Rockowa perła z RPA – THE INVADERS „There’s A Light, There’s A Way” (1971).

O zespole The Invaders pochodzącym z małego miasteczka Uitenhage, 37 kilometrów od Port Elizabeth w Republice Południowej Afryki można rozprawiać godzinami. Szkoda, że grupa nie doczekała się filmowej opowieści w stylu „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera, „One Love” Marcusa Greena, czy „The Doors” Olivera Stone’a. Ich droga do szczytu sławy zaczęła się bardzo wcześnie, od koncertu Cliffa Richarda z The Shadows w Port Elizabeth w 1961 roku. Po jego obejrzeniu nastoletni Johnny Burke oświadczył stanowczo: „Pewnego dnia będę sławny jak oni.” Niedługo potem uzbrojony w basową gitarę założył The Astronauts, pierwszy popowy zespół w Uitenhage. Niestety jego żywot był bardzo krótki; po kilku występach Astronauci się rozpadli. Tułając się po innych grupach dwa lata później utworzył The Invaders. Nikt wówczas nie przypuszczał, że wyjdzie z tego coś wielkiego. A wyszło.

Pierwotny skład The Invaders. Od lewej: D. Burke, E. Gobey, J. Moses, J. Burke.

Początkowo zespół łapał wszelkie możliwe okazje, grał na każdej szkolnej imprezie, brał udział w konkursach młodych talentów gdzie za każdym razem rozbijał w pył konkurencje. Wkrótce wieść o energicznych występach The Invaders rozeszła się błyskawicznie, a debiutancki album „Two Sides Of The Invaders” z 1967 roku szybko zyskał status złotej płyty. Kiedy Johnny Burke, jego brat Dave (perkusja), Errol Gobey (wokal, gitara rytmiczna), oraz Joe Moses (gitara prowadząca) wypuszczali single z takim przebojami jak „Kongo Kwela”, „June”, „Ice Cream And Suckers”,„Last Date”, „Crying In The Chapel” byli objawieniem tamtejszego rynku muzycznego, zaś wyprzedzający psychodeliczną rewolucję „Shockwave” przesiąknięty gitarowym fuzzem stał się sensacją. Wcześniej nikt tu tak nie grałNiestety napięty harmonogram koncertów odbił się na głosie Errola Gobeya, który pod koniec 1968 roku opuścił kolegów. W krótkim odstępie czasu przyjęli dwóch wokalistów, ale nie trwało to długo. Kilka miesięcy później Errol wrócił skupiając się jedynie na graniu na gitarze rytmicznej. W sierpniu 1969 roku ich popularność jeszcze bardziej wzrosła, gdy dołączył do nich (wtedy jeszcze mało znany) wokalista Lionel Petersen  ze swym  jedwabistym głosem, co widać było po fan klubie zespołu, który w tym czasie liczył ponad 50 tysięcy członków skutecznie rywalizując z fan klubami Beatlesów i Rolling Stonesów. Sprawami klubu, w tym finansami i promocjami zajmował się stały personel składający się z pięciu osób, do obsługi poczty od fanów trzeba było wyznaczyć kolejnych pięciu asystentów!

Od lewej: Johnny i Dave Burke, Lionel Petersen, Joe Moses, Errol Gobey

Podtrzymujący dobrą passę krążek „New Image” (1969) został wydany przed wyruszeniem zespołu w trasę po Europie, głównie w Niemczech, Holandii i Wielkiej Brytanii. Niestety biurokracja, problemy z wizami i pozwoleniami na pracę spowodowały, że szybko wrócili do kraju. Wrócili bez sukcesu, ale z nową wizją i kierunkiem na kolejny album. Porzucając popowy styl stworzyli własne, surowe, ziemiste brzmienie nawiązujące do afrykańskich korzeni, które odbiło się echem w całej Republice  Południowej Afryki i poza jej granicami. Fani, podobnie jak cała rzesza młodych muzyków szukających wzorców i nowych dróg muzycznych z miejsca to pokochali. Istotę muzyki The Invaders chyba najlepiej sformułował Johnny Burke w jednym z ówczesnych wywiadów: „Przynosi ona szczęście naszym słuchaczom, sprawia, że ludzie zapominają o swoich troskach i zmartwieniach. Dla większości tych ludzi życie jest ciężarem. Kiedy przychodzą do sali są pochłonięci naszą muzyką i zapominają o długach i o tym, skąd jutro wezmą jedzenie. Mogą dać upust wszystkim swoim stłumionym uczuciom, emocjom i na godzinę lub dwie po prostu zapomnieć o ciężkim życiu. To dla nich wyzwolenie.” Na koniec dodaje: „Nie ma nic bardziej ekscytującego niż ludzie krzyczący u twoich stóp. To forma docenienia naszej muzyki. To nasza nagroda i zapłata”.

W 1970 roku dołączył do nich grający na organach Rodger Pillay wzbogacając brzmienie zespołu. W poszerzonym składzie Invaders nagrali płytę „There’s A Light, There’s A Way”, którą wytwórnia MVN wydała na początku stycznia’71.

Front okładki.

Ten album pokazuje jak jedna z najbardziej popularnych grup beatowych lat 60-tych stała się tripowa i hard rockowa. Zniknęły lekkie popowe melodie z poprzednich lat, a w ich miejsce pojawiły się bardziej nowatorskie elementy takie jak psychodelia,  funk i rock progresywny. Jest ciężko, ale nie mulisto. Gitarowe wybuchy z fuzzem uzupełniono świetnym wokalem i miękkimi pasażami Hammonda – niektóre sekwencje organowe mają majestat Matthew Fishera z Procol Harum. Wszystkie kawałki (a jest ich osiem) trzymają równy i wysoki poziom i trafiły mnie w serce od pierwszego odsłuchu. Tytułowe „There’s A Light…” z uroczymi harmoniami wokalnymi  ma klimat psychodelicznych ballad z czasów hipisów i Lata Miłości co zawsze mnie rozbraja i wywołuje dreszcze… „Turn On The Sun” umiejętnie łączy soul i pop rock początku lat 70-tych, zaś nieco funkowy „Ocean Of Peace” z hard rockowym podkładem rytmicznym, momentami ciężką gitarą i śmigającymi wokół niej organami mógłby z powodzeniem znaleźć się na albumie Rare Earth. Zalany wirującym Hammondem „Astral III” jest dla mnie głównym punktem całej płyty. Od pierwszych akordów uderzają w nas ogniste gitary, dudniące bębny, gęste organy Hammonda i mocno wznoszący się wokal. Utwór krąży wokół wczesnego Grand Funk Rairoad i nie różni się od tego co oferowali w tym samym czasie Deep Purple i Black Sabbath. Po dwóch minutach pojawia się porywająca gitarowa solówka Joe Mosesa, z której Jimi Hendrix byłby dumny. Czad! Partią fletu zaczyna się „Astral II”, ale tak naprawdę to ukłon w stronę lubianego przez nich zespołu The Kinks z cytatem „You Really Got Me”. Choć nie ma takiej siły przebicia jak „Astral III” warta jest uwagi. W dramatycznym „Seccond Coming” dzieje się sporo fajnych rzeczy. Jest chórek, znakomity wokal (jak w każdym nagraniu), fantastyczna sekcja rytmiczna, nie mówiąc już o gitarze i organach…  „I Need You” jest platformą dla zespołowego grania, choć tym razem chciałbym pochwalić Johnny’ego na basie – dla mnie cichy bohater tego numeru. Oryginalna płyta kończy się klasykiem Rolling Stones’ów, „You Can’t Always Get What You Want”. Dla każdego kto się z nim mierzy to trudne zadanie i wielu na nim poległo. Invaders odważnie „uduchowili” melodie wznoszącym się wokalem, funkowymi liniami klawiszy (pianino plus organy) i jazzowym fletem. Oczywiście można dyskutować czy to wykonanie czyni go jednym z najlepszych coverów w historii rocka. Nawet jeśli nie, być może jest jednym z najbardziej oryginalnych i porywających jakie słyszałem. Reedycja CD z 2010 roku wytwórni Retro Fresh z RPA, którą mam zawiera dwa inne covery w postaci bonusów: surową wersję „Born On A Bayou” (oryg. Creedence Clearwater Revival) ze strony „B” singla z 1970 roku, oraz psychodeliczny  Painter Man” (cover Creation) z debiutanckiej płyty „Two Sides Of Invaders”. Oba bardzo ciekawe. Szkoda, że po tak wspaniałym albumie w kwietniu 1971 roku grupa rozpadła się z „powodów religijnych”.

Nie da się ukryć, że The Invaders odegrali kluczową rolę w rozwoju południowoafrykańskiej muzyki rockowej torując drogę przyszłym pokoleniom artystów. Ich muzyka znalazła oddźwięk wśród mocno zróżnicowanej publiczności; szacuje się, że najbardziej kochani byli w niższych warstwach społecznych. Do dziś zajmują poczesne miejsce obok innych błyszczących świateł na firmamencie afrykańskiego rocka takich jak Freedoms Children, Otis Waygood, Hawk, Suck i Abstract Truth.