EDEN ROSE (1971); EDGEWOOD (1972); THIRSTY MOON (1972); EPIDAURUS (1977).

Szukanie rzadkich płyt w moim i przypuszczam, że nie tylko w moim przypadku nie jest przejawem snobizmu. Bardziej niezaspokojoną ciekawością i chęcią odkrywania nieznanego. Część z nich wydobyta z czeluści zapomnienia dostała drugie życie, niektóre weszły nawet do kanonu szeroko pojętego rocka. Tak więc z wielką radością chcę podzielić się kolejnymi pozycjami, które być może zainteresują (taką przynajmniej mam nadzieję) wszystkich nie bojących się słuchać mniej oczywistej muzyki mało znanych, niesłusznie zapomnianych wykonawców.

EDEN ROSE „On The Way To Eden” (1970)

Korzenie kwartetu Eden Rose sięgają jazz rockowego tria z Marsylii, Les Golden, utworzonego w 1965 roku.  Album „On The Way To Eden” miał otworzyć kwartetowi drogę do kariery. Chichot losu sprawił, że zamiast spodziewanego sukcesu stał się platformę startową dla fantastycznego swoją drogą francuskiego zespołu progresywnego Sandrose, o którym już tu pisałem. Klawiszowiec Henri Garella, basista Christian Clairefond i perkusista Michel Julien tworzący trzon Les Golden po zwerbowaniu jednego z najlepszych francuskich gitarzystów sesyjnych tamtych czasów, Jean-Pierre Alarcena, zmienili nazwę na Eden Rose. Materiał na płytę, stworzony głównie przez Garella, był gotowy jeszcze przed przybyciem gitarzysty, któremu klawiszowiec chciał powierzyć rolę.. narratora. Wyszło dokładnie odwrotnie. Pomysłowy Paryżanin w porę przejął inicjatywę. I tak, zamiast narcystycznego monologu, słyszymy jasny, absolutnie żywy dialog wiodących instrumentów z solidnym wsparciem sekcji rytmicznej. Brzmienie emanuje świeżością i jakością podkreślając dominującą rolę instrumentów klawiszowych, które dźwigają melodie i są kręgosłupem każdej kompozycji. Otwarty styl krążący wokół jazzowych wzorów z akcentami psychodelii, z mnóstwem zawodzącej, fuzzowanej gitary i organów Hammonda szybko wciąga słuchacza w interakcję. Tytułowy utwór emanuje czystym klimatem pierwszych dzieł Caravan. Etiuda „Faster And Faster” to czysta rywalizacja w szybkości, technice i umiejętności maksymalnego wyluzowania, zaś pełen liryzmu „Sad Dream” z Alarcenem naśladującym Trowera na tle klawiszy i fortepianu mógłby znaleźć się na płytach Procol Harum… Dynamiczne tempo w „Obsession” zachwyca od samego początku i trzyma w napięciu aż do samego końca. Kolejny pojedynek gitarowo-organowy obaj panowie serwują w „Feeling In The Living” – prostej strukturze rockowej. Ale za to „Traveling” to już apoteoza jam rocka i prawdziwa bomba zapalająca, w której wyróżniają się diabelskie, acidowe organy, oraz potężny elektryzujący groove… „Walking In The Sea” to jedna z niewielu odskoczni od szybkich rytmów. Delikatne organy, piękna gitara zdobiąca melodię, z charakterystyczną techniką instrumentalną przywołuje dość wyraźne skojarzenie z ponadczasowym przebojem Serge’a Gainsbourga i Jane Birkin „Je t’aime… moi non plus”, ale w końcówce gitara uwalnia swoją moc osiągając swoje apogeum. Płytę kończy porywająca mieszanka rhythm and bluesa i jazz rocka pod hasłem „Reinyet Number”. Podsumowując: „On The Way To Eden” to udany przykład proto-progresywnej muzyki apetycznej, cholerycznej, zaraźliwej, zabarwionej talentem każdego z muzyków. Polecam fanom lekkiej psychodelii i maniakom organów Hammonda.

EDGEWOOD „Ship Of Labor” (1972)

Pochodząca z Memphis w stanie Tennessee mało znana w kręgach rocka progresywnego grupa Edgewood wydała jeden obiecujący album i zniknęła bez śladu. Korzenie zespołu są dość interesujące ponieważ klawiszowiec David Beaver, basista Steve Spear i gitarzysta Jim Tarbutton byli członkami popularnej wówczas garażowej kapeli The Gentrys. Znudzeni graniem prostych i krótkich piosenek zabarwionych soulem cała trójka poszukując bardziej wyrafinowanego brzmienia postanowiła założyć własny zespół. Swoim pomysłem zarazili gitarzystę Pata Taylora, klawiszowca i gitarzystę Davida Mayo i perkusistę Mike’a Bleeckera (niedługo potem zastąpionego przez Joela Williamsa) i tak w 1970 roku narodził się Edgewood. Doświadczenie zdobywali grając w lokalnych klubach i pubach zyskując licznych fanów. Dwa lata później w małej wytwórni TMI nagrali płytę „Ship Of Labor”. Trzeba przyznać, że mieli nie lada odwagę, by w amerykańskim stanie gdzie kwitło kiedyś niewolnictwo, gdzie założono Ku Klux Klan, a od kuli zamachowca zginął Martin Luther King wydać album z okładką nawiązującą do czasów niewolnictwa i handlu „żywym towarem”.

Album powstał w oparciu o bardzo amerykańską stylistykę z dobrym wokalem i wspaniałymi harmoniami. Oczywiście prochu nie wymyślili. Zrobili to, co wiele zespołów za granicą. Wzięli znajome brzmienie psychodelicznego rocka z końca lat 60-tych i dorzucili trochę klasycznych, bluesowych, a nawet jazzowych składników. Utwory takie jak „Why Don’t You Listen”, „Unconscious Friend” i „What You See” charakteryzują się progresywnym brzmieniem, chociaż te dłuższe i bardziej złożone zachowały komercyjny charakter. Płyta zaczyna się od tytułowego, najbardziej wyważonego muzycznie utworu z efektownymi klawiszami i ciekawymi aranżacjami. Jedna z najlepszych hybryd popu i progresji jaką słyszałem w amerykańskim prog rocku wczesnych lat 70-tych. Pojawiający się magiczny fortepian nadał całości idealnego charakteru. Szkoda, że więcej już się tu nie pojawi – bardzo mi go brakuje… Złowieszcze utwory w rodzaju, „Burden Of Lies” i „Medieval People” (czy ktoś kiedyś słyszał zespół z Memphis śpiewający o grzechach chrześcijańskich krzyżowców..?) były trochę dziwaczne, ale pobłogosławione trzema silnymi wokalami wybornie się obroniły. Nawiasem mówiąc Beaver, Mayo i Taylor odwalili świetne harmonie w utworze tytułowym i w pięknej balladzie „We Both Stand To Lose”.  W przeciwieństwie do wszystkiego, czego można by się spodziewać po zespole z Memphis z tamtych lat cała płyta jest warta wysłuchania.

THIRSTY MOON „Thirsty Moon” (1972)

Thirsty Moon grał jeden z moich ulubionych stylów Krautrocka: jazzowy, improwizowany, ciężki, intensywny, kreatywny. Brzmią jak żadna konkretna grupa choć znawcy tematu znajdą tu elementy podobnych niemieckich zespołów, takich jak Brainstorm, Kollektiv, Embryo, Emergency, Xhol Caravan… Zasadniczo ten wieloosobowy zespół był projektem braci Drogies: gitarzysty Jürgena i perkusisty Norberta, którzy utworzyli go w Bremie w 1971 roku. Rok później grupa wydała album „Thirsty Moon” z przykuwającą uwagę grafiką Gila Funcciusa – dzieło, uważane nie od dziś, za jedno z najlepszych progresywnych dokonań z Niemiec. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Muzycy połączyli elementy krautrocka, jazzu i psychodelii tworząc wyjątkowe i urzekające doświadczenie dźwiękowe. Intensywna perkusja stanowi mocną i dynamiczną podstawę rytmiczną, użycie elektrycznego pianina zapewnia ciepły, futurystyczny charakter, podczas gdy ciężkie riffy gitarowe oscylują między delikatną atmosferą, a czystą psychodeliczną intensywnością. Kontrast między tym, co eteryczne, a co fizyczne, stanowi jedną z głównych zalet albumu oferującego muzyczną opowieść bogatą w niuanse odkrywane za każdym kolejnym przesłuchaniem. Atmosfera płyty przesiąknięta jest duchem space rocka, ale podkreślona wyraźnie jazzowym podejściem typowym dla niemieckiej muzyki fusion tamtego okresu. To połączenie daje początek instrumentalnym fragmentom, które zapraszają słuchacza w introspektywną, a zarazem pełną życia podróż.

Zachwycający „Morning Sun” rozpoczyna albumy w jazz rockowym stylu, który mile widziany byłby na przykład na albumie Embryo, ale zaczynając od „Love Me” zespół staje się bardziej kreatywny i progresywny nie tylko z chwytliwymi melodiami przesiąkniętymi jazzem, ale także skocznym metrum z dodatkową porcją perkusyjnych rozkoszy… „Rooms Behind Your Mind” to krótki, ciężki rocker, który oferuje solidną porcję gitary, a także funkową sekcję basową. Podczas gdy większość muzyki koncentruje się na instrumentalnym ciężarze, tu pojawia się wokal  Hansa Wernera Ranwiga, a także inspirowane Ornette’em Colemanem solo saksofonowe. Plemienne bębnienie conga oferuje intensywny perkusyjny kręgosłup, podczas gdy marzycielskie organy dodają atmosfery do ciężkiego rockowego napędu… „Big City”  dorównuje swojej nazwie. Rozległe, dziewięciominutowe miejskie wykopalisko, które pachnie upałem, oparami, jedzeniem, ludźmi i pędzącym do przodu życiem. Dwudziestominutowy żałobny „Yellow Sunshine” to ambitna opera wypełniona dętymi, zabójczymi organami, kosmicznymi odysejami i niesamowitymi momentami, która rozwija się stopniowo, oddając swój skarb tylko tym, którzy wysłuchają ją do samego końca. Za produkcję płyty odpowiadał Conny Plank. Jego innowacyjne techniki nagrywania i miksowania pozwoliły uchwycić żywą energię zespołu dodając brzmieniu trójwymiarowej głębi. Plank genialnie wykorzystał potencjał studia nagraniowego jako instrumentu; stosując efekty echa i pogłosu nadał albumowi niesamowicie wciągającą atmosferę. Nie jest on łatwy w odbiorze. Trzeba poświęcić  trochę czasu, aby czerpać korzyści z jego słuchania. Zapewniam, że warto!

EPIDAURUS „Earthly Paradise” (1977)

Nie jestem typem człowieka, który sięgając po każdy mało znany album progresywny od razu pieje z zachwytu. Spośród wielu pojawiających się w ostatnich latach takich pozycji szukam perełek, a taką bez wątpienia jest płyta „Earthly Paradise” zespołu Epidaurus pochodzącego z niemieckiego miasta Bachum. Dwaj pedantyczni klawiszowcy, Günter Henne i Gerd Linke, oraz perkusista Manfred Struck stworzyli projekt zorientowany na brzmienie symfoniczne. Po miesiącach ciężkiej pracy dołączyła do nich wokalistka Christiane Wand, basista Heinz Kunert i drugi perkusista Volker Emig. W ciągu dwóch czerwcowych dni w murach Langendreer, jednego z najlepszych europejskich studiów nagraniowych nagrali materiał na płytę. Pierwotnie wydana jako private press (z naiwną, czarno-białą okładką) obecnie warta jest małą fortunę. Brzmienie opiera się oczywiście na klawiszach, a jest ich sporo: pianino, organy, klawinet, mnóstwo syntezatorów, mellotron… brakuje mi jedynie dobrej, elektrycznej gitary. Podoba mi się, że nie ma tu śladu wirtuozerii czy samouwielbienia. Patos? Tak, czasem, ale podyktowany wyłącznie dobrymi intencjami – chęcią zbliżenia się do kanonów romantycznej klasyki. Pierwsza strona oryginalnej płyty to dwa utwory z panną Wand śpiewająca anielskim głosem podobnym do Annie Haslam z Renaissance, ale śpiewany oktawę wyżej. Niemal siedmiominutowy „Actions And Reactions” to bardzo przyjemny ultra-symfoniczny rock ze zwiewnym wokalem, który pojawia się w trzeciej minucie. Jest pięknie. Jeszcze większe wrażenie robi „Silas Marner” z nastrojową 12-strunową gitarą akustyczną i przepiękną partią fletu w wykonaniu gościnnego muzyka Petera Meyera. Obraz, który zespół maluje zbliża się do symbolicznych pejzaży Caspara Friedricha: melancholijnych, baśniowych, z zatartymi granicami pomiędzy realnym, a metafizycznym światem… Ale to, co najlepsze jest na drugiej, w całości instrumentalnej stronie, zawierającej solidny, bardzo spójny materiał. „Wings Of The Dove” i „Andas” to wybitne przykłady ich progresywnego klimatu znakomicie wykonane z dodatkiem odrobiny ekscytacji. Pierwszy z nich, z poetyckim „spokojem” z jednej strony i atakami mooga na skomplikowanym tle perkusyjnym z drugiej może służyć jako wzór dla całego gatunku. Analogia z holenderskim Earth And Fire z okresu „Atlantyda” nasuwa się sama. Drugi jest wyraźniej zakorzeniony w pewnego rodzaju jazzowym jamie, w którym syntezatory zapewniają kosmiczną atmosferę. Na koniec utwór, którego tytułu chyba nigdy nie nauczę się na pamięć. „Mitternachtstraum” to kolejny jam session, taka kosmiczna mozaika skoncentrowa na syntezatorach w stylu Tangerine Dream lekko „zarażona” nastrojem „Moonmadness” Camela. Ten piękny album to prawdziwy klejnot progresywnego rocka drugiej połowy lat 70-tych.

Rockowa perła z RPA – THE INVADERS „There’s A Light, There’s A Way” (1971).

O zespole The Invaders pochodzącym z małego miasteczka Uitenhage, 37 kilometrów od Port Elizabeth w Republice Południowej Afryki można rozprawiać godzinami. Szkoda, że grupa nie doczekała się filmowej opowieści w stylu „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera, „One Love” Marcusa Greena, czy „The Doors” Olivera Stone’a. Ich droga do szczytu sławy zaczęła się bardzo wcześnie, od koncertu Cliffa Richarda z The Shadows w Port Elizabeth w 1961 roku. Po jego obejrzeniu nastoletni Johnny Burke oświadczył stanowczo: „Pewnego dnia będę sławny jak oni.” Niedługo potem uzbrojony w basową gitarę założył The Astronauts, pierwszy popowy zespół w Uitenhage. Niestety jego żywot był bardzo krótki; po kilku występach Astronauci się rozpadli. Tułając się po innych grupach dwa lata później utworzył The Invaders. Nikt wówczas nie przypuszczał, że wyjdzie z tego coś wielkiego. A wyszło.

Pierwotny skład The Invaders. Od lewej: D. Burke, E. Gobey, J. Moses, J. Burke.

Początkowo zespół łapał wszelkie możliwe okazje, grał na każdej szkolnej imprezie, brał udział w konkursach młodych talentów gdzie za każdym razem rozbijał w pył konkurencje. Wkrótce wieść o energicznych występach The Invaders rozeszła się błyskawicznie, a debiutancki album „Two Sides Of The Invaders” z 1967 roku szybko zyskał status złotej płyty. Kiedy Johnny Burke, jego brat Dave (perkusja), Errol Gobey (wokal, gitara rytmiczna), oraz Joe Moses (gitara prowadząca) wypuszczali single z takim przebojami jak „Kongo Kwela”, „June”, „Ice Cream And Suckers”,„Last Date”, „Crying In The Chapel” byli objawieniem tamtejszego rynku muzycznego, zaś wyprzedzający psychodeliczną rewolucję „Shockwave” przesiąknięty gitarowym fuzzem stał się sensacją. Wcześniej nikt tu tak nie grałNiestety napięty harmonogram koncertów odbił się na głosie Errola Gobeya, który pod koniec 1968 roku opuścił kolegów. W krótkim odstępie czasu przyjęli dwóch wokalistów, ale nie trwało to długo. Kilka miesięcy później Errol wrócił skupiając się jedynie na graniu na gitarze rytmicznej. W sierpniu 1969 roku ich popularność jeszcze bardziej wzrosła, gdy dołączył do nich (wtedy jeszcze mało znany) wokalista Lionel Petersen  ze swym  jedwabistym głosem, co widać było po fan klubie zespołu, który w tym czasie liczył ponad 50 tysięcy członków skutecznie rywalizując z fan klubami Beatlesów i Rolling Stonesów. Sprawami klubu, w tym finansami i promocjami zajmował się stały personel składający się z pięciu osób, do obsługi poczty od fanów trzeba było wyznaczyć kolejnych pięciu asystentów!

Od lewej: Johnny i Dave Burke, Lionel Petersen, Joe Moses, Errol Gobey

Podtrzymujący dobrą passę krążek „New Image” (1969) został wydany przed wyruszeniem zespołu w trasę po Europie, głównie w Niemczech, Holandii i Wielkiej Brytanii. Niestety biurokracja, problemy z wizami i pozwoleniami na pracę spowodowały, że szybko wrócili do kraju. Wrócili bez sukcesu, ale z nową wizją i kierunkiem na kolejny album. Porzucając popowy styl stworzyli własne, surowe, ziemiste brzmienie nawiązujące do afrykańskich korzeni, które odbiło się echem w całej Republice  Południowej Afryki i poza jej granicami. Fani, podobnie jak cała rzesza młodych muzyków szukających wzorców i nowych dróg muzycznych z miejsca to pokochali. Istotę muzyki The Invaders chyba najlepiej sformułował Johnny Burke w jednym z ówczesnych wywiadów: „Przynosi ona szczęście naszym słuchaczom, sprawia, że ludzie zapominają o swoich troskach i zmartwieniach. Dla większości tych ludzi życie jest ciężarem. Kiedy przychodzą do sali są pochłonięci naszą muzyką i zapominają o długach i o tym, skąd jutro wezmą jedzenie. Mogą dać upust wszystkim swoim stłumionym uczuciom, emocjom i na godzinę lub dwie po prostu zapomnieć o ciężkim życiu. To dla nich wyzwolenie.” Na koniec dodaje: „Nie ma nic bardziej ekscytującego niż ludzie krzyczący u twoich stóp. To forma docenienia naszej muzyki. To nasza nagroda i zapłata”.

W 1970 roku dołączył do nich grający na organach Rodger Pillay wzbogacając brzmienie zespołu. W poszerzonym składzie Invaders nagrali płytę „There’s A Light, There’s A Way”, którą wytwórnia MVN wydała na początku stycznia’71.

Front okładki.

Ten album pokazuje jak jedna z najbardziej popularnych grup beatowych lat 60-tych stała się tripowa i hard rockowa. Zniknęły lekkie popowe melodie z poprzednich lat, a w ich miejsce pojawiły się bardziej nowatorskie elementy takie jak psychodelia,  funk i rock progresywny. Jest ciężko, ale nie mulisto. Gitarowe wybuchy z fuzzem uzupełniono świetnym wokalem i miękkimi pasażami Hammonda – niektóre sekwencje organowe mają majestat Matthew Fishera z Procol Harum. Wszystkie kawałki (a jest ich osiem) trzymają równy i wysoki poziom i trafiły mnie w serce od pierwszego odsłuchu. Tytułowe „There’s A Light…” z uroczymi harmoniami wokalnymi  ma klimat psychodelicznych ballad z czasów hipisów i Lata Miłości co zawsze mnie rozbraja i wywołuje dreszcze… „Turn On The Sun” umiejętnie łączy soul i pop rock początku lat 70-tych, zaś nieco funkowy „Ocean Of Peace” z hard rockowym podkładem rytmicznym, momentami ciężką gitarą i śmigającymi wokół niej organami mógłby z powodzeniem znaleźć się na albumie Rare Earth. Zalany wirującym Hammondem „Astral III” jest dla mnie głównym punktem całej płyty. Od pierwszych akordów uderzają w nas ogniste gitary, dudniące bębny, gęste organy Hammonda i mocno wznoszący się wokal. Utwór krąży wokół wczesnego Grand Funk Rairoad i nie różni się od tego co oferowali w tym samym czasie Deep Purple i Black Sabbath. Po dwóch minutach pojawia się porywająca gitarowa solówka Joe Mosesa, z której Jimi Hendrix byłby dumny. Czad! Partią fletu zaczyna się „Astral II”, ale tak naprawdę to ukłon w stronę lubianego przez nich zespołu The Kinks z cytatem „You Really Got Me”. Choć nie ma takiej siły przebicia jak „Astral III” warta jest uwagi. W dramatycznym „Seccond Coming” dzieje się sporo fajnych rzeczy. Jest chórek, znakomity wokal (jak w każdym nagraniu), fantastyczna sekcja rytmiczna, nie mówiąc już o gitarze i organach…  „I Need You” jest platformą dla zespołowego grania, choć tym razem chciałbym pochwalić Johnny’ego na basie – dla mnie cichy bohater tego numeru. Oryginalna płyta kończy się klasykiem Rolling Stones’ów, „You Can’t Always Get What You Want”. Dla każdego kto się z nim mierzy to trudne zadanie i wielu na nim poległo. Invaders odważnie „uduchowili” melodie wznoszącym się wokalem, funkowymi liniami klawiszy (pianino plus organy) i jazzowym fletem. Oczywiście można dyskutować czy to wykonanie czyni go jednym z najlepszych coverów w historii rocka. Nawet jeśli nie, być może jest jednym z najbardziej oryginalnych i porywających jakie słyszałem. Reedycja CD z 2010 roku wytwórni Retro Fresh z RPA, którą mam zawiera dwa inne covery w postaci bonusów: surową wersję „Born On A Bayou” (oryg. Creedence Clearwater Revival) ze strony „B” singla z 1970 roku, oraz psychodeliczny  Painter Man” (cover Creation) z debiutanckiej płyty „Two Sides Of Invaders”. Oba bardzo ciekawe. Szkoda, że po tak wspaniałym albumie w kwietniu 1971 roku grupa rozpadła się z „powodów religijnych”.

Nie da się ukryć, że The Invaders odegrali kluczową rolę w rozwoju południowoafrykańskiej muzyki rockowej torując drogę przyszłym pokoleniom artystów. Ich muzyka znalazła oddźwięk wśród mocno zróżnicowanej publiczności; szacuje się, że najbardziej kochani byli w niższych warstwach społecznych. Do dziś zajmują poczesne miejsce obok innych błyszczących świateł na firmamencie afrykańskiego rocka takich jak Freedoms Children, Otis Waygood, Hawk, Suck i Abstract Truth.

AGNES STRANGE „Strange Flavour” (1975); „Theme For A Dream” (Unreleased Masters & Original Demos, 1972-1974).

Początek lat 70-tych. Niemal w każdym zakątku Wielkiej Brytanii (i zapewne nie tylko tam) każdego dnia i każdej nocy młode zespoły podtrzymywały swego ducha przy życiu grając R&B, prog, folk rock, cokolwiek, nie rezygnując ze swych marzeń, a przede wszystkim ze swojej muzyki, którą kochali. Niestety wytwórnie płytowe tego nie rozumiały, co dało początek fenomenowi, który obecnie tak kochają kolekcjonerzy – płycie Private Press. Agnes Strange były jednym z tych niezwykłych (a jednocześnie archetypowych) zespołów, który z własnych środków sfinansował swój jedyny album i jak to czasem z takimi albumami bywa stają się one o wiele ciekawsze ze względu na swoją historię. Za tą zagadkową nazwą kryje się potężne power trio prowadzone wspólnie przez wokalistę i gitarzystę Johna Westwooda, basistę  Alana  Greena i perkusistę Dave’a Rodwella. Podobnie jak w przypadku wielu innych grup, które popadły w zapomnienie i których ulotna kariera zaginęła w tunelu czasu tak i historia Agnes Strange jest ciekawa.

Agnes Strange.

Trio powstało w Southampton w 1972 roku zdobywając lokalną popularność. Dwa lat później podpisali kontrakt z menadżerem Dickiem Jamesem (zarobił krocie na wydawnictwach Beatlesów) i przenieśli się do Londynu w poszukiwaniu sławy i chwały. Wydawało się, że byli na dobrej drodze, by osiągnąć sukces. Co się więc stało, że nie wyszło? Co poszło nie tak? Cóż, niewytłumaczalna decyzja biznesowa jednym zamachem przekreśliła ich muzyczną karierę. Po podpisaniu kontraktu z Pye, trafili pod skrzydła jej odłamu, Birds Nest Records. To właśnie ta wytwórnia, powiązana z producentem piwa Watney Mann i jego siecią pubów, wydała im w 1975 roku album „Strange Flavour”, za który sami zapłacili. I tu pojawił się problem. Okazało się, że artyści z nią związani mogli grać wyłącznie w miejscach należących do browaru. Tymczasem rockowa publiczność wcale nie była zainteresowana wizytą w pubach Watneya. To tak jakby McDonald’s i Sony BMG dogadali się, że płyty hardcore’owe i punk rockowe dostępne będą wyłącznie w restauracjach typu fast food… Pomimo oczywistych podobieństw do uwielbianych zespołów takich jak Groundhogs, Budgie i wczesnego Status Quo, na koncerty Agnes Strange przychodziło po kilka osób. Mało tego. Bez promocji i reklamy sprzedano zaledwie kilka egzemplarzy płyt. Wyobrażam sobie jak bardzo to ich zabolało i jak mocno rozczarowało. W rezultacie zespół zniknął bez śladu, podobnie jak jego jedyny album będący dziś kolekcjonerskim rarytasem.

Front okładki płyty „Strange Flavour” (1975)

Album był wielokrotnie bootlegowany, szczególnie w Korei i Rosji. Po raz pierwszy wydano go bodaj w 1996 roku. Jedenaście lat później brytyjska Rev-Ola jako pierwsza wznowiła go oficjalnie na CD. I cóż się okazuje? Ano to, że mamy do czynienia z naprawdę doskonałym albumem wyprodukowanym przez znawcę rock and rolla, Dave’a Travisa i realizatora dźwięku, Colina Thurstona, który wkrótce zyska sławę  jako producent post-punku i new romantic. „Strange Flavour” to album, który przywodzi na myśl różnorodne zespoły i style z dobrym zbiorem hard rockowych numerów z psychodelicznymi akcentami nie stroniący od blues rocka i boogie. Istnieli zbyt krótko aby stworzyć charakterystyczne dla siebie brzmienie. ale zasada „zobacz, czy zadziała” i gustowne granie sprawiły, że płyta jest bardzo interesująca. Mnóstwo gitarowej pracy i ciężkie rockowe nastawienie mieści się gdzieś pomiędzy acid rockiem późnych lat 60-tych, a metalem następnej dekady. Cała trójka była wspaniała, ale to John  Westwood zarówno wokalnie i jako gitarzysta kradnie show i błyszczy najbardziej. W bluesowych numerach takich jak „Alberta”, „Clever Fool” czy „Highway Blues”, a także w instrumentalnych „Odd Man Out” i „Loved Ones”  jest absolutnym protagonistą.

Wszystkie utwory są świetne, zaś dwa pierwsze to genialne szybkie, ciężkie boogie. Zaczyna się od Give Yourself A Chance” z gitarowymi riffami w stylu „Led Zeppelin spotyka wczesne Deep Purple”, zaś „Clever Fool” to jeszcze więcej tego samego, który śmiało mógłby być na albumie Dave’a Edmundsa ery Rockpile. Zakończenia zrobione są w wielkim stylu i z rock and rollowym rozmachem stąd wrażenie jakby ci goście całą tę zrodzoną z potu, łez i krwi rzecz wymyślili sobie sami. Centralnym punktem albumu jest utwór tytułowy. Przełamując styl boogie na rzecz mocnego klimatu Budgie staje on w szranki z takimi klasykami jak „Breadfan”, „Crash Course In Brain Surgery” i innymi ciężkimi utworami Walijczyków… Początek „Alberta” nasuwa przypuszczenie, że będziemy mieć do czynienia z kawałkiem country w stylu Johnny’ego Casha, co nie dziwi biorąc pod uwagę, że napisał go Travis, który wcześniej wyprodukował wiele płyt z muzyką country. Tymczasem po upływie półtorej minut utwór zmienia się w soczystego, 12-taktowego ciężkiego bluesa. Tuż po nim pojawia się piękna „Loved One” – prawdziwa heavy metalowa ballada w dwóch częściach z naprawdę smacznym riffem częściowo opartym na „Hocus Pocus” wracająca do ulubionego boogie rocka, z mnóstwem gustownych pomysłów.

Label wytwórni Birds Nest

Trio z powrotem nabiera tempa w „Failure” z szaleńczym wah-wah w odlotowym „Children Of The Absurd” gdzie pojawiają się elementy psychodeliczne z sonarowymi pingami gitary w stylu Pink Floyd, a następnie w niefortunnie nazwanym kawałku ciężkiego boogie a la UFO z odrobiną „Roadhouse Blues” Doorsów, „Odd Man Out”. Kolejny mój ulubiony kawałek to „Highway Blues”, za który można umrzeć – prawdziwa biblioteka zagrywek i sztuczek bez zbędnej wirtuozerii zapewniająca mnóstwo rozrywki. Mój kolega muzyk powiedział coś, co mi się spodobało: „Żałuję, że nie wpadłem na pomysł, aby napisać taką piosenkę – nie, to nie jest trudne, ale chodzi o to, że ci goście to zrobili, a ja nie…” „Granny Don’t Like Rock And Roll” (kocham ten tytuł) zawiera najwięcej metalowych riffów nie tylko na tym albumie, ale prawdopodobnie w całym 1975 roku poprzedzając Iron Maiden z ich słynnym galopowym rytmem. Rzecz rozwala gryf, a ja słuchając go głośno pytam sam siebie: „Gdzie jest „11” na moim wzmacniaczu, kiedy go potrzebuję?!” Płytę kończy „Interference”, krótka piosenka akustyczna, w której producent w humorystycznym sposób przedstawia zespół i techników.

W 2000 roku, a więc przed oficjalnym wznowieniem „Strange Flavour” pojawiła się płyta „Theme For A Dream” zawierająca niepublikowane utwory i oryginalne dema nagrane w latach 1972-1974.

Front okładki „Theme For A Dream”

Moja znajomość z Agnes Strange zaczęła się właśnie od tych nagrań z miejsca przykuwając moją uwagę. Śmiem twierdzić, że „Theme For A Dream” jest tak samo doskonały (momentami nawet bardziej) jak „Strange Flavour”. Główną atrakcją są tu utwory nigdy wcześniej niepublikowane. Jest ich siedem i zajmują pierwszą część płyty. Podoba mi się, że zespół miesza tu różne style zachowując przy tym umiar jednocześnie budząc zachwyt i zainteresowanie od pierwszego do ostatniego dźwięku. Ktokolwiek to stworzył miał mnóstwo dobrych pomysłów i rozwinął je w nowatorski dla tych czasów sposób. Utwór tytułowy otwierający płytę charakteryzuje się potężnym riffem gitarowym wah-wah; w „Messin’ Around” odnajdujemy riffy, a nawet rytmy przypominające „Communication Breakdown” Led Zeppelin, Od zmian temp i zróżnicowanych nastrojów w „Graveyard” może zakręcić się w głowie, a „Rockin’ In E” to instrumentalny boogie rock w najlepszym wydaniu! Przerwę na oddech robimy przy „Dust In The Sunlight” z 1972 roku z Dave’em Travisem na wokalu, aby powrócić z ciężką artylerią w „The Day Dreamer”. Ilekroć słucham tego materiału nie mogę się nim nasycić! I obojętnie, czy zespół gra boogie, hard rocka, lub bluesa nie ma to dla mnie znaczenia. W końcu to znakomite utwory, które nagrali fantastyczni muzycy.

 

Pozostałe nagrania (siedem) to oryginalne, surowe dema utworów, które po studyjnym obróbce znalazły się na „Strange Flavour”. Wśród nich wyróżniłbym „Higway Blues”, wydłużony do dziesięciu minut. Miód na uszy!

Ilekroć słucham obu tych płyt nie mogę się nimi nasycić. I obojętnie, czy zespół gra boogie, hard rocka, lub bluesa, nie ma to dla mnie znaczenia. W końcu to znakomite utwory, które nagrali naprawdę fantastyczni muzycy.