Mało znane, mało grane: STONEHOUSE (1971); PUGH’S PLACE (1971); GRIT (1972).

Chyląc czoła przed rockową klasyką od zawsze ciągnęło mnie do słuchania mało znanych, dawno zapomnianych zespołów rockowych. Uwielbiam to uczucie podekscytowania, gdy uda mi się znaleźć prawdziwy diament w szorstkim kamieniu, uwielbiam ten dreszcz emocji podczas pierwszego przesłuchania, a później dodania go do ulubionych wykonawców na półce z płytami. Z tej listy (wcale nie krótkiej) wybrałem trzy płyty trzech różnych zespołów, które warto poznać. Zalecam, by grać je głośno!

STONEHOUSE „Stonehouse Creek 1971”

Jak dla mnie to jedno z najważniejszych płytowych wznowień jakie pojawiło się w 2011 roku i chyba jeden z najbardziej niedocenionych albumów hard rockowych nagrany w 1971 roku.

Grupa, która powstała w Plymouth była dzieckiem Petera Spearinga, niesamowitego gitarzysty i kompozytora. Przed jej założeniem Spearing kręcił się trochę po Niemczech, a nawet pojawił się w tamtejszej telewizji. Po powrocie do Wielkiej Brytanii z grupą The Earth w 1969 roku nagrał dwa single – jeden dla wytwórni Decca, drugi dla Columbii. Rok później założył Stonehouse, w składzie którego znalazł się wokalista James Smith o potężnym, wysokim głosie, perkusista Ian Snow, oraz basista Terry Parker. Po podpisaniu kontraktu z RCA Victor weszli do londyńskiego  Advision Studios gdzie w trzy dni nagrali płytę „Stonehouse Creek 1971 nazwaną na cześć zatoki w ich rodzinnym mieście. Pomimo ogromnego potencjału płyta została niezauważona. Podejrzewam, że duża w tym wina wytwórni, która jej nie promowała (przynajmniej ja nie znalazłem żadnych śladów promocji ze strony RCA), bo gdyby to zrobiła dziś opowiadalibyśmy inną historię. Nie pomogła jej też niezbyt urodziwa okładka Keitha McMillana (bardziej znanego jako Keef) przedstawiająca kamienną tablicę z wygrawerowaną wielkimi literami nazwą zespołu, tytułem i rokiem wydania, co poniekąd stało się źródłem nieporozumień co do tytułu. Keef zaprojektował wiele fantastycznych okładek dla Black Sabbath, Hannibal, Colosseum, Spring,  Affinity… szkoda, że im trafiła się jedna z mniej ciekawych. Porównywanie Stonehouse z innymi zespołami jest bezcelowe, ale (ku mojemu zdziwieniu) często określano go zespołem progresywnym. Hm… jeśli tak, czy powiemy to samo o Deep Purple..? W każdym bądź razie jeżeli ktoś lubi Rare Bird (dwie pierwsze płyty), My Blitz, wczesny Led Zeppelin, czy Stray nie zawiedzie się.

Tył okładki.

Album zaczyna i kończy się dwoma krótkimi oddzielnymi częściami tytułowej piosenki trochę w stylu country, trochę folkowo-popowy. Ale wszystko pomiędzy to najwyższej klasy inteligentny hard rock podszyty bluesem, dobrze zagrany, pozbawiony zbędnych dodatków, ze świetnym wokalem z dużą ilością gitary. Czy trzeba czegoś więcej..? W „Hobo” zespół pokazuje się od ciężkiej, blues rockowej strony z pianinem w tle i histerycznym wokalem, który wzbudziłby zazdrość wielu wokalistów. „Cheater” to punkt kulminacyjny albumu. Ten bardzo ciężki gatunkowo numer z niesamowitym brzmieniem gitary dorównuje najlepszym hard rockowym zespołom. Lekko progresywna gitara otwiera „Nightmare”, a fortepianowe ozdobniki nadają mu klimat boogie.  Perkusja i bas uzupełniają potężny dźwięk gitary w „Down, Down”, a „Don’t Push Me” z progresywnymi riffami przyciąga uwagę jak mało który. Z kolei „Topaz” to instrumentalny utwór, idealny dla tych, którzy lubią „Moby Dicka”, ale mają też tendencję do jego szybkiego przewijania; ten jest wolny od solówki perkusyjnej, więc przewijanie nie wchodzi w rachubę. Z kolei  „Ain’t No Game” i „Four Letter Word” zagłębiają się w głębsze tematy takie jak tolerancja i nastroje antywojenne. Szkoda, że Stonehouse wydał tylko ten jeden album będący klejnotem swojej epoki, bo potencjał mieli ogromny. Po rozpadzie James Smith i Ian Snow dołączyli do progresywnego zespołu  Asgærd nagrywając znakomitą płytę „In The Realm Of Asgærd”.

PUGH’S PLACE „West One” (1971)

Holandia… Ile znakomitych zespołów pochodzi stamtąd. A tym, którym udało się zająć poczesne miejsce w historii muzyki jak Focus, Ekseption, czy Supersister są niezwykłe. Szkoda, że Pugh’s Place tego nie osiągnął. Zresztą niewielu potrafi go dziś kojarzyć i  ja to rozumiem. Ale zanim popadł on w zapomnienie wydał jeden, moim skromnym zdaniem znakomity, album.

Grupa powstała w 1965 roku w holenderskim Leeuwarden z popiołów Example, którego gitarzystą był Hans Kerkhoven. Po początkowym okresie spędzonym na graniu coverów skład się ustabilizował i dwa lata później zespół zmienił nazwę na Pugh’s Place. W 1970 roku nagrali dla Decca singla – preludium do albumu „West One” wydanego rok później. Muzyka na tej płycie to ciężki rock z genialnymi solówkami na flecie, dzikimi gitarami, doskonałymi frazami klawiszy, solidną sesją rytmiczną, świetnymi liniami basowymi, przy których chce się skakać i dynamicznym wokalem zgodnym z epoką. Krążek zaczyna się od piosenki Beatlesów „Drive My Car” i słowo daję, to najlepszy wykon tego utworu jaki w życiu słyszałem. Aranżacja muzyczna, ciężko brzmiący atak gitary, organów Hammonda i fletu są fenomenalne! Oczywiście pozostałym, bardzo intensywnym autorskim utworom nic nie brakuje. Szybki „The Prisoner” z progresywnym riffem jest kolejnym moim faworytem, świetne  „Old Private John” i „Give Me Good Music” mogłyby stać się klasykami, zaś „Lady Power” to bardzo miłe zaskoczenie na zamknięcie płyty. Ilekroć sięgam po ten album za każdym razem wprawia mnie on w dobry nastrój, co jest kolejnym jego plusem.

GRIT „Grit” (1972)

Grit powstał z popiołów londyńskiego zespołu Merlyn i tworzyli go: Frank Martinez (gitara prowadząca), Paul Christodoulou (bas), Tom Kelly (perkusja) i Jeff Ball (wokal). Frank Martinez, zwany też „Spider”, na początku swojej kariery muzycznej przeszedł przesłuchanie u Joe Meeka w jego studiu Holloway Road. Później grał z John Dummer Band, oraz z zespołem Grand Union supportując Pink Floyd w 1968 roku. Tom Kelly pogrywał w Connexion, a Paul Christodoulou razem z Frankiem w Merlyn. Po kilku próbach zadebiutowali na scenie u boku Nazareth z miejsca zdobywając sympatię publiczności. W Wigilię Bożego Narodzenia roku’72 nagrali demo w londyńskim SWM Studios przy Clerkenwell. Nagrania zrobiono w locie, bez prób. Inżynier dźwięku nie przyłożył się zajęty świątecznymi myślami. Cztery kopie12-calowego acetatu (po jednym dla każdego) zostały wytłoczone w celach promocyjnych. Uzbrojeni w demo odwiedzili kilku agentów muzycznych, ale nikt nie był zainteresowany. Podczas poszukiwań menedżera zgłosił się do nich Grek, Kon Mantas, który zaproponował im trasę po Grecji. To była prawdziwa przygoda. Udało im się pojawić w telewizji i zagrać na kilku dużych festiwalach z wielkimi nazwiskami greckiej sceny psych progowej takimi jak Socrates i Peloma Mpoklou. Szalejący z zachwytu Grecy nadali im przydomek „The Bomb”. Niestety, z powodu problemów rodzinnych, Frank musiał opuścić zespół i wrócić do Anglii. To był koniec dla Grit.

Grit na scenie Angel Pub (1972)

Prawie cztery dekady później jeden z tych acetatów został znaleziony na pchlim targu w Niemczech. Znalezisko tak bardzo zaintrygowało słynnego kolekcjonera płyt Hansa Pokorę, że umieścił je w swojej książce „7001 Record Collector Dreams” z maksymalną oceną za rzadkość. Aż do 2019 roku o zespole nie było wiadomo nic. Dosłownie. Przypadek sprawił, że Alex Carretero z Guerssen znalazł Franka Martineza, który rzucił garść informacji na jego temat. Mało tego – otworzył przed nim swój skarbiec, w którym znajdowała się oryginalna taśma-matka demo, oraz kasety magnetofonowe nagrane podczas prób zespołu Grit i… Merlyn! W 2020 roku Guerssen wydał to na winylu, a dwa lata później na CD. Wydawca wykonał niesamowicie dobrą robotę czyszcząc nagrania, które (o czym warto pamiętać) przeleżały nietknięte przez ponad czterdzieści lat.

Psychodeliczny hard rock z wściekłą perkusją i oszałamiającą gitarą prowadzącą – tak najkrócej można opisać ten materiał. Są tu oczywiście cztery utwory z oryginalnego acetatu: zabójczy „Mineshaft”, czyli czysty undergroundowy hard rock z gitarowym fuzzem, progresywny „Child And The Drifter” z bombastyczną perkusją i zabójczymi solówkami, oraz dwa połączone ze sobą numery „What Do You See In My Eyes”„I Wish I Was” utrzymane w klimacie ciężkiej prog rockowej psychodelii. Cztery, czystej maści prawdziwe kilery! Ależ się tego słucha!!! Gratką dla miłośników Grit będą zapewne trzy kawałki (na czele z pędzącym jak super szybkie TGV, „100 Miles”) nagrane w trakcie prób zespołu przed koncertem w londyńskim „Angel Pub” w 1972 roku. Co prawda są one nieco gorszej jakości, ale moc wciąż jest obecna! Kolejny rarytas to cover grupy Burnin Red Ivanhoe „Across The Windowsill” wykonany przez Merlyn w 1969 roku.

W jednym z ostatnich wywiadów Frank Martinez przyznał, że w Atenach nagrali kilka innych swoich utworów, ale on ich nie ma. Być może za jakiś czas na jakimś pchlim targu wypłyną i one. Trzymam kciuki, by tak się stało!

LONE STAR „Horizonte” (1977) – klasyk hiszpańskiego rocka.

Za każdym zespołem kryje się jakaś historia. Czasem zwykła i na pozór nudna, innym razem fascynująca, godna hollywoodzkiego scenariusza. Za każdą z nich stoją ludzie z krwi i kości, którzy ją tworzyli. I to one pociągają mnie na równi z ich muzyką.

Początki hiszpańskiego zespołu Lone Star sięgają roku 1959. Przez cały okres istnienia zakończonego w 2000 roku przewinęło się przez niego co najmniej piętnastu muzyków, ale od samego początku jego niekwestionowanym liderem był klawiszowiec Pedro Gené. Pere (jak nazywali go przyjaciele) powrócił do Barcelony po roku spędzonym na Wyspach Brytyjskich akurat w czasie eksplozji rock and rolla. Ten czas odcisnął na nim piętno i miał decydujący wpływ na zrozumienie istoty rocka. W tamtejszym konserwatorium gdzie pogłębiał tajniki gry na fortepianie zgromadził kolegów, z którymi szybko utworzył zespół nazywając go Lone Star. Początki, jak to w odizolowanym kraju jakim w tamtych czasach była Hiszpania, były podobne jak u większości innych wykonawców. Zaczynali  od grania amerykańskich i angielskich przebojów w nocnych klubach, dyskotekach i na plażach Barcelony zdobywając sceniczne obycie i doświadczenie. W 1962 roku firma La Voz De Su Amo, współzależna EMI, zwróciła na nich uwagę. Wydawało się, że złapali Pana Boga za nogi. Podpisali kontrakt i podobnie jak wszyscy artyści tej spółki musieli nagrywać narzucone przez firmę zagraniczne przeboje.

Rok później wydali EP-kę „Todo Es Parte De Ti ” z własnymi piosenkami, w tym dwa rock and rollowe numery, „My Baby” i „I Want You With Me”, zaśpiewane w języku angielskim, co w tamtym czasie było w tym kraju niespotykane.

Pierwsza, historyczna EP-ka zespołu Lone Star (1963)

W 1966 roku nagrali pierwszą płytę długogrającą, na której połowa utworów to covery, pozostałe to kompozycje własne. Wytwórnia zdając sobie sprawę z sukcesu jaki longplay odniósł właśnie dzięki autorskim kompozycjom bazującym na rhythm and bluesie i rocku dała im większą swobodę twórczą. Dwa lata później singiel „Mi Calle” (Moja ulica) odzwierciedlający frustrację klasy robotniczej pod rządami generała Franco odniósł ogromny sukces. To dało im zielone światło, by pokazać wszystkim drugie, jazz rockowe oblicze na albumie „En jazz” wydanym w w tym samym roku w limitowanym nakładzie 500 sztuk. W wywiadzie z tego okresu Pedro Gené wyjaśniał: „Staramy się grać prosty, komercyjny jazz, który może być atrakcyjny dla młodzieży,”  Fakt, „En jazz” to bardzo wyjątkowy projekt jak na rok’68, na którym znajdziemy i sonatę Mozarta i tradycyjną katalońską piosenkę świąteczną, utwór „I Believe To My Soul” nieznanego jeszcze w Hiszpanii Raya Charlesa, czy klasyczny standard „Misty” Errolla Garnera.

Hiszpański zespół Lone Star.

Pierwsze lata nowej dekady przyniosły zmiany w muzyce, a jej prądy zaczęły wirować w różnych kierunkach. Lone Star decyduje się wyruszyć w trasę po Europie, a jej owocem będzie „Spring 70” – bardzo zaskakujący album koncertowy, na którym słychać więcej bluesa z progresywnymi tendencjami i niespotykaną dotąd wokalną agresywnością Pere’a. W rodzinnym kraju żaden festiwal nie obył się bez jego udziału i gdy wydawało się, że świetlista droga kariery jest przed nimi wytwórnia EMI zerwała kontrakt. Rozstanie było tym boleśniejsze, że zespół nie otrzymał ani grosza za prawa do nagranych albumów, singli i EP-ek, co doprowadziło go do bankructwa. Chcąc kontynuować działalność szukali ratunku w małych, niezależnych wytwórniach płytowych takich jak UnicDiploPhonic. W tej pierwszej, w 1973 roku nagrali świetny, hard rockowy „Adelante Rock En Vivo”, który okazał się najlepiej sprzedającym się albumem w Hiszpanii i ich największym jak do tej pory sukcesem. Mało tego. Otrzymali wiele nagród i zostali uznani za najlepszą grupę w kraju. Ale pech ich nie opuszczał. Właściciel wytwórni uciekł ze wszystkimi pieniędzmi, a oni po raz kolejny musieli wszystko zaczynać od nowa. Na szczęście kolejny albumy „Síguenos” (1976) pokazał energię i oblicze zespołu doświadczonego, zdolnego pokonać wszelkie przeciwności losu, co potwierdzili płytą „Horizonte” nagraną w trakcie trudnej dla kraju transformacji politycznej.

Okładka albumu „Horizonte” (Phonic, 1977)

Pragnienie odzyskania wolności po długim i mrocznym okresie, niepewność co do przyszłości, nieufność do polityków, poszukiwanie tożsamości, potrzeba nadrobienia straconego czasu… wszystko to zawarte zostało w tekstów właśnie na tej płycie. Porzuciwszy na dobre brzmienie lat 60-tych zespół, podobnie jak Asfalto, Topo, czy Leño, odnalazł się w ciężkim rozbudowanym rocku z progresywnymi akcentami nawiązując przy tym do korzennej muzyki andaluzyjskiej. Wszystko to zostało oczywiście podparte dużą ilością elektrycznych gitar, mocną sekcją rytmiczną i świetnymi partiami instrumentów klawiszowych. Gdyby współpracowali z dużą firmą płytową ich produkcja byłaby zapewne bardziej wyjątkowa. Nie mniej ciężka praca wykonana w małej wytwórni Phonic z bardzo poprawną produkcją godna jest pochwały. Po części to ona pomaga nam odkryć Alexa Sáncheza, gitarzystę, który niejednokrotnie w trakcie słuchania albumu pozostawił mnie z otwartymi ustami.

Label niezależnej wytwórni Phonic.

Niepokoje jakie nimi targały są bardzo dobrze uchwycone, a ich dzieło, nieco krytyczne i utrzymane raczej w smutnym tonie, jest odbiciem wiszących w powietrzu nastrojów jakie panowały wśród  ówczesnego społeczeństwa. Album zaczyna się od Introduction” , którego pierwsza, pełna tajemniczości, owinięta zimnym wiatrem struktura instrumentalna nie pozostawia wątpliwości co do swojej roli. Rysując krajobraz nadziei fortepianowe nuty Gené’a brzmią jak słodkie łzy i są jak alegoria Ying i Yang… Ostre, mocne, silne i dudniące brzmienie gitary z poważnym riffem zanurza nas w „Quien no anda, no se mover” (Kto nie chodzi ten się nie porusza)– ciężkim i mrocznym utworze, który zachęca do refleksji nad naszym miejscem w społeczeństwie. Szorstka, nieustanna melodia powtarza się przez cały utwór, w którym wszystko kręci się wokół gitary z ciężkim solem Alexa w jego centralnej części. Nagranie kończy mini-sonda uliczna; wypowiedzi są po angielsku, by istniejąca cenzura nie usłyszała czegoś niestosownego… Pewne odprężenie w brzmieniu przynosi Papel social” , krótki utwór prezentujący powściągliwą melodię z delikatną, instrumentalną aranżacją na pianino elektryczne i gitarową solówką. Zamykający pierwszą stronę „No será…?” z chwytliwym refrenem ukazuje najbardziej otwartą stronę zespołu. Brzmi to jak miejski rock, będący argumentem przeciwko niesprawiedliwości i egoizmowi niższych klas społecznych. To bardziej „świąteczny” utwór z doskonałymi partiami gitary Alexa, który jest tu asem. Całkiem prawdopodobne, że wczesny Joaquin Sabina (poeta, piosenkarz, muzyk prześladowany przez reżim generała Franco) pił z tej tej samej studni.

Tył okładki.

Z większym spokojem, na dodatek utworem tytułowym, zaczynają stronę „B”, w którym chciałbym zwrócić uwagę na Ricardo Acedobasu, który grą na basie odcisnął tu swoje piętno. W tekstach pojawia się kolejna krytyka społeczna, a rozdzierający wokal Gené’a sprawia wrażenie, jakby miał zerwać struny głosowe. Wpadającemu w ucho refrenowi towarzyszy kolejne znakomite solo gitarowe… W Noria de Feria” (Diabelski Młyn), w którym dominują partie basowe i dźwięczne brzmienia gitary, zespół przedstawia nam opis codziennego życia. To najdłuższy utwór, dlatego dzieli się na pierwszą, poważną część, oraz drugą, w której rytm zmienia się radykalnie idąc w kierunku bardziej anarchicznego brzmienia podkreślony ciężką, blues rockową gitarą. Dynamiczną atmosferę podsyca znakomita perkusja, za którą zasiadał Luis Masdeu. Całość płynnie przechodzi w „Tiempo” (Czas), gdzie Gené w końcu błysnął wspaniałym i sugestywnym solem na elektrycznym fortepianie. W dalszej części zespół zbliżył się ku bardziej jazzowym strukturom, a następnie, ustępując miejsca rockowym aranżacjom w połączeniu z nieodzownym gitarowym solem Alexa, powrócił do początku, gdzie autor prosi o coś, co jest aktualne do dziś, a nawet bardziej… do czasu. Na koniec pojawia się instrumentalne nagranie będące kontynuacją „Introduction” z początku płyty. Tak oto ​​praca została wykonana, a społeczna skarga przekazana – krąg został zamknięty.

„Horizonte” to świetny album pełen dobrych melodii i uczuć, w którym muzyka płynie w elegancki, spontaniczny sposób. Jest świeżość i jest bardzo dobra harmonia między muzykami. To album odzwierciedlający trudny politycznie i muzycznie czas wykonany z klasą przez zespół, który pomimo pecha i wielu zmian personalnych jakich doświadczył w ciągu swojej długiej kariery dawał z siebie wszystko. To także album z dobrymi wibracjami, którego słuchanie wciąż sprawia mi ogromną przyjemność.

Odpryski z Fairport Convention, czyli każdy sobie rzepkę skrobie.

Grupa Fairport Convention jest dla brytyjskiej muzyki tym, czym dla hard rocka Led Zeppelin, a dla progresywnego rocka Pink Floyd. Byli i są częścią brytyjskiej rodziny królewskiej folk rocka. Ikoną folku, którego początki sięgają głębokiego średniowiecza, a jego fenomen nieprzerwanie trwa do dziś. Zespół, założony w 1967 roku  pomimo wielu roszad personalnych działa na scenie do dnia dzisiejszego (poza kilku letnia przerwą w latach1979-1985) utrzymując wciąż wysoki poziom artystyczny. Pierwszy poważny roszadowy wstrząs miał miejsce w 1969 roku, kiedy to z grupą pożegnał się jej współzałożyciel, Ashley Hutchings i tuż po wydaniu znakomitego albumu „Liege And Lief”. Jak później powiedział, chciał wskrzesić stare pieśni ludowe w swoim własnym zespole.

Zawsze było dla mnie zagadką, dlaczego Hutchings wybrał Woodsów do swojego angielskiego projektu muzycznego, skoro byli Irlandczykami. Wcześniej zwrócił się do Dave’a i Carole Pegg, pary o podobnych poglądach, głęboko zanurzonej w tradycyjnych brytyjskich pieśniach. Odrzucili ofertę, decydując się na założenie własnego zespołu, Mr. Fox. Niezrażony Hutchings zrekrutował byłego gitarzystę i banjoistę Sweeney’s Men, Terry’ego Woodsa, który z kolei polecił swoją żonę Gay jako wokalistkę. Ale nie była to jedyna para, która dołączyła do grupy. Duet Tim Hart i Maddy Prior mający już na koncie dwa albumy folkowe od wielu lat grali i występowali na największych festiwalach folkowych. Rozlokowali się w domku Ashleya we wsi Wiltshire, aby sprawdzić się na luźnej próbie. Maddy Prior: „Próbowaliśmy piosenek, które nam się podobały. Terry i Gay zagrali „Dark-Eyed Sailor”, my zrobilibyśmy coś w rodzaju „Copshawholme Fair” i stwierdziliśmy, że to zadziała.” Rezultat – narodził się Steeleye Span, który wziął swoją nazwę od, jakżeby inaczej, postaci z piosenki ludowej „Horkstow Grange”.

Steeley Span. Od lewej: A. Hutchings, T. Woods, G. Woods, M. Prior, T. Hart.

Wykorzystując niedawny sukces Hutchingsa z Fairport Convention, zespół zapewnił sobie usługi doskonałego producenta i menedżera Sandy’ego Robertona. Po trzech miesiącach prób, kłótni i wybierania utworów gotowi byli nagrać swój debiutancki album. 31 marca 1970 roku, w dniu rozpoczęcia sesji nagraniowych, wystąpili w programie BBC „Top Gear” prowadzonym przez Johna Peela. To był pierwszy i jedyny występ na żywo w jego oryginalnym składzie. Niestety nikt tego nie nagrał…

Album „Hark! The Village Wait” został wydany w czerwcu tego samego roku. Jego tytuł jest reliktem brytyjskiego folkloru. Waites to muzycy, zazwyczaj grający na dętych, którzy w średniowieczu pełnili funkcję orkiestry miejskiej podczas wszelkich ceremonii i świąt. Angielska wieś była zbyt uboga, by utrzymać taką trupę, więc czekanie, o którym tutaj mowa to najprawdopodobniej późniejsze Christmas Waits, o których w swoich wierszach wspominał angielski poeta Thomas Hardy.

Front okładki debiutu Steeley Span (1970)

„Hark! The Village Wait”  sam w sobie jest arcydziełem, na którym słyszymy znane piosenki takie jak „The Blacksmith”, „Blackleg Miner” i „Dark-Eyed Sailor”, które z powodzeniem mogłyby być śpiewane a capella na wielogłosy, lub solo z gitarą. Tu pojawiają się w rockowym wydaniu z basem, perkusją, gitarą elektryczną w towarzystwie banjo, skrzypiec, harfy elektrycznej, mandoliny. Brzmią wspaniale. Steeleye Span nagrali później wiele świetnych albumów, ale dla mnie ten pozostaje klejnotem w królewskiej koronie.

Moja ulubiona piosenka? Bez wątpienia „The Blacksmith”. Maddy Prior, która śpiewa główny wokal w tym utworze, otrzymała entuzjastyczne recenzje. Karl Douglas w Melody Maker napisał: „Boże, jak ta dziewczyna potrafi śpiewać! Sposób, w jaki przesuwa swój głos przez interwały leżące między czarnymi i białymi klawiszami fortepianu, używając tego samego rodzaju glissanda, które słyszysz u dobrego irlandzkiego dudziarza jest po prostu fenomenalny!” 

Życie na odludziu praktycznie z obcymi dla siebie osobami, oraz mała przestrzeń życiowa nie gwarantowała dalszej przyjaźni. Pojawiły się również nieporozumienia co do kierunku muzycznego. Ostatecznie Gay i Terry Woods opuścili Steeleye Span. Ich miejsce zajęli Martin Carthy i Peter Knight, dwóch fantastycznych muzyków, którzy poprowadzili zespół przez kolejną fazę lat 70-tych, ale to historia na inny artykuł.

Maddy Prior

Ashley Hutchings nie był jedyną osobą, która w 1969 roku opuściła Fairport Convention. Tą drugą była wokalistka, Sandy Denny. Coraz bardziej płodna autorka tekstów stwierdziła, że w kontekście grupy, która skupiała się na bardziej tradycyjnych piosenkach nie było miejsca na jej autorski materiał. Ponadto jej strach przed lataniem był główną przeszkodą by wziąć udział w planowanej przez zespół trasie koncertowej po USA w przyszłym roku. Wraz ze swoim partnerem, piosenkarzem i autorem tekstów, Trevorem Lucasem, postanowili założyć własny zespół. Pierwszym rekrutem był kolega Lucasa z zespołu Eclection, perkusista Gerry Conway. Skład został sfinalizowany gdy dołączyli do nich gitarzysta Jerry Donahue i basista Pat Donaldson. Nazwali się Fotheringay, od piosenki, którą Sandy napisała i zaśpiewała na albumie Fairport Convention z 1968 roku, „What We Did On Our Holidays”. Fotheringay to także zamek, w którym więziono Marię, królową Szkotów.

Fotheringay (1970)

Ćwiczyli w domu Sandy, gdzie zainstalowano pianino – instrument, którego coraz częściej używała do pisania piosenek. Jej siłą było tworzenie pięknych melodii i wdzięcznych akordów. Chociaż zespół miał demokratyczny charakter, Gerry Conway wyraźnie pamięta, kto prowadził zespół artystycznie. „Nie było lidera jako takiego, ale ja czułem, że Sandy była nauczycielką, a ja uczniem.” Jedyna płyta Fotheringay, której producentem był Joe Boyd ukazała się w czerwcu 1970 roku.

Fotheringay nagrali tylko tę jedną płytę.

Znalazło się na niej dziewięć kompozycji z czego pięć napisanych przez wokalistkę.  „Nothing More” jedyny utwór na albumie, w którym fortepian pojawia się jako główny instrument jest jednym z najbardziej błyszczących przykładów doskonałości prog folku na jaki kiedykolwiek trafiłem. Sandy była naprawdę kimś wyjątkowym i to bez względu na to z jakim zespołem występowała. „The Sea” brzmi jak fundament jednej z najlepszych piosenek The Allman Brothers Band i jestem pod wielkim wrażeniem tej wielowarstwowej kompozycji, za to niesamowity ” The Pond And The Stream” z gitarami granymi kostką, z basem i perkusją wspartymi delikatnym głosem wokalistki pasuje do Joni Mitchell. Co ciekawe, najważniejszym osiągnięciem tego albumu okazała się ośmiominutowa i jedyna w tym zestawie tradycyjna piosenka „Banks Of The Nile” o brytyjskiej kampanii przeciwko armii Napoleona w Egipcie. Wcześniej, w 1956 roku wykonał ją Ewan MacColl, któremu akompaniowała Peggy Seeger na gitarze. Wokale Sandy Denny podparte pięknym akompaniamentem gitarowym Trevora Lucasa i Jerry’ego Donahue są tutaj epickie. Heather Wood, wokalistka The Young Tradition nie kryła satysfakcji: „Sandy nauczyła się tego od nas, ale nadała mu własne niepowtarzalne piętno. Ta wersja robi wielkie wrażenie.” Piosenka w interpretacji Fotheringay przykuła uwagę wielu folkowych artystów w tym Martina Carthy’ego, Shirley Collins, Lindy Thompson i Ashleya Hutchings. Richard Williams w Melody Maker napisał: „To prawdopodobnie najlepszy folk rockowy numer  jaki kiedykolwiek słyszałem choć reszta albumu niewiele od niego odstaje. To jest droga, którą powinna podążać brytyjska muzyka.”

Niestety Fotheringay nie przetrwał długo. Rosnąca presja ze strony wytwórni płytowej, aby rozpocząć karierę solową zmusiła Sandy do rozwiązania grupy. Po zaledwie kilku występach i po rozpoczęciu nagrywania materiału na kolejny album, zespół przestał istnieć. Trevor Lucas: „Każdy muzyk ma w swoim życiu zespół, z którym najbardziej lubi grać, w którym czuje, że jest najbardziej kreatywny, najbardziej ekspresyjny. Dla nas wszystkich był to Fotheringay.”

W 1971 roku Sandy w duecie z Robertem Plantem zaśpiewała „The Battle Of Evermore”, utwór, który znalazł się na czwartej płycie Led Zeppelin. Do 1977 roku wydała cztery znakomite albumy. W tym czasie przeżywała też trudne chwile. Depresja, wahania nastroju, alkohol, narkotyki, rozpad małżeństwa z Trevorem Lucasem w trakcie którego dowiedziała się, że jest w ciąży, następnie narodziny córki w siódmym miesiącu ciąży… wszystko to skumulowało się w tym właśnie okresie. No i ten tragiczny w skutkach nieszczęśliwy wypadek. 17 kwietnia 1978 roku będąc w domu u swej przyjaciółki spadła ze schodów uderzając głową o betonowy próg. Nieprzytomną zawieziono do szpitala, gdzie lekarze stwierdzili  trwałe uszkodzenie mózgu. Nie odzyskawszy przytomności zmarła cztery dni później. Miała 31 lat. Na pogrzebie szkocki dudziarz zagrał na kobzie „Flowers Of The Forest”, jedną z jej ulubionych tradycyjnych pieśni, którą zaśpiewała na albumie „Full House” Fairport Convention w 1971 roku…

Sandy Denny (1947-1978)

Pozostając przy wokalistkach Fairport Convention nie sposób pominąć Judy Dyble. Śpiewała i grała na harfie elektrycznej na debiutanckim albumie zespołu z 1968 roku, po czym została zastąpiona przez Sandy Denny. Następnie ćwiczyła z grupą Giles, Giles And Fripp, nagrywając piękną wersję „I Talk To The Wind”. Zespół kontynuował działalność bez niej, tworząc legendę rocka progresywnego znaną jako King Crimson. Na początku 1970 roku Dyble połączyła siły z byłym członkiem Them, Jackie McAuley’em, który przeprowadził się do Londynu po tym, jak zespół przestał istnieć. W wywiadzie dla Melody Maker (marzec 1970) Dyble powiedziała: „Jego muzyczne poglądy różnią się od moich, ale wszyscy jesteśmy szaleni na punkcie wczesnej muzyki klasycznej i prawdopodobnie będziemy się bawić w elżbietańskie szopy (popularne tańce tego okresu – przyp. moja). Założyli zespół i nazwali go Trader Horne, na cześć niani Johna Peela, Florence Horne, jako podziękowanie po tym, jak Peel kupił jej elektryczną harfę – tę, którą grała w Fairport.

Judy Dyble i Jackie McAuley.

Dyble opuszczając zespół zostawiła ją zespołowi. Wczesnym rankiem 12 maja 1969 roku, gdy grupa wracała z koncertu w Birmingham, ich furgonetka zjechała z drogi i uderzyła w drzewo. Na miejscu zginął dziewiętnastoletni perkusista Martin Lamble, oraz felietonistka i projektantka mody Jeannie Franklyn, dziewczyna gitarzysty zespołu, Richarda Thompsona. Fairoprt Convention po tym dniu nigdy już nie było takie samo. Wtedy też zaginęła owa harfa, ale lata później okazało się, że ktoś z ekipy ratunkowej wziął ją i złożył w magazynowym depozycie. Ostatecznie harfa powróciła do zespołu.

W różnych wywiadach dla ówczesnych branżowych gazet muzycznych Dyble była samokrytyczna co do swojego talentu. „Nie jestem dobrą piosenkarką, ani muzykiem. Powinnam ćwiczyć na harfie, ale tego nie robię. Powinnam ćwiczyć oddech i rzucić palenie, ale tego też nie robię. I powinnam wziąć więcej lekcji śpiewu, ale mnie na to nie stać, chociaż mogłabym, gdybym rzuciła palenie”. Być może taki właśnie pogląd uniemożliwił jej osiągnięcie sukcesu. Judy, wbrew temu co o sobie mówiła, zdecydowanie miała i talent i głos o czym świadczą piosenki na jedynym albumie Trader Horne, „Morning Way”.

Okładka jedynej płyty Trader Horne „Morning Way” (1970)

Płyta wydana przez Pye Records, której tematem jest transformacja z dzieciństwa w dorosłość, zalana jest delikatnym folkiem zmieszany z popem, bluesem i R&B. Cały album ma cudowną, kołyszącą jakość, dziecięcą słodycz, niewinność i zachwyt, mimo że wiele tekstów eksploruje pewien niepokój. W tamtym czasie płyta sprzedała się w niskim nakładzie, ale recenzje miał bardzo pozytywne. Melody Maker: „Staromodne arcydzieło akustyczne, z dźwięcznymi harfami i klawesynami sugerują fantazję, których pięknie się słucha. Trader Horne to grupa, która jest przeznaczona do wywarcia dużego wpływu na folk”. Magazyn miał rację w swoim uznaniu dla albumu, ale zupełnie nie w przewidywaniu przyszłości zespołu, który (niestety) nie przetrwał długo. Po występie u boku Humble Pie, Yes i Genesis Judy Dyble zmęczona trasą koncertową oznajmiła, że odchodzi. Kiedy 6 marca, 1970 roku album trafił do sklepów zespołu już nie było.

Robert Plant był jednym z wielu wielbicieli zespołu. W wywiadzie z tego samego roku, kiedy nic jeszcze nie wskazywało jego końca powiedział: „Chciałbym, żeby Trader Horne zyskał większe uznanie. Mają w swojej muzyce ten klimat, to ciepło, które ją ożywia”. Przez lata longplay osiągnął status legendy, a oryginał uważany jest za jeden z zaginionych klejnotów lat 60-tych.

Wokalista Ian Matthews na pierwszych dwóch płytach Fairpot Convention śpiewał razem z Judy Dyble i z Sandy Denny jeszcze pod własnym nazwiskiem jako Ian McDonald. Aby uniknąć pomyłki z Ianem McDonaldem z King Crimson w 1968 roku przyjął panieńskie nazwisko matki. Gdy Fairport zmienił kierunek z folk rocka z Zachodniego Wybrzeża na tradycyjną brytyjską muzykę folkową, postanowił opuścić zespół i rozpocząć karierę solową. Na jego debiutanckim albumie „Matthews’ Southern Comfort” z  grudnia 1969 roku pojawiło się wielu muzyków z Fairport, co w tych czasach nie było czymś niecodziennym. Wszyscy byli członkowie zespołu utrzymywali ze sobą kontakt niejednokrotnie wspomagając się na koncertach. Zdając sobie sprawę, że trudno promować płytę, na której grali tylko zaproszeni muzycy Ian powołał do życia zespół i nazwał go tak jak tytuł jego solowego krążka (bez apostrofu), czyli Matthews Southern Comfort. W lipcu 1970 roku nowo powstała formacja, w której byli między innymi Roger Swallow (ex- Marmalade) i Mark Griffiths (ex-Spooky Tooth) wydała swą pierwszą płytę, „Second Spring”.

Front okładki

Nikt nie śpiewa piosenek tak jak Ian Matthews – jego słodki tenor i delikatna recytacja owija się wokół nich i jest niezwykłe. Mieszając rock, stare folkowe ballady, covery (w tym „Something In The Way She Moves” Jamesa Taylora) z wznoszącymi się harmoniami i charakterystyczną gitarą steel, na której gra Gordon Huntly, są objawieniem, a marzycielskie, wirujące melodie przenoszą słuchacza w inne miejsce.

Moment zmieniający życie i przynoszący sławę, który, jak się okazuje, był szczęśliwym zbiegiem okoliczności przyszedł miesiąc wcześniej. W czerwcu 1970 roku zespół został zaproszony do Radia BBC na sesję, gdzie na żywo miał wykonać cztery piosenki, ale mając przygotowane tylko trzy w pośpiechu zdecydowali się na piosenkę „Woodstock” Joni Mitchel. Przypomnę, że piosenkarka, która sama  nie wystąpiła na słynnym festiwalu napisała ją dla upamiętnienia tego wydarzenia, które stało się symbolem kontrkultury lat 60-tych. Improwizowana wersja „Woodstock” w zmienionej aranżacji nadającą piosence ciekawą, świeżą interpretację tak się spodobała, że ​​zachęcono ich by wydali ją na singlu. Macierzysta wytwórnia MCA Records początkowo była temu przeciwna obawiając się konkurencji ze strony Crosby, Stills, Nash And Young, którzy niewiele wcześniej wydali na singlu swoją wersję „Woodstock” promując przełomowy albumu „Déjà Vu”. W końcu zgodzili się pod warunkiem jeśli wersja CSN&Y nie znajdzie się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii, co na szczęście dla Iana i jego kolegów tak się stało. Na potrzeby singla zdecydowali się na bardziej pogodną aranżację, która kojarzona z tekstem lepiej uosabia klimat flower power. Mała płytka ukazała się w tym samym miesiącu co album „Second Spring”.

Bez wsparcia wytwórni i zerowej promocji na początku mała płytka miała problemy ze sprzedażą. Szczęście się do niej uśmiechnęło, gdy Tony Blackburn uczynił ją płytą tygodnia w Radiu BBC, co wywindowało singiel na pierwsze miejsce list przebojów, gdzie utrzymywał się przez trzy tygodnie.

Matthews Southern Comfort z Joni Mitchell

Zespół miał okazję spotkać się z Joni Mitchell, przed którą Iana wyznał, że ​​popełnił przestępstwo muzyczne, zmieniając tak kultową piosenkę, za co bardzo przeprasza. „Powiedziałem jej, że jedynym powodem, dla którego zmieniłem melodię, było to, że nie mogłem osiągnąć wysokich nut. Poczułem się bardzo winny, a ona, co zabawne, powiedziała, że zrobiłem to lepiej od niej. Wow! Nie mogłem uwierzyć, że to powiedziała!”

Po wydaniu drugiego albumu „Later That Same Year” (grudzień 1970) zespół został rozwiązany, a jego założyciel rozpoczął solową działalność. Większość materiału, który Matthews nagrał na swoim solowym albumie i dwóch jako Matthews Southern Comfort, jest bliższa amerykańskiemu folk rockowi i country niż brytyjskiemu folk rockowi z tamtego okresu. Ale jeśli nawet mało się dziś o nich mówi, to w większości z nas pozostanie w pamięci jako wykonawca nieśmiertelnego „Woodstock”.

PS. Proszę tytuł tego artykułu potraktować z przymrużeniem oka. Żaden z przedstawionych tu wykonawców, który karierę zaczynał w pierwszych latach działalności Fairport Convention „rzepki sobie nie skrobał”. To byli świadomi i wielcy artyści, którzy zdecydowali się pójść własną drogą. Artyści, bez których brytyjski folk rock byłby dużo uboższy.