby Your Phrasing Is Bad”. A  to tylko przedsmak…  Jedno jest pewne – „Love Poetry…” nie jest paradą niskiej jakości zapomnianych odrzutów. To wydawnictwo, wypełnione niesamowitą i osobliwą muzyką, wręcz błaga o wysłuchanie. To kompilacja pionierów szukających swojej drogi w czasie podróży w nieznane. Niewydane nagrania sesyjne, rzadkie prywatne tłoczenia, zapomniane acetaty, super-nieznane single… czy do szczęścia potrzeba czegoś więcej?  Zdaję sobie sprawę, że dla części malkontentów (których nigdy nie brakuje) będzie to „jedynie” historyczny zapis; dla entuzjastów (takich jak ja) czymś ponadczasowym.

Włożyłem sporo samozaparcia, by powstrzymać mój entuzjazm i zrezygnować z omawiania wszystkich utworów. Postaram się być w miarę zwięzły  (taki mam zamiar, nie wiem, czy mi wyjdzie) i przedstawię z każdej płyty kilku moich faworytów.

Płyta „Love” sugeruje łagodną, optymistyczną kolekcję słodkich dla ucha piosenek pop. Fakt, są tu takie, ale wydawcy wydają się być bardziej skoncentrowani na okresie, w którym freakbeat zwracał się w stronę awanturniczych dźwięków tym bardziej, że psychodeliczne wpływy rozlewały się gęsto i szybko. Na peron wprowadza nas Deep Feeling zaczynając podróż od nagrania „Pretty Colours”, marzycielsko-koszmarnej wycieczki, która była dość typowa dla tamtych czasów (1966), z efektami dźwiękowymi od tyłu, fletami i dudniącą sekcją rytmiczną. Kiedy Eric Burdon usłyszał go po raz pierwszy z acetatu ogłosił, że na Wyspach narodził się nowy styl, któremu na imię psychodelia.  Zespół był platformą startową dla jej członków: Jima Capaldiego, Poli Palmera, Luthera Grosvenora, którzy później grali w Traffic, Family, Spooky Tooth, Art… Z kolei The Misunderstood byli pupilami Johna Peela i moimi. Ich wściekle ekscytujący „Find The Hidden Door” z chropowatą gitarą i epickimi operowymi wokalami to prawdziwy rockowy majstersztyk… Jest tu i The Drag Set z „Day And Night”, którzy próbowali różnych stylów, kombinowali z Hendrixem i byli przeznaczeni do nagrywania z Joe Meekiem zaledwie kilka dni przed jego samobójstwem. Po wydaniu „Day And Night” zmienili nazwę na The Open Mind, który pojawi się na trzecim dysku…  Utwór „Am I Glad To See You” The In Crowd przypomina mod-psycho-geometryczne brzmienie moich ulubionych Creation, których tu nie ma. Po zmianie stylu stał się bardziej znany pod nazwą Tomorrow podążając za nurtem wyznaczonym przez The Who, The Yardbirds i The Hollies na trzech singlach Parlophonu… Wczesny zespół towarzyszący Eltonowi Johnowi, ale mający kilka własnych singli, The Mirage, zaadaptował zainteresowanie instrumentami klawiszowymi, wykorzystując wariant harmonium w pięknym „Wedding Of Ramona Blair”… Perełką tej płytki  jest „Busy Bee” zespołu Tintern Abbey odpowiedzialnego za najlepszy brytyjski singiel psych wszech czasów, „Beeside”/„Vacuum Cleaner”. „Busy Bee” to nic innego jak surowe demo „Beeside” nagrane w słynnej wytwórni Oak. Tylko bas, perkusja, gitara i wokal bez późniejszych studyjnych sztuczek. Pomimo finansowania przez milionera związanego z podziemną gazetą „International Times”, Tintern nie odniosło sukcesu. Demo zostało nagrane w RG Jones w Morden, obok cmentarza z XVII wieku, i (co bardziej użyteczne) starożytnej gospody. Pierwsze dema Yardbirds, Stonesów i Stray zostały nagrane właśnie tam. „Busy Bee” doskonale ilustruje okres, w którym The Who i Creation przestali słodzić panienkom i przewracać oczami. To jedno nagranie warte jest ceny całego zestawu!

Cover Janis Ian z 1967 roku, „Don’t Go 'Way Little Girl” (pierwotnie „Too Old To Go Way Little Girl”) The Shame (młody Greg Lake na wokalu), jest zgrabnym małym numerem z kilkoma riffami raga fuzz i ponurym tekstem, który jak na rok’67 jest dość głęboki (miał nawet wydanie w USA w mało znanej wytwórni Poppy)… One In A Million (odpowiedzialny za dwa bardzo polecane i kosztowne 45-tki z ’67) oferuje niepublikowany twardy kawałek „Man In Yellow”  wcale nie różniący się od nagrań beatowej grupy The Game (podpowiem, że singiel The Game, „The Addicted Man” z tego samego roku został wycofany przez Parlophone z powodu skandalicznie nieobyczajnego tekstu), zaś „Rosemary’s Bluebell Day” The Piccadilly Line na pozór wydaje się słodki, ale połączenie gitary i organów nadało mu rockowego pazura… Nie sposób pominąć zaskakująco kapryśnego „Mrs. Gillespie’s Refrigerator” nagranego w 1967 roku przez zespół Sands. Ciekawostką jest to, że twórcą piosenki byli bracia Gibb: Barry i Robin. Po rozwiązaniu Sands dwaj jego członkowie założyli duet Sun Dragon. Ich singiel „Peacock Dress” z 1968 roku (znajduje się na drugiej płycie zestawu) został wsparty trzonem Deep Purple: Jonem Lordem, Ritchie Blackmore’em i Ianem Paice’em! Jeśli chodzi o laur dla najbardziej pechowego zespołu, który nigdy nie osiągnął kontraktu pomimo scenicznej popularności należy do Walijczyków z Jade Hexagram. Burzliwy „Crushed Purple” zostaje wskrzeszony z głębokiej otchłani z cudem ocalałych taśm nagranych w Marquee w 1968 roku.  Idźmy dalej. Najdziwniejsza nazwa należy się Crocheted Doughnut Ring. Wydany przez Polydor psychodeliczny hymn „Two Little Ladies (Azalea And Rhododendron)” jest tak samo innowacyjny, jak głupia jest jego nazwa… Soulowy w przeszłości The Alan Bown! (wcześniej The Alan Bown Set bez wykrzyknika) pojawia się z singlem „Story Book” z 1968 roku „(drugi dla wytwórni MGM) zawierający miks inny niż na longplayu. I ta wersja bardziej mi się podoba. Jess Roden wciąż jest tu wiodącym wokalistą, a wspierają go chórki, organy Hammonda, flet, saksofon, trąbki brzmiące jak z Bliskiego Wschodu i mellotron. Jednym słowem – magia! I chyba większej zachęty, by sięgnąć po drugi krążek w zestawie nie trzeba.

Na „Poetry” psychodelia jest już bardziej rozkręcona pokazując swe różne odcienie… West Coast Consortium wyskakuje z „Amanda Jane”, niepublikowaną psychodeliczną piosenką pełną tekstów o trójkołowcach i placach zabaw. Równie niepublikowany, oparty na fortepianie i organach wesoły „Winter Afternoon” The Flies zgrała mi się dziś idealnie w czasie. Właśnie gdy piszę ten tekst za oknem grubo wali śnieg. Zbieg okoliczności..? Kolejna ciekawa rzecz to recital „Jabberwocky” Lewisa Carrolla w wykonaniu Petera Howella i Johna Ferdinanda nagrany na potrzeby teatralnego przedstawienia w ich wiosce i wydany jedynie na absurdalnie nisko nakładowej, pamiątkowej płycie rozdawanej przyjaciołom i wykonawcom. Jak ja kocham takie nieoczywiste niespodzianki… Jeśli proto-punkowy hymn „You’ve Got To Hold On” jest dowodem na to, dlaczego The Deviants, którego pierwszy album został opisany przez kogoś jako „najgorsza płyta od czasu pojawienia się człowieka na Ziemi” pozostają ważni do dziś, to Forever Amber może się pochwalić  jedną z najrzadszych płyt tego gatunku (99 kopii), czyli „The Love Cycle”. Pochodząca z niej piękna hipisowska piosenka „Bits Of Your Life, Bits Of My Life” z doskonałymi harmoniami nie różni się od „Odessey And Oracle” z ery Zombies i jak dotąd jest to jedyny utwór tych gości  jaki znam. Cierpliwie czekam, aż ktoś w końcu wyda całą płytę… Absolutnie fantastyczny, niepublikowany dotąd utwór z ’69  „Strange Ways” Please złapał mnie już po pierwszej sekundzie. Brzmi jak późna era The Flies, ale prawdopodobnie dlatego, że kierował nimi ich były wokalista, Pete Dunton…

I kolejny rarytas, tym razem zespołu Liverpool Scene. Utwór „We’ll All Be Spacemen Before We Die” (1969), wykorzystuje głosy ekipy z ośrodka kosmicznego NASA przechodząc w ciężkiego, gitarowego potwora z wah wah i wokalistą recytującym poezję beatową w klimacie Pink Floyd circa 1966 rok. Dla mnie bomba! Sekstet Serendipity powstał pod koniec 1967 roku początkowo jako Abject Blues. Po czteromiesięcznym pobycie w Niemczech wrócili do Anglii, gdzie nagrali dwa single dla CBS nawiązujące do stylu Blodwyn Pig. „Castles” miał być ich trzecim singlem, ale został odrzucony przez CBS , który uznała go za… zbyt prymitywny. Oryginalnie utwór trwa trzy i pół minuty. Wiedziałem, że istnieje wersja wydłużona o dwie kolejne, na którą polowałem od lat. W końcu MAM to! The Sorrows zaczynali od grania twardego, nastrojowego rock & rolla z akcentem R&B, freakbeatu i psychodelii. Po umiarkowanym sukcesie singla „Take A Heart” (1965) udali się do Włoch w poszukiwaniu nowej sławy. Tam, w 1969 nagrali album „Old Songs New Songs” dla wytwórni Miura z Mediolanu, który ledwo się sprzedał, ale zawierał klejnot „The Makers” z mocnym wokalem prowadzącym i ciężkim muzycznym podkładem.

W trzeciej części jest jeszcze więcej dowodów na to, że całkowicie przeciwstawne style mogą zajmować tę samą przestrzeń muzyczną pod psychodelicznym sztandarem.

Zaczyna się ostro, od narkotycznego „Magic Potion” The Open Mind, którzy dają popalić The Stooges. Piosenka wydana na singlu w sierpniu 1969 roku promowała ich płytę, ale się na niej nie znalazła… Wielu się zdziwi, a co niektórzy nie uwierzą, że Brian James, współzałożyciel legendy punka, The Damned, gra na zaginionym od dawna singlu niejasnej formacji Taiconderoga wykonując „Whitchi Tai To”, indiańską pieśń napisaną przez Jima Peppera nagrywaną przez wielu znanych artystów. Taiconderoga wydaje się wczesnym prekursorem dysleksji — ich nazwa to błędnie napisana nazwa miasta w USA. Wersja z tablą i gitarą jest niezwykle oryginalna i gdyby termin „magical mystery tour” nie został wcześniej wymyślony byłaby trafnym jej opisem… Sekwencja zaczynająca się kosmicznym jamem w „Ritual Dance” grupy Czar (dawniej Tuesday’s Children) to jazda kolejką górską. Ze względu na prawa autorskie to demo oparte na utworze z hiszpańskiego baletu musiało zostać pominięte na longplayu nagrywanym późną nocą po koncertach, co może tłumaczyć jego mroczniejszą atmosferę. Dla takich osób jak ja instrumentalny jam zawsze jest mile widzianym gościem, który zostaje na długo. I takim gościem jest Hawkwind Zoo prezentując utwór z końca 1969 roku „Hurry On Sundown” (wersja demo) pełen dobrych riffów raga i groove’u. Moim skromnym zdaniem jest on lepszy od wersji, która znalazła się kilka miesięcy później na debiutanckim albumie Hawkwind (już bez Zoo w nazwie) o tym samym tytule… „Have You Heard The Word” The Fut pojawiało się niezliczoną ilość razy na bootlegach Beatlesów i rzeczywiście brzmi jak odrzut z ery „Magical Mystery Tour” (tak bardzo, że Yoko Ono w 1985 roku próbowała objąć go prawami autorskimi jako kompozycję Johna Lennona). Istniało podejrzenie, że to byli Beatlesi pod pseudonimem (nie byli). Brzmi to niesamowicie podobnie, to fakt. Warto jednak wiedzieć, że za wszystkim stał Maurice Gibb z australijskim duetem Tin Tin. Jak głosi legenda nagranie powstało podczas pijackiej libacji w studio nagraniowym…

Magia Octopus i ich „Rainchild”  z 1970 roku w stylu Badfingera brzmi jak z lat 60-tych. Jeśli ktoś nie posiada ich jedynej płyty „Restless Night” z okresu przejściowego między psychodelicznym popem, a rockiem progresywnym niech się o nią postara, bo nie wie co traci. Oryginał jest mega rzadki i mega drogi, ale kompaktowe reedycje są na każdą kieszeń… Ostatnie dwa utwory przybierają mroczny obrót. Straszny i niepokojący „The Witch” Marka Fry’a to proto acid folk zagrany z fletem, sitarem i z przyciszonym wokalem na tle uporczywego cichego basu. Równie niepokojący i dziwny jak żaden inny jest „Evil Island Home” Kevina Coyne’a. Jego bezcielesny głos na tle perkusyjnej gitary akustycznej hipnotyzuje do tego stopnia, że traci się poczucie czasu. W każdym bądź razie brzmi to jak jedna z wielu piosenek Devendra Banharta, którego też uwielbiam… Sześćdziesiątym szóstym utworem, który nie został wymieniony, a który zamyka cały ten zestaw to „I Am The Walrus” w wykonaniu grupy małych angielskich dzieciaków z fletem i pianinem. Nagranie pochodzi z debiutanckiej płyty brytyjskiego saksofonisty Lol Coxhilla z 1971 roku, który był wtedy częścią świata Kevina Ayersa. Mam nieodparte wrażenie, że zaangażowanie dzieciaków jest symbolicznym pożegnaniem tamtej epoki i powitaniem nowej ery. I niech będzie to pointa tej niezwykłej muzycznej podróży w czasie.