Szukanie rzadkich płyt w moim i przypuszczam, że nie tylko w moim przypadku nie jest przejawem snobizmu. Bardziej niezaspokojoną ciekawością i chęcią odkrywania nieznanego. Część z nich wydobyta z czeluści zapomnienia dostała drugie życie, niektóre weszły nawet do kanonu szeroko pojętego rocka. Tak więc z wielką radością chcę podzielić się kolejnymi pozycjami, które być może zainteresują (taką przynajmniej mam nadzieję) wszystkich nie bojących się słuchać mniej oczywistej muzyki mało znanych, niesłusznie zapomnianych wykonawców.
EDEN ROSE „On The Way To Eden” (1970)
Korzenie kwartetu Eden Rose sięgają jazz rockowego tria z Marsylii, Les Golden, utworzonego w 1965 roku. Album „On The Way To Eden” miał otworzyć kwartetowi drogę do kariery. Chichot losu sprawił, że zamiast spodziewanego sukcesu stał się platformę startową dla fantastycznego swoją drogą francuskiego zespołu progresywnego Sandrose, o którym już tu pisałem. Klawiszowiec Henri Garella, basista Christian Clairefond i perkusista Michel Julien tworzący trzon Les Golden po zwerbowaniu jednego z najlepszych francuskich gitarzystów sesyjnych tamtych czasów, Jean-Pierre Alarcena, zmienili nazwę na Eden Rose. Materiał na płytę, stworzony głównie przez Garella, był gotowy jeszcze przed przybyciem gitarzysty, któremu klawiszowiec chciał powierzyć rolę.. narratora. Wyszło dokładnie odwrotnie. Pomysłowy Paryżanin w porę przejął inicjatywę. I tak, zamiast narcystycznego monologu, słyszymy jasny, absolutnie żywy dialog wiodących instrumentów z solidnym wsparciem sekcji rytmicznej. Brzmienie emanuje świeżością i jakością podkreślając dominującą rolę instrumentów klawiszowych, które dźwigają melodie i są kręgosłupem każdej kompozycji. Otwarty styl krążący wokół jazzowych wzorów z akcentami psychodelii, z mnóstwem zawodzącej, fuzzowanej gitary i organów Hammonda szybko wciąga słuchacza w interakcję. Tytułowy utwór emanuje czystym klimatem pierwszych dzieł Caravan. Etiuda „Faster And Faster” to czysta rywalizacja w szybkości, technice i umiejętności maksymalnego wyluzowania, zaś pełen liryzmu „Sad Dream” z Alarcenem naśladującym Trowera na tle klawiszy i fortepianu mógłby znaleźć się na płytach Procol Harum… Dynamiczne tempo w „Obsession” zachwyca od samego początku i trzyma w napięciu aż do samego końca. Kolejny pojedynek gitarowo-organowy obaj panowie serwują w „Feeling In The Living” – prostej strukturze rockowej. Ale za to „Traveling” to już apoteoza jam rocka i prawdziwa bomba zapalająca, w której wyróżniają się diabelskie, acidowe organy, oraz potężny elektryzujący groove… „Walking In The Sea” to jedna z niewielu odskoczni od szybkich rytmów. Delikatne organy, piękna gitara zdobiąca melodię, z charakterystyczną techniką instrumentalną przywołuje dość wyraźne skojarzenie z ponadczasowym przebojem Serge’a Gainsbourga i Jane Birkin „Je t’aime… moi non plus”, ale w końcówce gitara uwalnia swoją moc osiągając swoje apogeum. Płytę kończy porywająca mieszanka rhythm and bluesa i jazz rocka pod hasłem „Reinyet Number”. Podsumowując: „On The Way To Eden” to udany przykład proto-progresywnej muzyki apetycznej, cholerycznej, zaraźliwej, zabarwionej talentem każdego z muzyków. Polecam fanom lekkiej psychodelii i maniakom organów Hammonda.
EDGEWOOD „Ship Of Labor” (1972)
Pochodząca z Memphis w stanie Tennessee mało znana w kręgach rocka progresywnego grupa Edgewood wydała jeden obiecujący album i zniknęła bez śladu. Korzenie zespołu są dość interesujące ponieważ klawiszowiec David Beaver, basista Steve Spear i gitarzysta Jim Tarbutton byli członkami popularnej wówczas garażowej kapeli The Gentrys. Znudzeni graniem prostych i krótkich piosenek zabarwionych soulem cała trójka poszukując bardziej wyrafinowanego brzmienia postanowiła założyć własny zespół. Swoim pomysłem zarazili gitarzystę Pata Taylora, klawiszowca i gitarzystę Davida Mayo i perkusistę Mike’a Bleeckera (niedługo potem zastąpionego przez Joela Williamsa) i tak w 1970 roku narodził się Edgewood. Doświadczenie zdobywali grając w lokalnych klubach i pubach zyskując licznych fanów. Dwa lata później w małej wytwórni TMI nagrali płytę „Ship Of Labor”. Trzeba przyznać, że mieli nie lada odwagę, by w amerykańskim stanie gdzie kwitło kiedyś niewolnictwo, gdzie założono Ku Klux Klan, a od kuli zamachowca zginął Martin Luther King wydać album z okładką nawiązującą do czasów niewolnictwa i handlu „żywym towarem”.
Album powstał w oparciu o bardzo amerykańską stylistykę z dobrym wokalem i wspaniałymi harmoniami. Oczywiście prochu nie wymyślili. Zrobili to, co wiele zespołów za granicą. Wzięli znajome brzmienie psychodelicznego rocka z końca lat 60-tych i dorzucili trochę klasycznych, bluesowych, a nawet jazzowych składników. Utwory takie jak „Why Don’t You Listen”, „Unconscious Friend” i „What You See” charakteryzują się progresywnym brzmieniem, chociaż te dłuższe i bardziej złożone zachowały komercyjny charakter. Płyta zaczyna się od tytułowego, najbardziej wyważonego muzycznie utworu z efektownymi klawiszami i ciekawymi aranżacjami. Jedna z najlepszych hybryd popu i progresji jaką słyszałem w amerykańskim prog rocku wczesnych lat 70-tych. Pojawiający się magiczny fortepian nadał całości idealnego charakteru. Szkoda, że więcej już się tu nie pojawi – bardzo mi go brakuje… Złowieszcze utwory w rodzaju, „Burden Of Lies” i „Medieval People” (czy ktoś kiedyś słyszał zespół z Memphis śpiewający o grzechach chrześcijańskich krzyżowców..?) były trochę dziwaczne, ale pobłogosławione trzema silnymi wokalami wybornie się obroniły. Nawiasem mówiąc Beaver, Mayo i Taylor odwalili świetne harmonie w utworze tytułowym i w pięknej balladzie „We Both Stand To Lose”. W przeciwieństwie do wszystkiego, czego można by się spodziewać po zespole z Memphis z tamtych lat cała płyta jest warta wysłuchania.
THIRSTY MOON „Thirsty Moon” (1972)
Thirsty Moon grał jeden z moich ulubionych stylów Krautrocka: jazzowy, improwizowany, ciężki, intensywny, kreatywny. Brzmią jak żadna konkretna grupa choć znawcy tematu znajdą tu elementy podobnych niemieckich zespołów, takich jak Brainstorm, Kollektiv, Embryo, Emergency, Xhol Caravan… Zasadniczo ten wieloosobowy zespół był projektem braci Drogies: gitarzysty Jürgena i perkusisty Norberta, którzy utworzyli go w Bremie w 1971 roku. Rok później grupa wydała album „Thirsty Moon” z przykuwającą uwagę grafiką Gila Funcciusa – dzieło, uważane nie od dziś, za jedno z najlepszych progresywnych dokonań z Niemiec. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Muzycy połączyli elementy krautrocka, jazzu i psychodelii tworząc wyjątkowe i urzekające doświadczenie dźwiękowe. Intensywna perkusja stanowi mocną i dynamiczną podstawę rytmiczną, użycie elektrycznego pianina zapewnia ciepły, futurystyczny charakter, podczas gdy ciężkie riffy gitarowe oscylują między delikatną atmosferą, a czystą psychodeliczną intensywnością. Kontrast między tym, co eteryczne, a co fizyczne, stanowi jedną z głównych zalet albumu oferującego muzyczną opowieść bogatą w niuanse odkrywane za każdym kolejnym przesłuchaniem. Atmosfera płyty przesiąknięta jest duchem space rocka, ale podkreślona wyraźnie jazzowym podejściem typowym dla niemieckiej muzyki fusion tamtego okresu. To połączenie daje początek instrumentalnym fragmentom, które zapraszają słuchacza w introspektywną, a zarazem pełną życia podróż.
Zachwycający „Morning Sun” rozpoczyna albumy w jazz rockowym stylu, który mile widziany byłby na przykład na albumie Embryo, ale zaczynając od „Love Me” zespół staje się bardziej kreatywny i progresywny nie tylko z chwytliwymi melodiami przesiąkniętymi jazzem, ale także skocznym metrum z dodatkową porcją perkusyjnych rozkoszy… „Rooms Behind Your Mind” to krótki, ciężki rocker, który oferuje solidną porcję gitary, a także funkową sekcję basową. Podczas gdy większość muzyki koncentruje się na instrumentalnym ciężarze, tu pojawia się wokal Hansa Wernera Ranwiga, a także inspirowane Ornette’em Colemanem solo saksofonowe. Plemienne bębnienie conga oferuje intensywny perkusyjny kręgosłup, podczas gdy marzycielskie organy dodają atmosfery do ciężkiego rockowego napędu… „Big City” dorównuje swojej nazwie. Rozległe, dziewięciominutowe miejskie wykopalisko, które pachnie upałem, oparami, jedzeniem, ludźmi i pędzącym do przodu życiem. Dwudziestominutowy żałobny „Yellow Sunshine” to ambitna opera wypełniona dętymi, zabójczymi organami, kosmicznymi odysejami i niesamowitymi momentami, która rozwija się stopniowo, oddając swój skarb tylko tym, którzy wysłuchają ją do samego końca. Za produkcję płyty odpowiadał Conny Plank. Jego innowacyjne techniki nagrywania i miksowania pozwoliły uchwycić żywą energię zespołu dodając brzmieniu trójwymiarowej głębi. Plank genialnie wykorzystał potencjał studia nagraniowego jako instrumentu; stosując efekty echa i pogłosu nadał albumowi niesamowicie wciągającą atmosferę. Nie jest on łatwy w odbiorze. Trzeba poświęcić trochę czasu, aby czerpać korzyści z jego słuchania. Zapewniam, że warto!
EPIDAURUS „Earthly Paradise” (1977)
Nie jestem typem człowieka, który sięgając po każdy mało znany album progresywny od razu pieje z zachwytu. Spośród wielu pojawiających się w ostatnich latach takich pozycji szukam perełek, a taką bez wątpienia jest płyta „Earthly Paradise” zespołu Epidaurus pochodzącego z niemieckiego miasta Bachum. Dwaj pedantyczni klawiszowcy, Günter Henne i Gerd Linke, oraz perkusista Manfred Struck stworzyli projekt zorientowany na brzmienie symfoniczne. Po miesiącach ciężkiej pracy dołączyła do nich wokalistka Christiane Wand, basista Heinz Kunert i drugi perkusista Volker Emig. W ciągu dwóch czerwcowych dni w murach Langendreer, jednego z najlepszych europejskich studiów nagraniowych nagrali materiał na płytę. Pierwotnie wydana jako private press (z naiwną, czarno-białą okładką) obecnie warta jest małą fortunę. Brzmienie opiera się oczywiście na klawiszach, a jest ich sporo: pianino, organy, klawinet, mnóstwo syntezatorów, mellotron… brakuje mi jedynie dobrej, elektrycznej gitary. Podoba mi się, że nie ma tu śladu wirtuozerii czy samouwielbienia. Patos? Tak, czasem, ale podyktowany wyłącznie dobrymi intencjami – chęcią zbliżenia się do kanonów romantycznej klasyki. Pierwsza strona oryginalnej płyty to dwa utwory z panną Wand śpiewająca anielskim głosem podobnym do Annie Haslam z Renaissance, ale śpiewany oktawę wyżej. Niemal siedmiominutowy „Actions And Reactions” to bardzo przyjemny ultra-symfoniczny rock ze zwiewnym wokalem, który pojawia się w trzeciej minucie. Jest pięknie. Jeszcze większe wrażenie robi „Silas Marner” z nastrojową 12-strunową gitarą akustyczną i przepiękną partią fletu w wykonaniu gościnnego muzyka Petera Meyera. Obraz, który zespół maluje zbliża się do symbolicznych pejzaży Caspara Friedricha: melancholijnych, baśniowych, z zatartymi granicami pomiędzy realnym, a metafizycznym światem… Ale to, co najlepsze jest na drugiej, w całości instrumentalnej stronie, zawierającej solidny, bardzo spójny materiał. „Wings Of The Dove” i „Andas” to wybitne przykłady ich progresywnego klimatu znakomicie wykonane z dodatkiem odrobiny ekscytacji. Pierwszy z nich, z poetyckim „spokojem” z jednej strony i atakami mooga na skomplikowanym tle perkusyjnym z drugiej może służyć jako wzór dla całego gatunku. Analogia z holenderskim Earth And Fire z okresu „Atlantyda” nasuwa się sama. Drugi jest wyraźniej zakorzeniony w pewnego rodzaju jazzowym jamie, w którym syntezatory zapewniają kosmiczną atmosferę. Na koniec utwór, którego tytułu chyba nigdy nie nauczę się na pamięć. „Mitternachtstraum” to kolejny jam session, taka kosmiczna mozaika skoncentrowa na syntezatorach w stylu Tangerine Dream lekko „zarażona” nastrojem „Moonmadness” Camela. Ten piękny album to prawdziwy klejnot progresywnego rocka drugiej połowy lat 70-tych.