Drobny ścieg w gobelinie progresywnego rocka. BRAM STOKER „Heavy Rock Spectacular” (1972)

Pod koniec 1968 roku trzej młodzi ludzie z Bournemouth, miasta leżącego na południu Anglii, grając wcześniej w różnych grupach postanowili założyć zespół na własnych warunkach. Klasycznie wykształcony pianista Tony Bronston, mający szalone pomysły gitarzysta Peter Ballam, oraz perkusista Robert Haines potrzebowali jedynie basisty. Vince Silver, będący wówczas ich menadżerem przypadkiem natknął się w jednym z miejscowych pubów na Jeta Harrisa, byłego basistę The Shadows, który pracował za barem. Sprytny Vince wiedział, że mając człowieka o takim nazwisku łatwiej będzie uzyskać zainteresowanie jakiejś wytwórni płytowej. Nazwali się Harris Tweed, ale tak naprawdę nigdy nie wyszli poza salę prób. Na jedną z nich należącą do klubu jachtowego, basista przybył na… koniu. Lśniący, dopiero co położony parkiet pokrył się odciskami końskich kopyt. Można sobie tylko wyobrazić minę i wściekłość właściciela tego przybytku. Szybko okazało się, że Harris mający kłopoty z alkoholem kompletnie do nich nie pasował. Jego miejsce zajął Jon Bavin, z którym zabrali się do tworzenia własnego repertuaru z długimi instrumentalnymi fragmentami wypracowanymi w sali prób z tematami i melodiami zapożyczonymi od klasycznych kompozytorów. To wtedy powstał upiorny  „Poltergeist” i „Blitz” opowiadający poruszającą historię mężczyzny, którego żona ginie w nalocie bombowym podczas II wojny światowej. Wymyślona przez nich fuzja muzyczna aż prosiła się o odpowiednią nazwę zespołu. Szukali w encyklopedii, słownikach, przewertowali wiele ksiąg, w tym Biblię, z której  Ezekiel i Obadiah byli poważnymi kandydatami. Lista nie była długa i ostatecznie zdecydowali nazwać się Bram Stoker, na cześć irlandzkiego powieściopisarza grozy, któremu sławę przyniosła powieść „Dracula”. Choć nie skłaniali się ku wampirom i horrorom nazwa pasowała idealnie.

Bram Stoker. Od lewej: T. Bronsdon, J. Bavin, P. Ballam, R. Haines (1969).

Po miesiącach intensywnych prób w nieczynnym nocnym klubie Vince Silver zapewnił im kilka koncertów w okolicach Bournemouth, w tym w Royal Ballrooms, The Ritz i Pavilion Ballroom, gdzie 29 sierpnia 1969 roku supportowali The Who. Zrobili wrażenie na Rogerze Daltreyu, który zaprosił ich do swojego studia Holmhurst Manor w Berkshire. Tam nagrali sześć demówek tyle, że Daltrey zajęty promocją albumu „Tommy” w USA taśmy wrzucił do szuflady i prawdopodobnie o nich zapomniał. Mimo to podbudowani na duchu już wkrótce wspierali późniejsze brytyjskie rockowe legendy: Yes, Genesis, Family,  My Blitz… Na jakiś czas zadomowili się w klubie Marquee dzieląc scenę z Groundhogs (podobno Tony McPhee powiedział, że z jeśli mu pozwolą to z jednej ich piosenki on zrobi im cały album) i Argent. Szybko stali się sezonową atrakcją klubu. Teraz to inni otwierali im występy, tak jak dziwnie wyglądająca grupa ubrana w błyszczące rajstopy, z makijażem na twarzach nazywająca się Queen.

Tony Bronsdon, instrumenty klawiszowe.

Kolejne okazje do nagrań pojawiły się od producenta Deep Purple, Dereka Lawrence’a, który zarezerwował im sesje w londyńskich De Lane Studios. Tony Bronston był zachwycony, ale reszta chłopaków zdecydowała, że nie będą współpracować z ludźmi zarządzającymi Purple. W sierpniu 1970 roku zostali zauważeni przez Tony’ego Caldera, człowieka, który pięć lat wcześniej z menedżerem The Rolling Stones, Andrew Loog Oldhamem, założył Immediate Records. Calder zorganizował kilka sesji w Morgan Studios w Willesden w Londynie pod czujnym okiem producenta Tony’ego Chapmana. W ciągu dwóch przydzielonych dni zespół na „setkę” nagrał większość materiału. Po jego wysłuchaniu muzycy nie kryli rozczarowania i poprosili o jego zremiksowanie. I choć Calder odmówił mieli nadzieję, że zostanie on wydany na płycie. Niestety, przeżywająca kryzys wytwórnia Immediate została zlikwidowana, a materiał zapomniany.

Basista John Bavin na jednym z koncertów.

Dwa lat później nagrane taśmy dziwnym sposobem trafiły w ręce wytwórni Windmill specjalizującej się w wydawaniu łatwych w odbiorze seryjnych kompilacji pod wspólną nazwą „Parade Of The Pops” nagrywanych przez muzyków sesyjnych, śpiewanych przez anonimowych wokalistów i sprzedawanych za pośrednictwem sieci Woolworth’s najczęściej przy sklepowej kasie razem z tanim soczkiem i gumą do żucia. Wielu spekulowało, że nawet pracownicy Woolworth’s byli zaangażowani w tworzenie albumu, ale nie chce mi się w to wierzyć, no bo co oni mogli wiedzieć o rocku progresywnym nawet w jego szczytowym okresie..? Pozbawieni wyobraźni ludzie z działu artystycznego wymyślili tandetną okładkę, która pod względem kreatywnym niewiele odbiegała od zdjęć dziewczyn paradujących w mini spódniczkach i kusych bluzeczkach zdobiące kolekcję ich hitów. Zdjęcie twarzy modelki skąpane w psychodelicznych barwach nigdy nie dorówna onirycznej scenerii Rogera Deana, ani surrealistycznej sztuce Hipgnosis, Jakby tego było mało okładka nie zawierała żadnej informacji o muzykach, więc przez lata istniało przekonanie, że zespół nie istniał, a płyta była dziełem grupy bezimiennych muzyków sesyjnych. Gdy do tego dodamy narzucony przez wytwórnię okropny tytuł wszelkie nadzieje na podbój świata jakie ten album miał zostały skutecznie pogrzebane. Nie chcę w tym miejscu „gdybać”, ale… gdyby „Heavy Rock Spectacular” został wydany w 1970 roku przez Vertigo, Harvest, lub nawet Immediate z odpowiednią okładką mógłby być godnym rywalem dla albumów The Nice, czy Atomic Rooster.

Front okładki.

Wbrew tytułowi album jest bardziej progresywny niż hard rockowy. Na pierwszy plan wysuwa się mroczna i złowroga  atmosfera w stylu Black Widow, Buffalo, czy Lucifer’s Friend będąca niczym dzwon pogrzebowy dla Lata Miłości. Rządzą tu klawisze, głównie organy Hammonda dające dużo energii mocno czerpiące z popularnej muzyki klasycznej. To one są tu gwiazdą. I zresztą nie ma czemu się dziwić skoro prawie cały materiał stworzył Tony Bronsdon. Rzecz jasna pojawia się też  pełna smaku gitara choć Bellam nie okłada nas fuzzowymi riffami – w większości gra spokojnie nadając muzyce większej przestrzeni. Na pochwałę zasługuje też solidna sekcja rytmiczna, oraz mający niezły głos i wyraźne poczucie humoru wokalista, co słychać w utworze „Idiot”. Choć utwory (a jest ich osiem) trudno nazwać arcydziełami są mocne.

Rob Haines.

„Born To Be Free” z zabójczym refrenem zaczyna się od jednego z najbardziej melodyjnych basów jaki trudno znaleźć gdzie indziej. Numer jest niesamowicie chwytliwy i cudownie optymistyczny, co dziwnie kontrastuje z pesymistycznym tekstem opowiadającym o dziewczynie urodzonej po „złej stronie miasta”, której każde słowo tryska żółcią i jadem… „Ants” pożycza refren od Mozarta i tym samym rozpoczyna pierwszy z trzech utworów instrumentalnych z klasyczną, olśniewającą pracą organów i szybką, ładną perkusją. „Fast Decay” kontynuuje ten temat włączając fragmenty „Toccaty i fugi D-mol” Jana Sebastiana Bacha, które z pewnością olśnią (lub rozwścieczą) niejednego z nas, ale moim zdaniem to nieustępliwy, galopujący przez cały czas bas jest tu prawdziwym hitem… „Blitz” jest najpoważniejszym i najbardziej uderzającym z prezentowanych tu utworów, a raczej ponurą i niepokojącą opowieścią. „Czy ktoś wie o Mary, czy ktoś wie, gdzie jest ona jest? Poszła uratować dzieci i…” W całym utworze słychać nastrojowy, ciężki bas podkreślający narastającą samotność, który z mroczną hiszpańską gitarą wywołuje wzruszenie.

Tył okładki.

Myślę, że fani pierwszego albumu Beggars Opera będą zachwyceni kolejnym nagranie, ponieważ „Idiot” ma podobny urok i tę samą maniakalną energię, aczkolwiek wokal bardziej kojarzy mi się z Arthurem Brownem. I nie chodzi o to, że Bavin brzmiał jak Brown, ale o to, że idiotyczny (nomen omen) tekst i cyrkowy klimat był w jego stylu…  „Fingal’s Cave”, trzecia i ostatnia instrumentalna kompozycja, to przeróbka utworu o tej samej nazwie z „Hebrides Overture” Felixa Mendelssohna. I podobnie jak w przypadku dwóch wcześniejszych jest równie wspaniała. Mamy tu to, co w tego typu muzyki tygryski lubią najbardziej: ciężka, dominująca perkusja, perfekcyjnie brzmiące partie klawiszy, szalone wejścia elektrycznej gitary. W niektórych momentach gra gitarzysty ma piękną, jazzową lekkość… „Extensive Corrosion” (ha, ha, cóż za „romantyczny” tytuł!) jest najbardziej progresywnym ze wszystkich utworów z organowymi zmianami tempa. Podzielony na kilka wariacji pozwolił muzykom na swobodną improwizację, ale bez szaleństwa i niepotrzebnych dłużyzn… „Poltergeist” to kolejny niesamowity numer, a jego zakończenie z partią organów bez wątpienia należy do najbardziej nawiedzonych w ówczesnej brytyjskiej psychodelii.

Label wytwórni Windwill.

Płyta była wielokrotnie wznawiana (legalnie i mniej legalnie, pod innym tytułem i inną okładką) na winylu i CD. Pierwsza kompaktowa reedycja ukazała się już w 1997 roku. Jej wydawca, Audio Archives zmienił nie tylko okładkę, ale też na równie „genialny” tytuł „Schizo-Poltergeist”. Prawie dwie dekady później Japończycy z Belle Antique do podstawowych nagrań dołożyli dodatkowy dysk z czterema bonusami. Pierwsze dwa, „Collusion Illusion” i „Scarborough Fair” (cover duetu Simon & Garfunkel) można było znaleźć wcześniej na płycie „Rock Paranoia” (Oskar dla kolejnego autora tytułu) wydanej przez brytyjski DigiMix Records w 2017 roku. Z kolei „Queen Of Sheba” i „Faith Healer” to nagrania koncertowe. Wszystkie zostały nagrane współcześnie (wydawcy nie podają konkretnych dat) i jak dla mnie są rozczarowaniem. Nie ma w nich ducha utworów z pierwotnego albumu, szczególnie tych z bogatym Hammondem w roli głównej, którego po cichu się spodziewałem. To zwykłe rockowe piosenki jakich tysiące. Co by jednak nie mówić, „Heavy Rock Spectacular” to drobny, ale jakże ważny ścieg w wielkim gobelinie brytyjskiego rocka progresywnego. Warto mieć go na uwadze..

Nieoczywiste prog rockowe płyty znad Sekwany (1975-1980).

Zawsze byłem cichym wielbicielem francuskiego progresywnego rocka przełomu lat 60/70. Może dlatego, że większość tamtejszych wykonawców była u nas w kraju kompletnie nieznana, w radio nie grana, a w muzycznych pismach wręcz ignorowana. Gdy zapytałem kiedyś moich kolegów interesujących się rockiem, czy mogą wymienić pięć francuskich zespołów rekordzista wymienił trzy i to z wielkim trudem. Rzecz jasna nie mam do nikogo żalu – każdy słucha to, co mu się podoba. Z drugiej strony warto czasem „zaryzykować”, poświęcić odrobinę wolnego czasu i przyjrzeć się bliżej tematowi. Zachętą niech będą moje „nieoczywiste propozycje” prog rockowych płyt z drugiej połowy lat 70-tych, które wpadły mi w ręce podczas wiosennego wietrzenia półek.

ARTCANE „Odyssée” (1977)

W czasach, gdy konserwatywna Wielka Brytania poddała się bez walki niepokornym hordom punków, Francja nadal jednoczyła resztki rozproszonych grup artystycznych pod sztandarem rocka intelektualnego. Wśród nich poczesne miejsce zajął kwartet Artcane, którego jedyna płyta pozwoliła zająć zaszczytne miejsce w galerii sztuki końca lat 70-tych. To jeden z tych albumów, o którym wielu słyszało, a tak mało poznało. Czterej muszkieterowie progresywnego rocka: Jack Mlynski (g, voc), Alain Coupel (org, voc), Stanislas Belloc (bg) i Daniel Loxy (dr) swoje skromne arcydzieło nagrali pod koniec 1976 roku w murach paryskiego studia Ferber. Muzyka na „Odyssée” jak na tamte czasy była nieprawdopodobnie niemodna, ale zespół jak i jej wydawca, firma Philips, kompletnie się tym nie przejęli. Wielu recenzentów widziało w nich klon King Crimson. Nie do końca się z tym zgadzam; mimo kilku zapożyczeń grupie udało się znaleźć własną drogę. Każda z sześciu piosenek ma swoją własną, urzekającą osobowość. Wielki kciuk w górę dla utworu tytułowego, trwającego całe… dwie minuty i dwadzieścia sekund, który daje nam znać, co czeka nas dalej. Utwór pulsuje energią, agresywnymi rytmami z elementami post-psychodelicznymi w duchu solowej twórczości Steve’a Hillage’a tyle, że bez nachalnej wirtuozerii, która była ostatnią rzeczą jaka interesowała muzyków. Elektroakustyczny fresk „Le Chant D’Orphée” to wspaniałe połączenie dramatyzmu, sekwencji astralnych i poczucia nieuchronności. Narastający łagodny początek ostatecznie ulega niesamowicie potężnej konstrukcji riffów Jacka Mlynskiego. Wokale na płycie są skąpe i pojawiają się rzadko, ale w tym konkretnym nagraniu są upiorne. Subtelny hybrydowy epos „Novembre” w iście francuskim stylu cechuje medytacyjność zwielokrotniona przez błyski emocji. Po intensywnym wstępie, gdy wchodzą syntezatory z uroczystą melodią dostajemy powiew świeżego powietrza. Potem dołącza gitara i jest niebo! Centralnym punktem albumu jest „Artcane I” – długi utwór, który zawiera wszystko, co wspaniałe w tym zespole: cierpliwe crescendo kosmicznych nastrojów, hipnotyczne klawisze Alaina Coupela, zwinne, ale ciężkie granie na perkusji Daniela Locciego, przerażające, mroczne wibracje, zrywy jazz rockowych rytmów…  Szkoda, że ​​kariera tego zespołu była tak ulotna – mogę sobie tylko wyobrazić, jak mogłoby brzmieć „Artcane II”! Nie jest tajemnicą, że w dwóch nagraniach gitarzysta zapożyczył tematy z King Crimson.  „Novembre” zawiera zmodyfikowany riff „Starless And Bible Black”, podczas gdy w „25e Anniversaire” słyszymy gitarę wziętą prosto z „Lark’s Tongues In Aspic, Part 2”. Niektórzy nazwaliby to plagiatem. Ja powiedziałbym, że to hołd dla Roberta Frippa, bo jeśli czerpać inspiracje to nie ma nic lepszego jak końcowy okres King Crimson lat 70-tych. I co by nie mówić, „Odyssée” pełna jest pomysłów, chemii, talentu i mocy. Szkoda, że ​​zespół nie istniał na tyle długo, aby to wykorzystać.

CARPE DIEM „En Regardant Passer Le Temps” (1975)

Carpe Diem to zespół, który swego czasu całkowicie pochłonął moją wyobraźnie. Zaczynał w 1970 roku od grania coverów East Of Eden, King Crimson, Deep Purple i Uriah Heep w klubach na francuskiej Riwierze. Oryginalne kompozycje szlifowane i dopieszczane były przez kolejne pięć lat nim w końcu trafiły na płytę „En Regardant Passer Le Temps” wydaną przez niezależną wytwórnię Arcane. Nie dziwi więc, że ten zwarty i dojrzały zespół brzmi na niej tak wspaniale. Nie rozumiem jedynie dlaczego niektórzy uporczywie porównują grupę do przedstawicieli sceny Canterbury, szczególnie do Soft Machine i Gong. Bo co…  że często pojawia się tu saksofon? Styl muzyczny Francuzów można opisać jako progresywny space rock fussion. Znaleźli też patent na prosty, ale wzniosły riff, który staje się objawieniem. Carpe Diem niczym tkaczka tka piękne przestrzenne i subtelne melodyjne pejzaże dźwiękowe łącząc instrumenty dęte drewniane i wszelkiego rodzaju syntezatory z narastającymi, natchnionymi solówkami gitarowymi. Gra jest swobodna i luźna jednocześnie zachowując atmosferę starannie przemyślanych kompozycji. Partie gitarowe i wiele linii klawiszowych łączą się w precyzyjne, ściśle splecione nitki budując napięcie i dających upust wściekłym emocjom w kulminacyjnych momentach. Szybujące, kosmiczne melodie gitarowe suną wzdłuż wirujących rytmów syntezatora w trafnie zatytułowanym utworze „Voyage du non-retour” (Podróż bez powrotu). To najkrótszy numer trwający niecałe cztery minuty. Pozostałe trzy są dłuższe i jednolicie doskonałe. Podczas słuchania każde kolejne nagranie wydaje się być tym najlepszym. Dwunastominutowy „Reincarnation” z wokalnymi fragmentami wciśniętymi pomiędzy ognistymi partiami instrumentalnymi to jedne z najpiękniejszych momentów na tym albumie. Flet i mellotron są miłym wprowadzeniem do „Jeux du siecle” i doskonale przygotowują do nadciągających mocnych rytmów. To najbardziej złożony utwór i aby odkryć jego wielkość dobrze posłuchać go kilka razy. Końcowy „Publiphobie” zrobił na mnie największe wrażenie już podczas pierwszego słuchania płyty. Płynne linie basowe i ścisła praca rytmiczna stanowią podstawę dla mocno synkopowanych, czarujących melodii saksofonu. Zanim zespół wskoczy w końcowy instrumentalny finał subtelne wokale powrócą raz jeszcze na pierwszy plan. Jakież to boskie! Jednym zdaniem „En Regardant Passer Le Temps” to imponujący debiut i po każdym kolejnym przesłuchaniu stwierdzam, że nie darmo określa się go  arcydziełem.

MONA LISA „Avant Qu’il Ne Soit Trop Tard” (1977)

Już na swojej pierwszej płycie „L’Escapade” (1974) grupa Mona Lisa jawiła się jako wierna zwolenniczka teatralnego, emocjonalnego i melodramatycznego rocka. Akcent, wrażliwość i subtelność wokalna Dominique’a Le Guenneca  wykracza poza utarty styl. On żył swoimi tekstami wykonując ekspresyjną i sugestywną teatralną kreację przywołującą na myśl Petera Gabriela w Genesis. Z każdym kolejnym albumem (a było ich sześć) zespół był coraz lepszy, ale to czwarty z nich, „Avant Qu’il Ne Soit Trop Tard” (Zanim będzie za późno) moim skromnym zdaniem jest zwycięzcą. Jego sukces wynika przede wszystkim ze ścisłego związku między kompozycjami Francisa Pouleta i Jean-Luc Martina, a tekstami śpiewanymi lub recytowanymi przez Le Guenneca, który wokalnie wciela się w różne postacie takie jak tragiczna postać słupa barowego w „Tripot”, proroka w utworze o tym samym tytule, czy rannego mężczyzny w „Créature sur la steppe”. Pierwsze dwa utwory ukazują Mona Lisę w jej najbardziej bombastycznej formie, z lekką zmianą w stronę potężniejszych symfonicznych aranżacji z dramatycznym wokalem i intensywnym wykorzystaniem syntezatorów wspieranych przez potężny bas i świetną pracę perkusji. Nie miejsce by omawiać wszystkie nagrania, więc wspomnę dwa, na które koniecznie zwróćcie uwagę. Pierwszy to „Souvenirs de naufrageur” opowiadający o zbliżającej się burzy na Pointe du Raz. Wstęp gitary zawiera dawkę grozy, którą wzmacnia twardy bas i zimny głos wokalisty. Tempo przyspiesza, aż do nieuniknionej katastrofy statku i śmierci załogi wzmocnione przez transcendentne solo gitarowe.  Syntezatory imitują dźwięk fal, które stały się otwartym grobem dla żeglarzy. Drugi to „Créature sur la steppe”. Ta romantyczna, post apokaliptyczna opowieść ujawnia symfoniczne inklinacje, co daje czarujący finał z wykorzystaniem mellotronu w towarzystwie innych instrumentów klawiszowych. Z kolei taki „Avant Qu”il Ne Soit Trop Tard” wyprzedził swoją epokę i mógł zyskać miano okrętu flagowego przenoszącego się w wir postępowej maszyny czasu. Krótko mówiąc to album dla ludzi o otwartych umysłach, więc proszę posłuchajcie go zanim będzie za późno…

RIPAILLE „La Vieille Que L’on Brûla” (1977)

Nie mogę pojąć jak grupa taka jak Ripaille mogła pozostawać w cieniu przez tyle lat? Pojawiła się nagle niczym UFO i równie nagle zniknęła z muzycznego horyzontu pozostawiając po sobie płytę o dość porażającym tytule „La vieille que l’on brûla” (Stara baba, która się spaliła). Szczerze mówiąc nie jestem pewien, czy w Nantes skąd zespół pochodził ktoś ich jeszcze pamięta. Przystępując do jej nagrania zespół nie krył chęci napisania „satanistycznej farsy”. Aby to osiągnąć muzycy sięgnęli po dzieła XVI-wiecznego francuskiego , pisarza i satyryka François Rabelais’a. Podczas studyjnych nagrań muzycy doskonale się bawili, co wcale nie dziwi skoro ripaille znaczy ucztować, świętować. Album składa się z dziewięciu różnie brzmiących kompozycji od folk rockowych pieśni inspirowanych średniowieczem, takich jak „La Veuve de Nicolas Kremer”, „Epilogue” i „Le Jardin des Plaisirs”, po teatralny rock w „Satané Jardin” i „Le Sabbat des Sorcières”. W tej eklektycznej muzyce odnajdziemy klimaty Gryphon i Gentle Giant. Muzyka jest dość dynamiczna, ponieważ na pokładzie jest jedenastu muzyków, którzy wytwarzają wszelkiego rodzaju instrumentalne smaki. Nie tylko z gitarą, basem i perkusją, ale także ciężkimi symfonicznymi progresywnymi klawiszami, akordeonem, saksofonem altowym i ogromną liczbą instrumentów perkusyjnych. Z wymienionych wyżej utworów polecam „La Veuve de Nicolas Kremer”, który bardziej przypomina angielski, niż francuski rock progresywny chociaż tekst śpiewany w ich ojczystym języku pokazuje bardzo przyjazną dla Anglosasów wersję galijskiej fuzji. ​​Ten utwór meandruje w psychodelicznym, zdominowanym symfonicznie szaleństwie, które dobrze pasuje do obrazów na okładce – jednej z najlepszych jakie widziałem u francuskich prog rockowców.  Choć album nie jest idealny ma wiele muzycznych smaczków, które z radością odkrywam za każdym kolejnym przesłuchaniem. To dodatkowy plus. Podejrzewam, że do czasu pojawienia się Internetu nikt wcześniej (poza Francją)  go nie słyszał. To jedna z tych pozycji, którą trzeba odkryć.

ASIA MINOR „Between Flesh And Divine” (1980)

Nie chcąc wdawać się w biograficzne szczegóły powiem krótko: Asia Minor to zespół założony przez trzech tureckich muzyków osiadłych w Paryżu i ich dwóch francuskich kolegów, dla których muzycznym punktem odniesienia był brytyjski rock progresywny. „Between Flesh And Dvine” to ich drugi album, który ukazał się w 1980 roku. Ale spokojnie – muzyczne trendy tamtej epoki jak new wave, punk, dance, czy muzyka elektroniczna nie miały na niego wpływu. Jako jedni z nielicznych podtrzymywali płomień prawdziwego rocka progresywnego, który w drugiej połowie lat 70-tych z roku na rok gasł w oczach. Miłość muzyków do King Crimson, Genesis i Camel przejawia się na „Between …” w groove’ach i sugestywnej muzyce. Melodyjny flet Erika Tekeliego i klawisze Roberta Kemplera  z dodatkiem mroczniejszych, intymnych klimatów przypominających Pulsar wykraczają poza ramy czasu, a cichy i pogodny wokal Setraka Bakirela praktycznie nie różni się niczym od Andy Latimera nadając muzyce nieziemskiego charakteru. Jest tu mnóstwo dryfujących pięknych partii gitarowych , oraz wspaniała sekcja rytmiczna. Wszystkie kompozycje, a jest ich sześć, balansują na granicy wirtuozerii podkreślając talenty członków zespołu bez uciekania się do efektownych solówek, czy nadmiernie skomplikowanych kompozycji. „Nightwind” rozpoczyna się idealnym podsumowaniem całej płyty — energiczne instrumentalne fragmenty prowadzone przez flet oscylują z ponurymi ruchami prowadzonymi przez wokal, aż do końcowego momentu, gdy cudowna partia gitary wspomagana przez mellotron kończy nagranie. „Northern Lights” to jedna z najpiękniejszych piosenek francuskiego prog rocka. Zaczyna się od wolnych melodyjnych klawiszy i gitary elektrycznej podkreślonych przez atmosferyczne syntezatory i delikatny flet. Następnie utwór przechodzi  w kosmiczną melodię z potężną linią gitary, która jest prawdopodobnie najlepsza na całej płycie. Na uwagę zasługuje również „Dedicace”, którego optymistyczne fragmenty przywodzą na myśl klasyczny Camel. W stosunku do przedstawionych wyżej płyt, przepełniony zapadającymi w pamięć chwytliwymi utworami „Between Flesh And Divine” jest zaskakująco łatwy w odbiorze. Nie jest to „zaginiony klasyk”, za jakiego wielu go uważa, ale warto mieć go na półce. I co ważne – można słuchać go przy myciu okien, jak i na słuchawkach w nocy.

ATOLL „L’araignée-mal” (1975)

Ktoś powiedział, że Atoll to jeden z najlepszych francuskich progresywnych zespołów wszech czasów. Cóż, opinia może na wyrost, ale nie mnie ją rozstrzygać. W każdym bądź razie zespół jak mało który zgrabnie połączył wszystkie elementy gatunku, a jego często złożona i rozbudowana muzyka jest jednocześnie piękna i delikatna. Mam kilka płyt tej fantastycznej grupy, ale największym sentymentem darzę właśnie tę. Produkcja jak na dzisiejsze standardy może brzmi nieco prymitywnie, miks jest czasami daleki od ideału (niektóre solówki brzmią jakby były w oparach onirycznego echa), ale mnie to nie razi. Tu liczy się muzyka, a ta niezaprzeczalnie jest ambitna zaczynając od romantycznej wspaniałości „Le Voleur d’ Extase” po jeżący włosy na głowie dziewięciominutowy „Le Photographe Exorciste”, w którym uwodzicielski szept wokalisty Andre Balzera jest stopniowo przejmowany przez nieziemskie groteskowe zjawy rodem z opowieści H.P. Lovecrafta. Główną atrakcją tego wydawnictwa jest tytułowa, czteroczęściowa suita,  mini-cud pasywno agresywnych wahań nastroju, od orkiestrowego koloru do niemal demonicznego pandemonium. Utwór ani razu nie traci dynamiki przez swoją epicką długość (dwadzieścia jeden minut), a pod koniec ostatniej części zatrzymuje się w miejscu odcinając prąd i definitywnie zamykając album. Wspaniałą rolę odegrał tu nowy członek zespołu, Richard Aubert, który grą na skrzypcach nadał muzyce unikalny, jazz rokowy smak. Jego pojedynki z gitarzystą Christianem Beyą są ozdobą tego krążka, który zasługuje jeśli nie na miano arcydzieła, to na silny punkt europejskiego progresywnego rocka.

Nieznana klasyka proto-metalu. STONE GARDEN (1969-1971)

O ja naiwny myślałem, że proto-metalowe kapele zamierzchłej epoki mam już opanowane, ale ci goście uświadomili mi, że nadal trzymam rękę w nocniku. Spotkanie z ich nagraniami z jednej strony odurzyło mnie bardziej niż zapach kadzideł, na które jestem uczulony, z drugiej uzależniło jak narkotyk. Hard rock, psychodelia, acid rock, proto-metal… jak zwał tak zwał… zagrany z niebywałą precyzją w ich wykonaniu jest zabójczy! Nie wierzycie? Zapraszam więc do mojej kapsuły czasu, by przenieść się za Ocean w muzyczne lata zwane „Złotym Wiekiem”. Zapinamy pasy i lecimy…

Mieszkający od urodzenia w Lewiston w stanie Idaho Paul Speer razem ze swymi braćmi, Garym i Nealem w połowie lat 60-tych założyli zespół Three Dimensions. Pochodzili z muzykalnej rodziny, a że ich ojciec miał smykałkę do majsterkowania zbudował im kolumny głośnikowe i wzmacniacz ze starego radia. Grając popularne przeboje przedsiębiorczy bracia (wtedy jeszcze nastolatkowie) załatwili sobie w rodzinnym mieście koncerty, za które dostawali pieniądze. Niedługo potem zatrudnili chłopaka z tej samej ulicy, kolegę Paula ze szkoły średniej, Dana Merrella jako pełnoetatowego basistę i zmienili nazwę na Knights Of Sound. Wtedy też dokonali profesjonalnego nagrania piosenki „The World Is Coming To An End”, która później znalazła się na płytowych reedycjach zespołu. Regularne koncerty w Lewiston zwróciły uwagę menedżera Dona Tunnella i to on, po zobaczeniu pewnego plakatu, zaproponował zmianę nazwy na Stone Garden. To był rok 1967, czas pełnego rozkwitu psychodelii. Muzycy zaczęli zapuszczać długie włosy, zamienili angielskie ubrania z Carnaby Street na kurtki Nehru, a popowe przeboje zastąpili utworami The Doors, Cream, The Jimi Hendrix Experience, The Rolling Stones.

Kwartet Stone Garden

Dwa lata później Stone Garden był gotowy do wzięcia udziału w sesji nagraniowej. Jeden z przyjaciół posiadający w piwnicy skromne studio pomógł im zarejestrować kilka kawałków z czego dwa: „Oceans Inside Me” i „Stop My Thinking”, zostały wydane na singlu przez małą, niezależną wytwórnię z Los Angeles, Angelus Records. Zespół promował go na koncertach. Ze względu na to, że wszyscy nadal uczyli się w szkołach odbywały się one w weekendy. Mimo niskiego nakładu (300 sztuk) płytka zyskała znaczną popularność dzięki lokalnemu radiu, a w szczególności jego DJ-a, Chrisa Adamsa. To on załatwił im sesję w profesjonalnym studiu nagraniowym w Vancouver gdzie nagrali sporo materiału, z którego miał powstać album. Z niewiadomych przyczyn płyta nigdy się nie ukazała. Rok później zespół poszedł w rozsypkę. I kiedy wydawało się, że to koniec tej historii przypadek sprawił, że większość tych nagrań ujrzała światło dzienne w 1998 roku dzięki wytwórni Rockadelic.

Okładka singla „Stop My Thinking” (1969)

Rich Haupt, właściciel wytwórni dostał w swoje ręce kopię singla „Stop My Thinking”. Bardzo spodobała mu się piosenka „Oceans Inside Me” ze strony „B”. Jakimś cudem nawiązał kontakt z Paulem Speer’em, który zachował większość taśm nagranych w latach 1969-1971. Haupt oczyścił je z szumów i po konsultacji z Paulem wybrał dziesięć, które zostały umieszczone na winylowej płycie „Stone Garden”. Nawiasem mówiąc, wytwórnia Gear Fab Records dwa lata później wydała wersję CD, a w 2008 roku Shadow Kingdom wypuścił kolejną z dodatkowymi utworami, których nie było na longplayu Rockadelic. Materiał zawarty na albumie to mieszanka nagrań na żywo, nagrań studyjnych i domowych. Paul Speer: „Kiedy moi rodzice wyjeżdżali z miasta, zamieniałem nasz salon w studio i dokumentowałem nasze oryginalne utwory. Naprawdę cieszę się, że poświęciłem wtedy na to czas.”

Front okładki płyty „Stone Garden” wydany przez Rockadelic (1998)

Z chrupiącego i mocno zniekształconego mocnego akordu, który rozpoczyna album czuć, że będzie to smaczna proto-metalowa uczta. O ile „Oceans Inside Of Me” nie jest typowo metalowym numerem z pewnością skłania się ku ciężkiemu rockowi. Wokalista Russ Pratt, który na krótko dołączył do zespołu w 1969 roku, miał gruby, niski głos nadający się do śpiewania soulu, ale jeśli była potrzeba brzmiał bardzo rockowo. Barwą głosu przypomina mi Mike’a Pinerę z Iron Butterfly, którego można usłyszeć na albumie „Metamorphosis” z 1970 roku. „Oceans…” ma również interesującą część po refrenie. Mam tu na myśli masywną, „ołowianą” gitarę, która w psychodelicznym rocku tamtych lat w takiej właśnie odsłonie zaczynała się dopiero pojawiać. Z kolei bas brzmi jakby miał na sobie płaskie struny, co dodaje utworowi ciepła i odrobiny soulu. Czapki z głów! „It’s A Beautiful Day” brzmi lirycznie niczym hipisowska piosenka zanurzona w astralnych wodach. Co prawda nastrój jest mniej ciężki, ale gitarowy przester i mocarna sekcja rytmiczna podtrzymują klimat poprzednika… „The World Is Coming To An End” to pierwsze studyjne nagranie zespołu z 1965 roku, przed przyjęciem nazwy Stone Garden. Ten rarytas brzmi jak zapowiedź nadchodzącego doomu. Wokal jest czysty, ma wyższy rejestr niż u Russ Pratt’a więc podejrzewam, że należał do jednego z braci Speer (stawiam na Gary’ego).  Szkoda, że na tle muzyki został on cicho zmiksowany. To jeden z tych nielicznych numerów, w którym słyszymy czystą, bez żadnych zniekształceń gitarę elektryczną. Jak na swoje czasy ta muzyka wciąż się broni.

Stone Garden na plenerowym koncercie.

„Bastard” zaczyna się od dziwnych „prymitywnych” krzyków, a gdy muzyka zaczyna się rozwijać wracamy do rockowej gitary z fuzz boxem. Technicznie brzmi to jak nagranie „live” zarejestrowane na amatorskim sprzęcie. I faktycznie. Notatki na okładce wskazują, że zespół często nagrywał swoje występy i tak jest w tym przypadku. Mimo kilku małych potknięć ten naprawdę świetny kawałek ma wielki potencjał. Dla mnie bomba!  „Da Da Da Da Da” to hipisowski utwór z ciężkimi gitarami. Tytuł dla zmyłki, ale słucha się go wybornie. Tuż po nim pojawia się pierwszy bluesowy numer na tej płycie. Jeśli ktoś kojarzy „Trouble” Iana Gilana to „Stop My Thinking” jest w tym stylu. Prawdopodobnie taśma-matka już nie istnieje, gdyż wszystkie trzaski i skrecze jakie tu słychać pochodzą z bezpośrednio przegranego singla. Szkoda, że smakowite gitarowe solo w jego końcówce  tak szybko się kończy. Za to  „Assembly Line” zabiera nas na najcięższe terytorium, z prawie doomowymi akordami i bardziej pomysłową strukturą utworu. Obok „Oceans…” jest to jak dotąd najlepszy przykład proto-metalu na albumie poprzedzający Black Sabbath!

Tył okładki.

Hard rockowe brzmienie kontynuowane jest w ponad 8-minutowym jamie „Woodstick” z dodanym Hammondem. Można w tym miejscu pokusić się o porównanie z Vanilla Fudge. Unikając soulowego brzmienia muzyka Stone Garden trzyma się agresywnego rocka opartego na ciężkiej gitarze. Po tak dużej dawce mocnego uderzenia zespół oferuje nam amerykańskiego country rocka. „San Francisco Policeman Blues” to rzecz o biednym chłopaku, który został aresztowany za posiadanie odrobiny marihuany. To oczywiście pełen ironii komentarz podszyty odrobiną humoru na temat tego, kogo i za co wsadza się do więzienia. Nie jest to ciężki utwór, ale słucha się go z przyjemnością. Na zakończenie dostajemy raz jeszcze „Oceans Inside Of Me”, ale tym razem wersję singlową, w której słychać Johna Purvance’a na saksofonie. I chociaż nadal emanuje z niego energia, nie porywa tak jak ponownie nagrany w Vancouver na prośbę lokalnego radiowego DJ’a, który ich uwielbiał.

I w tym momencie powinienem zakończyć tę recenzję gdyby nie to, że jej kompaktowa reedycja z 2008 roku zawiera dodatkowo pięć znakomitych nagrań trwających ponad 30 minut! Nie darowałbym sobie gdybym o nich tu nie wspomniał.

Paul Speer na scenie.
Pierwszy z nich to „Grayworld Forest”, kolejny jam na żywo z organami Hammonda i porywającym gitarowym solo. Muszę powiedzieć, że jest ono lepsze niż wiele ciężkich psychodelicznych solówek jakie znam z tamtych lat. Jest płynne, bez potknięć i błędów, które zdarzają się wielu wykonawcom, także tym uznanym. Przy okazji inżynier dźwięku popisał się kreatywnością manipulując taśmą, a to zatrzymując, a to uruchamiając ją między solówką gitarową, a organową. Na początku wydaje się, że ten zamierzony efekt brzmi jak błąd, staje się nawet irytujący, ale gdy muzyka przyspiesza robi wrażenie, oj robi!  „Life Is Getting Harder” to następny czysto gitarowy utwór z odrobiną jazzowej perkusji, basu, harmoniami wokalnymi skłaniającymi się ku soulowym emocjom z bogatymi akordami Hammonda, przesterowaną gitarą i jej solówkami… „Day To Day” brzmi bardziej w stylu lat 70-tych zostawiając za sobą ciężkie akordy i przestery, ale wciąż z wyeksponowaną gitarą. Muzyczna struktura staje się bardziej złożona, każda część starannie wkomponowana, a całość trwająca nieco ponad sześć minut pozbawiona jest improwizowanego nudnego przeciągania. Jak widać ci goście nie byli żółtodziobami, a ich muzyka była na równi z dużo bardziej uznanymi zespołami zachodnioamerykańskimi…  „I Am Nothing” przenosi nas z powrotem do psychodelicznej krainy. Ten ponad ośmiominutowy kawałek buduje się wolniej i bez zbytniego pośpiechu z celowo powolnymi i stłumionymi wokalnymi harmoniami . Po zbudowaniu odpowiedniego napięcia następuje eksplozja z większą ilością gitarowych solówek z organowym podkładem. Mocna rzecz! Ostatni z bonusów, instrumentalny „Stainless Steel” zaczyna się bardzo ładnym i łagodnym rockowym riffem, po czym włącza się druga gitara. Akordy i proste nuty zamieniają się miejscami, a blues rockowy gitarowy styl z podciąganiem strun tworzy zrelaksowane brzmienie przypominające mi The Black Crowes i Blue Öyster Cult.

Jako fan ciężkiego psychodelicznego brzmienia i proto-metalu z przełomu lat 60 i 70-tych uważam, że ta muzyka jest łatwa do przyswojenia. Oczywiście, to nie jest heavy metal jak go rozumiemy dzisiaj – jak mógłby nim być? – ale jest tu mnóstwo przesterowanych mocnych akordów, bardzo kompetentne solówki, profesjonalna sekcja rytmiczna, a także bogate organy Hammonda. Jeśli ktoś, tak jak ja, lubi brzmienie ciężkiego rocka tamtych lat ten album prawdopodobnie przypadnie mu do gustu.

ASGARD „In The Realm Of Asgard” (1972)

Pod koniec 1971 roku w Plymouth gitarzysta Rodney Harrison wcześniej grający w Bulldog Breed u boku przyszłego lidera T2, oraz dwaj byli członkowie Stonehouse, wokalista James Smith i perkusista Ian Snow założyli zespół Asgard. Swoim folkowo-psychodelicznym brzmieniem przyciągnęli do siebie basistę Dave’a Cooka, skrzypka Petera Orgila i drugiego wokalistę Teda Bartletta. Inspiracją nazwy była starożytna mitologia nordycka, a Asgærd był siedzibą tamtejszych bogów. Zresztą początkowo posługiwali się oryginalną pisownią, w której dwie samogłoski (a i e) były ze sobą „sklejone” (æ). Ten łaciński dyftong został jednak szybko przez nich porzucony. Trochę szkoda, bo jak się okazuje istniało kilka kapel o tej samej nazwie (nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w Stanach i Francji), a ta wyróżniałaby się na ich tle.

Zespół bardzo szybko zwrócił uwagę Gerry’ego Hoffa, głównego producenta wytwórni Threshold Records, należącej do The Moody Blues. Byli jednymi z pierwszych, którzy podpisali z nią kontrakt. Sesje nagraniowe do ich płyty odbyły się w studiach Threshold i Decca. Hoff wyprodukował większość pierwszej strony, zaś drugą powierzył producentowi Tony’emu Clarke’owi, którego wspomógł klawiszowiec The Moody Blues, Mike Pinder. Piękna grafika zdobiąca płytę „In The Realm Of Asgard” była dziełem studia projektowego Flying Colours.  Tęcza zbudowana z cegieł jest szczytem wieży. Po rozłożeniu okładki jej dolna część ukazuje trawiasty trawnik, bezlistne drzewa, gigantyczne węże, czarne bestie i rycerzy w zbrojach strzegących czerwonej ścieżki prowadzącej do Asgardu. W środku umieszczono teksty utworów i czarno-białe zdjęcia muzyków wykonane w studio przez Chrisa Parkera.

Front okładki.
Dół okładki.

Kiedy odkrywam mało znany album z epickim tytułem i jeszcze bardziej epicką okładką często sama muzyka mnie rozczarowuje. Ta płyta swego czasu długo nie schodziła z mego odtwarzacza i do dziś chętnie do niej wracam. Grupie udało się połączyć tradycyjny, momentami ciężki rock progresywny z nordyckimi odniesieniami lirycznymi nie czyniąc go ani tandetnym, ani też pseudo ambitnym. Zachowując swą oryginalność Asgard stworzył album z doskonałymi i pomysłowymi, choć krótkimi jak na ten gatunek utworami trwającymi od trzech do pięciu minut. Nie ma tu żadnego mellotronu, ani Hammonda. Poza gitarą i basem wszystkie inne dźwięki nadające tej muzyce barwę są tworzone przez skrzypce elektryczne i to w czasach, gdy ten instrument nie był tak rozpowszechniony w muzyce progresywnej jak dzisiaj. Dwaj prowadzący wokaliści, Bartlet i Smith zręcznie wykorzystywali chwytający za gardło śpiew polifoniczny, ale nie czynili tego nachalnie.

Już pierwsze (tytułowe) nagranie z cudownymi płaczącymi skrzypcami i wypełniające przestrzeń harmoniami wokalnymi dają niezłe pojęcie o ich umiejętnościach. Dodatkowo jego wagę podnosi zachwycająca historia boga piorunów, Thora, szukającego miłości w nieśmiertelnym królestwie swojego ojca, Odyna. Świetna rzecz! A skoro mowa o słowach muszę przyznać, że mroczne, groźne, potężne i wypełnione złowieszczą aurą literackie teksty Rodneya Harrisona są przemyślane czego brakuje wielu zespołom rocka progresywnego. Reszta albumu wcale nie odstaje od poziomu „In The Realm…”. Znakomite harmonie wokalne w stylu CSNY zachwycają w „Austin Osmanspare” (wyobraźcie sobie Raya Daviesa i The Kinks zanurzających palce w progresywnym basenie, a poczujecie jego angielski smak), a także w „Lorraine”, Ładny gitarowy riff Harrissona rozpoczyna „Friends”, najbardziej komercyjny (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) utwór na płycie. I choć gitara  prowadzi go od samego początku to energetyczna linia basowa Cooka jest tajną bronią tego numeru.

Label wytwórni Threshold.

Koniecznie wyróżnić muszę też „Children Of A New Born Age” i jego kontynuację, „Time”. W tym pierwszym niech nikogo nie zwiodą początkowe nuty brzmiące jak jedna z wielu piosenek The Moody Blues, gdyż potem piosenka idzie swoim własnym torem. Jest w tym może trochę komercyjnego, ale jakże uroczego popu, co przełożyło się na fakt, że nagranie trafiło na singiel. Z kolei drugi to powrót rockowego ataku i zaiste imponujący jest to powrót. Zamykający płytę  „Starquest” przypominający space rocka z gitarowym fuzzem Harrisona  (ach jaka szkoda, że ​ na całym albumie jest go tak mało) został zbudowany na jazzowym klimacie, którego bym się tu nie spodziewał. Bardzo fajne zakończenia albumu, którego nie psuje mi nawet banalny tekst o ludziach, którzy najpierw zniszczyli Ziemię, a potem szukali dla siebie innego miejsca w Kosmosie.

Jedyną wadą tego wydawnictwa jest to, że trwa zbyt krótko. Chociaż… Bywa, że mały kawałek tortu smakuje bardziej, niż cały. Myślę, że ten album śmiało można postawić obok płyt zespołów takich jak Camel, Cressida, czy wczesny Uriah Heep. Po jego wydaniu grupa się rozpadła. Podobno Harrison odbył później kilka sesji z The Moody Blues, ale nigdy nie pojawił się na ich płytach.