Za każdym zespołem kryje się jakaś historia. Czasem zwykła i na pozór nudna, innym razem fascynująca, godna hollywoodzkiego scenariusza. Za każdą z nich stoją ludzie z krwi i kości, którzy ją tworzyli. I to one pociągają mnie na równi z ich muzyką.
Początki hiszpańskiego zespołu Lone Star sięgają roku 1959. Przez cały okres istnienia zakończonego w 2000 roku przewinęło się przez niego co najmniej piętnastu muzyków, ale od samego początku jego niekwestionowanym liderem był klawiszowiec Pedro Gené. Pere (jak nazywali go przyjaciele) powrócił do Barcelony po roku spędzonym na Wyspach Brytyjskich akurat w czasie eksplozji rock and rolla. Ten czas odcisnął na nim piętno i miał decydujący wpływ na zrozumienie istoty rocka. W tamtejszym konserwatorium gdzie pogłębiał tajniki gry na fortepianie zgromadził kolegów, z którymi szybko utworzył zespół nazywając go Lone Star. Początki, jak to w odizolowanym kraju jakim w tamtych czasach była Hiszpania, były podobne jak u większości innych wykonawców. Zaczynali od grania amerykańskich i angielskich przebojów w nocnych klubach, dyskotekach i na plażach Barcelony zdobywając sceniczne obycie i doświadczenie. W 1962 roku firma La Voz De Su Amo, współzależna EMI, zwróciła na nich uwagę. Wydawało się, że złapali Pana Boga za nogi. Podpisali kontrakt i podobnie jak wszyscy artyści tej spółki musieli nagrywać narzucone przez firmę zagraniczne przeboje.
Rok później wydali EP-kę „Todo Es Parte De Ti ” z własnymi piosenkami, w tym dwa rock and rollowe numery, „My Baby” i „I Want You With Me”, zaśpiewane w języku angielskim, co w tamtym czasie było w tym kraju niespotykane.

W 1966 roku nagrali pierwszą płytę długogrającą, na której połowa utworów to covery, pozostałe to kompozycje własne. Wytwórnia zdając sobie sprawę z sukcesu jaki longplay odniósł właśnie dzięki autorskim kompozycjom bazującym na rhythm and bluesie i rocku dała im większą swobodę twórczą. Dwa lata później singiel „Mi Calle” (Moja ulica) odzwierciedlający frustrację klasy robotniczej pod rządami generała Franco odniósł ogromny sukces. To dało im zielone światło, by pokazać wszystkim drugie, jazz rockowe oblicze na albumie „En jazz” wydanym w w tym samym roku w limitowanym nakładzie 500 sztuk. W wywiadzie z tego okresu Pedro Gené wyjaśniał: „Staramy się grać prosty, komercyjny jazz, który może być atrakcyjny dla młodzieży,” Fakt, „En jazz” to bardzo wyjątkowy projekt jak na rok’68, na którym znajdziemy i sonatę Mozarta i tradycyjną katalońską piosenkę świąteczną, utwór „I Believe To My Soul” nieznanego jeszcze w Hiszpanii Raya Charlesa, czy klasyczny standard „Misty” Errolla Garnera.

Pierwsze lata nowej dekady przyniosły zmiany w muzyce, a jej prądy zaczęły wirować w różnych kierunkach. Lone Star decyduje się wyruszyć w trasę po Europie, a jej owocem będzie „Spring 70” – bardzo zaskakujący album koncertowy, na którym słychać więcej bluesa z progresywnymi tendencjami i niespotykaną dotąd wokalną agresywnością Pere’a. W rodzinnym kraju żaden festiwal nie obył się bez jego udziału i gdy wydawało się, że świetlista droga kariery jest przed nimi wytwórnia EMI zerwała kontrakt. Rozstanie było tym boleśniejsze, że zespół nie otrzymał ani grosza za prawa do nagranych albumów, singli i EP-ek, co doprowadziło go do bankructwa. Chcąc kontynuować działalność szukali ratunku w małych, niezależnych wytwórniach płytowych takich jak Unic, Diplo i Phonic. W tej pierwszej, w 1973 roku nagrali świetny, hard rockowy „Adelante Rock En Vivo”, który okazał się najlepiej sprzedającym się albumem w Hiszpanii i ich największym jak do tej pory sukcesem. Mało tego. Otrzymali wiele nagród i zostali uznani za najlepszą grupę w kraju. Ale pech ich nie opuszczał. Właściciel wytwórni uciekł ze wszystkimi pieniędzmi, a oni po raz kolejny musieli wszystko zaczynać od nowa. Na szczęście kolejny albumy „Síguenos” (1976) pokazał energię i oblicze zespołu doświadczonego, zdolnego pokonać wszelkie przeciwności losu, co potwierdzili płytą „Horizonte” nagraną w trakcie trudnej dla kraju transformacji politycznej.

Pragnienie odzyskania wolności po długim i mrocznym okresie, niepewność co do przyszłości, nieufność do polityków, poszukiwanie tożsamości, potrzeba nadrobienia straconego czasu… wszystko to zawarte zostało w tekstów właśnie na tej płycie. Porzuciwszy na dobre brzmienie lat 60-tych zespół, podobnie jak Asfalto, Topo, czy Leño, odnalazł się w ciężkim rozbudowanym rocku z progresywnymi akcentami nawiązując przy tym do korzennej muzyki andaluzyjskiej. Wszystko to zostało oczywiście podparte dużą ilością elektrycznych gitar, mocną sekcją rytmiczną i świetnymi partiami instrumentów klawiszowych. Gdyby współpracowali z dużą firmą płytową ich produkcja byłaby zapewne bardziej wyjątkowa. Nie mniej ciężka praca wykonana w małej wytwórni Phonic z bardzo poprawną produkcją godna jest pochwały. Po części to ona pomaga nam odkryć Alexa Sáncheza, gitarzystę, który niejednokrotnie w trakcie słuchania albumu pozostawił mnie z otwartymi ustami.

Niepokoje jakie nimi targały są bardzo dobrze uchwycone, a ich dzieło, nieco krytyczne i utrzymane raczej w smutnym tonie, jest odbiciem wiszących w powietrzu nastrojów jakie panowały wśród ówczesnego społeczeństwa. Album zaczyna się od „Introduction” , którego pierwsza, pełna tajemniczości, owinięta zimnym wiatrem struktura instrumentalna nie pozostawia wątpliwości co do swojej roli. Rysując krajobraz nadziei fortepianowe nuty Gené’a brzmią jak słodkie łzy i są jak alegoria Ying i Yang… Ostre, mocne, silne i dudniące brzmienie gitary z poważnym riffem zanurza nas w „Quien no anda, no se mover” (Kto nie chodzi ten się nie porusza)– ciężkim i mrocznym utworze, który zachęca do refleksji nad naszym miejscem w społeczeństwie. Szorstka, nieustanna melodia powtarza się przez cały utwór, w którym wszystko kręci się wokół gitary z ciężkim solem Alexa w jego centralnej części. Nagranie kończy mini-sonda uliczna; wypowiedzi są po angielsku, by istniejąca cenzura nie usłyszała czegoś niestosownego… Pewne odprężenie w brzmieniu przynosi „Papel social” , krótki utwór prezentujący powściągliwą melodię z delikatną, instrumentalną aranżacją na pianino elektryczne i gitarową solówką. Zamykający pierwszą stronę „No será…?” z chwytliwym refrenem ukazuje najbardziej otwartą stronę zespołu. Brzmi to jak miejski rock, będący argumentem przeciwko niesprawiedliwości i egoizmowi niższych klas społecznych. To bardziej „świąteczny” utwór z doskonałymi partiami gitary Alexa, który jest tu asem. Całkiem prawdopodobne, że wczesny Joaquin Sabina (poeta, piosenkarz, muzyk prześladowany przez reżim generała Franco) pił z tej tej samej studni.

Z większym spokojem, na dodatek utworem tytułowym, zaczynają stronę „B”, w którym chciałbym zwrócić uwagę na Ricardo Acedobasu, który grą na basie odcisnął tu swoje piętno. W tekstach pojawia się kolejna krytyka społeczna, a rozdzierający wokal Gené’a sprawia wrażenie, jakby miał zerwać struny głosowe. Wpadającemu w ucho refrenowi towarzyszy kolejne znakomite solo gitarowe… W „Noria de Feria” (Diabelski Młyn), w którym dominują partie basowe i dźwięczne brzmienia gitary, zespół przedstawia nam opis codziennego życia. To najdłuższy utwór, dlatego dzieli się na pierwszą, poważną część, oraz drugą, w której rytm zmienia się radykalnie idąc w kierunku bardziej anarchicznego brzmienia podkreślony ciężką, blues rockową gitarą. Dynamiczną atmosferę podsyca znakomita perkusja, za którą zasiadał Luis Masdeu. Całość płynnie przechodzi w „Tiempo” (Czas), gdzie Gené w końcu błysnął wspaniałym i sugestywnym solem na elektrycznym fortepianie. W dalszej części zespół zbliżył się ku bardziej jazzowym strukturom, a następnie, ustępując miejsca rockowym aranżacjom w połączeniu z nieodzownym gitarowym solem Alexa, powrócił do początku, gdzie autor prosi o coś, co jest aktualne do dziś, a nawet bardziej… do czasu. Na koniec pojawia się instrumentalne nagranie będące kontynuacją „Introduction” z początku płyty. Tak oto praca została wykonana, a społeczna skarga przekazana – krąg został zamknięty.
„Horizonte” to świetny album pełen dobrych melodii i uczuć, w którym muzyka płynie w elegancki, spontaniczny sposób. Jest świeżość i jest bardzo dobra harmonia między muzykami. To album odzwierciedlający trudny politycznie i muzycznie czas wykonany z klasą przez zespół, który pomimo pecha i wielu zmian personalnych jakich doświadczył w ciągu swojej długiej kariery dawał z siebie wszystko. To także album z dobrymi wibracjami, którego słuchanie wciąż sprawia mi ogromną przyjemność.