Początek lat 70-tych. Niemal w każdym zakątku Wielkiej Brytanii (i zapewne nie tylko tam) każdego dnia i każdej nocy młode zespoły podtrzymywały swego ducha przy życiu grając R&B, prog, folk rock, cokolwiek, nie rezygnując ze swych marzeń, a przede wszystkim ze swojej muzyki, którą kochali. Niestety wytwórnie płytowe tego nie rozumiały, co dało początek fenomenowi, który obecnie tak kochają kolekcjonerzy – płycie Private Press. Agnes Strange były jednym z tych niezwykłych (a jednocześnie archetypowych) zespołów, który z własnych środków sfinansował swój jedyny album i jak to czasem z takimi albumami bywa stają się one o wiele ciekawsze ze względu na swoją historię. Za tą zagadkową nazwą kryje się potężne power trio prowadzone wspólnie przez wokalistę i gitarzystę Johna Westwooda, basistę Alana Greena i perkusistę Dave’a Rodwella. Podobnie jak w przypadku wielu innych grup, które popadły w zapomnienie i których ulotna kariera zaginęła w tunelu czasu tak i historia Agnes Strange jest ciekawa.

Trio powstało w Southampton w 1972 roku zdobywając lokalną popularność. Dwa lat później podpisali kontrakt z menadżerem Dickiem Jamesem (zarobił krocie na wydawnictwach Beatlesów) i przenieśli się do Londynu w poszukiwaniu sławy i chwały. Wydawało się, że byli na dobrej drodze, by osiągnąć sukces. Co się więc stało, że nie wyszło? Co poszło nie tak? Cóż, niewytłumaczalna decyzja biznesowa jednym zamachem przekreśliła ich muzyczną karierę. Po podpisaniu kontraktu z Pye, trafili pod skrzydła jej odłamu, Birds Nest Records. To właśnie ta wytwórnia, powiązana z producentem piwa Watney Mann i jego siecią pubów, wydała im w 1975 roku album „Strange Flavour”, za który sami zapłacili. I tu pojawił się problem. Okazało się, że artyści z nią związani mogli grać wyłącznie w miejscach należących do browaru. Tymczasem rockowa publiczność wcale nie była zainteresowana wizytą w pubach Watneya. To tak jakby McDonald’s i Sony BMG dogadali się, że płyty hardcore’owe i punk rockowe dostępne będą wyłącznie w restauracjach typu fast food… Pomimo oczywistych podobieństw do uwielbianych zespołów takich jak Groundhogs, Budgie i wczesnego Status Quo, na koncerty Agnes Strange przychodziło po kilka osób. Mało tego. Bez promocji i reklamy sprzedano zaledwie kilka egzemplarzy płyt. Wyobrażam sobie jak bardzo to ich zabolało i jak mocno rozczarowało. W rezultacie zespół zniknął bez śladu, podobnie jak jego jedyny album będący dziś kolekcjonerskim rarytasem.

Album był wielokrotnie bootlegowany, szczególnie w Korei i Rosji. Po raz pierwszy wydano go bodaj w 1996 roku. Jedenaście lat później brytyjska Rev-Ola jako pierwsza wznowiła go oficjalnie na CD. I cóż się okazuje? Ano to, że mamy do czynienia z naprawdę doskonałym albumem wyprodukowanym przez znawcę rock and rolla, Dave’a Travisa i realizatora dźwięku, Colina Thurstona, który wkrótce zyska sławę jako producent post-punku i new romantic. „Strange Flavour” to album, który przywodzi na myśl różnorodne zespoły i style z dobrym zbiorem hard rockowych numerów z psychodelicznymi akcentami nie stroniący od blues rocka i boogie. Istnieli zbyt krótko aby stworzyć charakterystyczne dla siebie brzmienie. ale zasada „zobacz, czy zadziała” i gustowne granie sprawiły, że płyta jest bardzo interesująca. Mnóstwo gitarowej pracy i ciężkie rockowe nastawienie mieści się gdzieś pomiędzy acid rockiem późnych lat 60-tych, a metalem następnej dekady. Cała trójka była wspaniała, ale to John Westwood zarówno wokalnie i jako gitarzysta kradnie show i błyszczy najbardziej. W bluesowych numerach takich jak „Alberta”, „Clever Fool” czy „Highway Blues”, a także w instrumentalnych „Odd Man Out” i „Loved Ones” jest absolutnym protagonistą.
Wszystkie utwory są świetne, zaś dwa pierwsze to genialne szybkie, ciężkie boogie. Zaczyna się od „Give Yourself A Chance” z gitarowymi riffami w stylu „Led Zeppelin spotyka wczesne Deep Purple”, zaś „Clever Fool” to jeszcze więcej tego samego, który śmiało mógłby być na albumie Dave’a Edmundsa ery Rockpile. Zakończenia zrobione są w wielkim stylu i z rock and rollowym rozmachem stąd wrażenie jakby ci goście całą tę zrodzoną z potu, łez i krwi rzecz wymyślili sobie sami. Centralnym punktem albumu jest utwór tytułowy. Przełamując styl boogie na rzecz mocnego klimatu Budgie staje on w szranki z takimi klasykami jak „Breadfan”, „Crash Course In Brain Surgery” i innymi ciężkimi utworami Walijczyków… Początek „Alberta” nasuwa przypuszczenie, że będziemy mieć do czynienia z kawałkiem country w stylu Johnny’ego Casha, co nie dziwi biorąc pod uwagę, że napisał go Travis, który wcześniej wyprodukował wiele płyt z muzyką country. Tymczasem po upływie półtorej minut utwór zmienia się w soczystego, 12-taktowego ciężkiego bluesa. Tuż po nim pojawia się piękna „Loved One” – prawdziwa heavy metalowa ballada w dwóch częściach z naprawdę smacznym riffem częściowo opartym na „Hocus Pocus” wracająca do ulubionego boogie rocka, z mnóstwem gustownych pomysłów.

Trio z powrotem nabiera tempa w „Failure” z szaleńczym wah-wah w odlotowym „Children Of The Absurd” gdzie pojawiają się elementy psychodeliczne z sonarowymi pingami gitary w stylu Pink Floyd, a następnie w niefortunnie nazwanym kawałku ciężkiego boogie a la UFO z odrobiną „Roadhouse Blues” Doorsów, „Odd Man Out”. Kolejny mój ulubiony kawałek to „Highway Blues”, za który można umrzeć – prawdziwa biblioteka zagrywek i sztuczek bez zbędnej wirtuozerii zapewniająca mnóstwo rozrywki. Mój kolega muzyk powiedział coś, co mi się spodobało: „Żałuję, że nie wpadłem na pomysł, aby napisać taką piosenkę – nie, to nie jest trudne, ale chodzi o to, że ci goście to zrobili, a ja nie…” „Granny Don’t Like Rock And Roll” (kocham ten tytuł) zawiera najwięcej metalowych riffów nie tylko na tym albumie, ale prawdopodobnie w całym 1975 roku poprzedzając Iron Maiden z ich słynnym galopowym rytmem. Rzecz rozwala gryf, a ja słuchając go głośno pytam sam siebie: „Gdzie jest „11” na moim wzmacniaczu, kiedy go potrzebuję?!” Płytę kończy „Interference”, krótka piosenka akustyczna, w której producent w humorystycznym sposób przedstawia zespół i techników.
W 2000 roku, a więc przed oficjalnym wznowieniem „Strange Flavour” pojawiła się płyta „Theme For A Dream” zawierająca niepublikowane utwory i oryginalne dema nagrane w latach 1972-1974.

Moja znajomość z Agnes Strange zaczęła się właśnie od tych nagrań z miejsca przykuwając moją uwagę. Śmiem twierdzić, że „Theme For A Dream” jest tak samo doskonały (momentami nawet bardziej) jak „Strange Flavour”. Główną atrakcją są tu utwory nigdy wcześniej niepublikowane. Jest ich siedem i zajmują pierwszą część płyty. Podoba mi się, że zespół miesza tu różne style zachowując przy tym umiar jednocześnie budząc zachwyt i zainteresowanie od pierwszego do ostatniego dźwięku. Ktokolwiek to stworzył miał mnóstwo dobrych pomysłów i rozwinął je w nowatorski dla tych czasów sposób. Utwór tytułowy otwierający płytę charakteryzuje się potężnym riffem gitarowym wah-wah; w „Messin’ Around” odnajdujemy riffy, a nawet rytmy przypominające „Communication Breakdown” Led Zeppelin, Od zmian temp i zróżnicowanych nastrojów w „Graveyard” może zakręcić się w głowie, a „Rockin’ In E” to instrumentalny boogie rock w najlepszym wydaniu! Przerwę na oddech robimy przy „Dust In The Sunlight” z 1972 roku z Dave’em Travisem na wokalu, aby powrócić z ciężką artylerią w „The Day Dreamer”. Ilekroć słucham tego materiału nie mogę się nim nasycić! I obojętnie, czy zespół gra boogie, hard rocka, lub bluesa nie ma to dla mnie znaczenia. W końcu to znakomite utwory, które nagrali fantastyczni muzycy.
Pozostałe nagrania (siedem) to oryginalne, surowe dema utworów, które po studyjnym obróbce znalazły się na „Strange Flavour”. Wśród nich wyróżniłbym „Higway Blues”, wydłużony do dziesięciu minut. Miód na uszy!
Ilekroć słucham obu tych płyt nie mogę się nimi nasycić. I obojętnie, czy zespół gra boogie, hard rocka, lub bluesa, nie ma to dla mnie znaczenia. W końcu to znakomite utwory, które nagrali naprawdę fantastyczni muzycy.