Święty Graal boliwijskiego rocka. WARA „El Inca (Música Progresiva Boliviana)” (1973)

Boliwia to kraj, który jeszcze  nie pojawił się na moim muzycznym radarze. Pora to zmienić… Rewolucja narodowa z 1952 roku oznaczała całkowitą zmianę wizji tego kraju. Zmiana ideologiczna zarówno w sferze politycznej jak i gospodarczej objęła także młode pokolenie i była  osadzona głównie w inteligentnej kulturze uniwersyteckiej. Gdy na początku lat 60-tych rock and roll przybył do Boliwii był „towarem” uprzywilejowanych ludzi, którzy mieli szczęście posiadać gramofon i płyty sprowadzane zza granicy. Sytuację próbowało zmienić radio coraz śmielej emitując „amerykańską” muzykę, ale przywiązanie społeczeństwa do tego, co było cenne w narodowej kulturze było jeszcze nie do przeskoczenia. Mimo tych komplikacji rock and roll, który zdążył już ewoluować przetrwał, rozprzestrzenił się dając swobodę nowej fali muzyków tworzących podwaliny tamtejszej sceny rockowej

Scenami pierwszych muzycznych prezentacji boliwijskich wykonawców rockowych były imprezy młodzieżowe, występy na placach i w kawiarniach, koncerty na uniwersytetach. Wytwórnie płytowe, które przybyły do ​​Boliwii nabrały wielkiego impetu organizując liczne konkursy i festiwale wyławiając młode talenty, w których można było zdobyć satysfakcjonujące nagrody: nagranie singla, EP-ki, możliwość podpisania kontraktu. Niektóre grupy takie jak The Blackbyrds, The Crikets (później Los Grillos), The Loving Darks, czy Climax skorzystały z tego typu imprez będące katapultą do odniesienia ewentualnego sukcesu. W Boliwii do dziś pamięta się plenerowe koncerty z mnóstwem wypitego chicha camba (napój bezalkoholowy na bazie roślin, zboża i ziemniaków) w towarzystwie  tancerek Go-Go i psychodelicznej muzyki granej przez zespoły z La Paz (Splendid, The Dhag Dhags, The Donkeys, Los Laser) z  Cochabamba (El Grupo 606), Patosi (Los Ovnis de Huanuni), czy z Santa Cruz (Los Daltons). W tym to też czasie narodziła się formacja Grupo Conga szybko przekształcając się w Tabú, którego trzon tworzyli trzej szesnastolatkowie: Carlos Daza (gitara), Jorge Cronembold (perkusja), Dantego Usquiano (wokal)  i Pedro „Perico” Sanjines (klawisze).

Na początku lat 70-tych grupa nagrała dwie piosenki: „Cafe” i „She Is My Woman” z dużą ilością tropikalnego rytmu, dominującymi partiami klawiszy, melodyjnym wokalem i przeszywającym basem. Dobrze zapowiadającą się karierę przerwał tragiczny finał jednego z koncertów podczas którego doszło do porachunków pomiędzy młodzieżowymi gangami, w których zginął młody chłopak. Wstrząśnięci tym wydarzeniem muzycy na jakiś czas się rozstali.

Zespół Wara zmienił oblicze boliwijskiego rocka.

Krótkotrwałe zejście ze sceny miało pozytywne skutki.  Członkowie Tabú rozpoczęli studia w Narodowym Konserwatorium Muzycznym w La Paz na Wydziale Muzyki Współczesnej. Tam narodziła się Wara, która zmieniła historię boliwijskiej muzyki. Nazwa wywodzi się z andyjskiego astralnego światopoglądu WARA WARA. W kulturze Inków Wara (gwiazda Aymara) to Światło Słońca, Światło które daje życie i przez życie prowadzi. W zreformowanym nieco zespole pojawił się basista Omar Leon. Nowe kompozycje powstały przy udziale wszystkich muzyków. Na teksty wpływ miały książki o rodzimej ideologii i treści socjologicznej w rodzaju „La Revolución Indie” Fausto Reinaga, ale tak naprawdę to życie społeczne i wściekły krzyk protestujących przeciwko nieprzejednanej dyktaturze było bodźcem do stworzenia prawdziwego arcydzieła. Z niespotykanymi dotąd w narodowym rocku aranżacjami zespół zaproponował niesamowitą podróż po uniwersum progresywnego rocka, którego formuła tak niedawno wykluła się w dalekiej Europie (obca dla tamtejszego przeciętnego słuchacza) łącząc go z andyjską muzyką.

Studia uniwersyteckie pochłonęły Dantego Usquiano tak bardzo, że zrezygnował z tej duchowej podróży. Był to moment, w którym grupa miała już przygotowaną sporą część materiału na płytę. Na pomoc wezwano Nataniela Gonzáleza, „słowika z Oururo” jak go nazywano, z grupy Steepenstones, który bardzo szybko złapał nić porozumienia z nowymi kolegami. Album „El Inca”, w podtytule „Música Progresiva Boliviana” nagrany w studiach wytwórni Heriba w La Paz ukazał się w połowie 1973 roku. Na okładce widać jednego ze strażników wykutego w skale na szczycie Puerta de Sol z Tiahuanaku. Wykorzystanie grafiki odległej cywilizacji w pewnym sensie oddaje jej hołd. Wewnątrz wydrukowano teksty i zdjęcia zespołu. Wszyscy mieli wtedy po dziewiętnaście lat…

Front okładki.

Na album składa się pięć utworów, w którym rodzime brzmienia przeplatają się z symfonicznymi aranżacjami i elektrycznymi gitarami inspirowanymi brytyjskim hard rockiem podlane późną psychodelią. Pojawiające się skrzypce, flet, wiolonczela, fagot, obój i chóralne śpiewy budują jego niepowtarzalny klimat. Pierwsze trzy nagrania  zostały skomponowane przez Gonzáleza i Sanjinesa (na okładce przedstawiani jako „Perico”) zaś pozostałe dwa tworzące całą stronę „B” płyty napisali Dante Uzquiano i Omar Leon.

Szalony wir wznoszących się i opadających dźwięków w otwierającym „El Inca (El Señor de la Tierra)” przeobraża się w symfoniczny rock chwytający za serce. Chór i kojący flet przenoszą nas pod drzwi wyimaginowanej krainy snu, w którym Nataniel González opowiada historię tułaczki i powrotu do domu inkaskiego wojownika. Operowa intonacja i totalna ostrość wokalna Gonzáleza przywodzi na myśl Davida Byrona i Iana Gillana. Piękna aranżacja barokowych skrzypiec i instrumenty klawiszowe powiększają ten niesamowity nastrój, a ekspresyjne rytmy budzą godność i szacunek. Muzycy grają jak natchnieni, a ja mam wrażenie, że słyszę halucynacyjną wersję „The Snow Goose”…

Label wytwórni Heriba.

Pulsacja w rytm tarquedy (rodzimego tańca Aymara) prezentuje nam się w „Realidad”, drugim i zarazem najkrótszym na płycie utworze (5:12), w którym najbardziej charakterystyczne elementy rocka progresywnego z ciężkim Hammondem i gitarowymi solówkami na czele są już w pełni rozwinięte. Tekst bezpośrednio nawiązujący do literatury boliwijskiego pisarza Alcidesa Arguedasa niesie silny przekaz dumy z własnej rasy. Kiedy po raz pierwszy słuchałem tego nagrania przez głowę przeleciała mi myśl: „To nie może być Boliwia! To jakiś żart..?” Nie! Wara to bardzo poważny i wspaniały zespół. Podobnie jak Nataniel González i jego niesamowita ekspresja wokalna,.. „Canción para una niña triste” (Pieśń o smutnej dziewczynie) przenosi nas przez spokojne wody. Najbardziej melancholijnemu tekstowi będący metaforą utraconej tożsamości towarzyszy bluesowa gitara. Słychać tu nawiązania do argentyńskiej legendy tamtych lat, grupy Almendra, szczególnie w instrumentalnej wrażliwej, gęstej, ale delikatnej aranżacji. Piękne.

Zdjęcie zespołu w środku rozkładanej okładki.

„Wara (Estrella)” w ciągu ośmiu minut przywdziewa jaskrawy, wielokolorowy, hard rockowy kostium w bluesowej tonacji. Obłędna gitara elektryczna i instrumenty klawiszowe zajmują centralne miejsce i tylko na chwilę  oddają pole wokaliście. Szacunek! Całość zamyka „Kenko (Tierra de Piedra)”, w którym organy i wiolonczela tworzą uroczysty nastrój, a końcowe gitarowe solo zostaje długo w pamięci.

Naładowany treściami społecznościowymi „El Inca” był krzykiem protestu w czasach boliwijskiej dyktatury, co nie uszło uwadze rządzącym elitom, które łaskawie pozwoliły wytłoczyć pięćset egzemplarzy, ale zabroniły jego promocji. Kulturowy wpływ albumu był tak wielki, że jego przesłanie rozbrzmiewa do dziś, a limitowana produkcja nie przyćmiła jego dziedzictwa.