Emocje jakie towarzyszą mi przy otwieraniu płyt nieznanych wykonawców są tak samo ekscytujące jak wchodzenie do świeżo odkrytych grobowców przez archeologów. Nigdy nie wiadomo, co można znaleźć w środku. Bywa, że z niektórymi albumami trzeba się „zaprzyjaźnić” (czyt. odsłuchać kilka razy), inne wchodzą do głowy już po kilku nutach – szybko i gładko jak parówka do hot doga. W większości przypadków stają się pozycjami, po które sięgam z wielką przyjemnością. Tak jest w przypadku poniższych płyt spod znaku ciężkiego rocka z jego różnymi odcieniami. Gdyby w epoce zostały wydane i należycie wypromowane pewnie miałyby swoje miejsce w muzycznym kanonie. A tak, czekając na ponowne odkrycie, stoją do niego w kolejce.
BARE SOLE „Flash” (1969)
Bare Sole grający surowego, psychodelicznego hard rock i ciężkiego bluesa w 1969 roku był najgłośniejszym zespołem z Hull. Kwartet, który tworzyli wokalista i gitarzysta rytmiczny Rich Foster, perkusista Ron Newlove, gitarzysta prowadzący Dave George i basista Brian Harrison powstał z popiołów lokalnej grupy beatowej The Combine. Krótkie istnienie Bare Sole to klasyczny przykład jak trudno było przebić się komuś z dalekiej prowincji. Co prawda Mick Ronson i Robert Palmer zyskali sławę poza rodzinnym Hull, ale Bare Sole nie mieli tyle szczęścia. Jedyne co im się udało to zagrać kilka koncertów poza rodzinnym miastem u boku Family, Status Quo, The Move i Small Faces. Z pomocą producenta Keitha Herda, oraz entuzjastycznie nastwionego do nich lokalnego hodowcę drobiu pod koniec 1969 roku wzięli udział w jednej ognistej sesji nagraniowej w studiach Fairview, w której uchwycili swoje garażowe brzmienie. Pełen nadziei menadżer grupy wysłał taśmy do Decca Records. Niestety wytwórnia nie była skłonna inwestować w zespoły, które nie miały zamiaru podążać za muzycznymi, progresywnymi trendami i odmówiła przesłuchania. Prawdopodobnie zbyt „prymitywny” ich zdaniem materiał nie pasował do wyrafinowanych, eleganckich studiów w West Hampstead, lub w De Lane Lea. Mniej więcej w tym samym czasie zespół ruszył na trasę po amerykańskich bazach lotniczych w Niemczech Zachodnich. W trakcie jej trwania Ron Newlove wziął ślub ze swoją dziewczyną i wrócił do Hull, co w konsekwencji doprowadziło do rozwiązania zespołu. Na szczęście Keith Herd miał na tyle przezorności, że zachował oryginalne taśmy, które po blisko czterech dekadach w końcu ujrzały światło dzienne. Ich uwodzicielska, pełna energii muzyka z eksplodującymi dawkami gitarowego fuzzu z użyciem wah-wah i organami Farfisa naznaczona była arogancką pogardą dla wszystkiego, co wówczas było aktualne i postępowe. Tę butną postawę tłumaczyć można młodzieńczym pędem i entuzjazmem, którą szczególnie uchwycili w „Jungle Beat”, najbardziej energicznej i anarchistycznej formie z przesterowanymi solówkami i wyjątkowo rozemocjonowaną perkusją, Szkoda, że żadne nagranie z tej sesji nie wyszło poza Hull i nie zostało wydane. Takie kawałki jak tytułowy „Flash” z gorącą hendrixowską gitarą, świetny „Soul Blues”, mroczny „Let’s Communicate”, czy wspomniany „Jungle Beat” powinny dostać drugie życie.
ELECTRIC FUNERAL „The Wild Performance” (1970)
Szwajcarski Electric Funeral nigdy nie trafił do studia i nic nie nagrał, a mimo to w swoim kraju ma status zespołu kultowego. Grupa powstała pod koniec lat 60-tych z inicjatywy Ediego Hirta (perkusja), Pierrota Wermeille’a (bas), Alaina Christinaza (gitara) i Dominique’a Bourquina (wokal). Inspirowali się Deep Purple, Black Sabbath, Led Zeppelin… Zasłynęli z głośnych i potężnych koncertów grając przy baterii gigantycznych kolumn i wzmacniaczy Marshalla. Prawdopodobnie zbyt ciężkie brzmienie odstraszyło tamtejsze wytwórnie płytowe, bo żadna nie odważyła się podpisać z nimi kontraktu. Tak więc „The Wild Performance” składa się jedynie z ocalałych, prywatnych taśm z występów i prób nagranych w 1970 roku. Nie skażone studyjną produkcją bardzo surowe utwory to jedyne świadectwo ich „brutalnego” brzmienia. Po raz pierwszy wydano je w limitowanym nakładzie dwustu egzemplarzy na winylu w 1991 roku. Rzecz jasna dźwięk daleki jest od obowiązujących norm, ale nie zapominajmy z jakich źródeł pochodzi. Rozszerzona edycja po masteringu z czterema zabójczymi utworami bonusowymi z tego samego okresu wygrzebanymi z archiwum zespołu ukazały się w 2019 roku. Poza pierwszym nagraniem, „People”, trwającym dwie i pół minuty pozostałe oscylują w granicach od pięciu do dziesięciu minut. Zabójczy „You Can Help” (proto punk á la Electric Eels!), „My Destiny” (jedyny z 1973 roku) i alternatywna wersja „To Be One” to nagrania, które zwróciły moją uwagę podczas pierwszego odsłuchu, ale pozostałe są równie fantastyczne. Electric Funeral mógł w epoce mocno namieszać na europejskiej scenie i śmiało konkurować z brytyjskimi hard rockowymi zespołami. Kryminalne pominięcie go przez branżę to jedno z największych rozczarowań tamtych lat.
LUIGI ANA DA BOYS „Feeling The Ceiling” (1978)
Jeśli ktoś lubi, tak jak ja, rozpływać się w długich zabójczych solówkach na dwie gitary prowadzące to trafił pod dobry adres. Album „Feeling The Ceiling” pierwotnie wydany w 1978 roku uchwycił istotę epoki początku dekady lat 70-tych oddając ducha legendarnych zespołów takich jak Wishbone Ash i Thin Lizzy. Grupa muzyków znana jako Luigi Ana Da Boys prowadzona przez wyjątkowego gitarzystę Duncana McFarlane’a wyłoniła się ze sceny pub rocka w samym sercu West Yorkshire, w Leeds. Skąd dość oryginalna nazwa zespołu? Jej pochodzenie wyjaśnił sam Duncan McFarlane w jednym z wywiadów do jakiego udało mi się dotrzeć: „Któregoś wieczoru po próbie poszliśmy na kolację do włoskiej restauracji i przy okazji omawialiśmy kwestię nazwy zespołu. Było kilka pomysłów, ale nic nadzwyczajnego. W pewnym momencie usłyszeliśmy kucharza krzyczącego co chwili z kuchni: „Luigi, ana da boys!” Spojrzeliśmy na siebie i pomyśleliśmy: „Czemu nie?” Początkowo żartowaliśmy z tego, ale się przyjęło.” Album został nagrany w lokalnym Petal Studios i wytłoczony jako private press w nakładzie 1000 sztuk. Ponieważ nie mieli pieniędzy na wydrukowanie okładki każdą płytę pakowali w białą kopertą z ręcznie napisaną nazwą zespołu i tytułami utworów. Jedna z kopii trafiła w ręce Johna Peela, który zachwycony tym co usłyszał zagrał kilka ich numerów w swojej radiowej audycji. Popularność kwartetu, w którym oprócz lidera grali: Dave Roberts (bg. voc), Geoff Taylor (g) i Rob Steeles (dr) była lokalna i nie wyszła poza granice hrabstwa. Niedługo po tym zespół się rozpadł, a na jego miejsce powstał Duncan McFarlane Band. Płyta „Feeling The Ceiling” znalazła się w książce Hansa Pokory, której autor dał cztery gwiazdki! I nie przesadził, bo jak na „prywatne tłoczenie” płyta brzmi świetnie, nie wspominając o muzyce. Każdy utwór jest tu absolutnym majstersztykiem, a otwierający ją, dziesięciominutowy „Horror Suite” wart jest każdych pieniędzy! Album był kilkakrotnie wznawiany. Ostatni raz w 2024 roku przez hiszpański Sommor, ale w limitowanej wersji i tylko na winylowym krążku. Przy odrobinie szczęścia można stać się posiadaczem płyty kompaktowej z 2001 roku – kupiłem taką parę lat temu na ebayu za naprawdę niewielkie pieniądze.
CHICKEN BONES „Hardrock In Concert” (1975)
Opuszczamy ponownie Wyspy Brytyjskie, by przenieść się do małego niemieckiego miasteczka Bönen położonego w Zagłębiu Ruhry, gdzie w 1973 roku powstał Chicken Bones. W twórczości zespołu można dostrzec silne wpływy brytyjskiego hard rocka i bluesa przełomu lat 60/70 z dodatkiem elementów progresywnych. Mimo to grupa wcale nie brzmi jak tania kopia kogokolwiek stamtąd. Jego kreatywność przejawia się w instrumentalnych improwizacjach z szerokim wachlarzem solówek. Debiutancki i zarazem jedyny album, „Hardrock In Concert”, niektórzy uznają za przykład wczesnego metalu, choć ja nie do końca się z tym zgadzam. W kraju, gdzie w tym czasie niepodzielnie rządził krautrock uważano ich za „mało istotny zespół”. Z biegiem lat to się zmieniło. Ludzie odkryli, że Chicken Bones byli o wiele lepsi niż wcześniej sądzono, a płyta stała się jedną z najbardziej poszukiwanych przez kolekcjonerów nie tylko z Niemiec. Powiem więcej. W książce braci Freeman „The Crack In The Cosmic Egg” będącą tak naprawdę kompleksową encyklopedią krautrocka, longplay znalazł się wśród dwóch i pół tysiąca omawianych płyt! W notce autorzy napisali o zespole, że „(…) byli bardzo kreatywni i często zbliżali się do May Blitz, wczesnego UfO i Wishbone Ash z mnóstwem kwiecistych gitarowych opracowań.” Pomimo tytułu nie jest to ani koncert, ani klasyczny hard rock; w mojej opinii to cudowny, wrażliwy, oparty na gitarze progresywny rock. Nagrany pod koniec 1975 roku w składzie: Rainer Geuecke (gitara, wokal), Himar Szameitat (gitara rytmiczna), Werner Hoffmann (bas) i Wolfgang Barak (perkusja) został wydany w maju 1976 jako private press w nakładzie trzystu egzemplarzy.

Nagrania zostały wykonane na żywo w studiu, lub (co jest bardziej prawdopodobne) w… stodole! Jak na prywatne tłoczenie ma doskonałe, dobrze wyważone brzmienie. Mamy tu sześć bardzo ciężkich utworów w heavy progresywnej tradycji z początku lat siedemdziesiątych opierających się na gitarze, basie i perkusji. Większość jest instrumentalna i daje Rainerowi Geuecke mnóstwo okazji do zaprezentowania swoich umiejętności. Zaczyna się od wspaniałego „Feeling” z fantastycznym gitarowym solo, po którym zespół nabiera szaleńczego tempa w kapitalnym „I’m Falling”. Dwa kolejne i zarazem najdłuższe utwory wydają się tu najważniejsze: wybitny „Water”, z szumem morza i piękną gitarą akustyczną jest najbardziej progresywnym utworem na płycie, a dziesięciominutowy hard rockowy „Factory Girl” rozwala system. Kompaktowa reedycja z 2016 roku zawiera dodatkowo pięć nagrań zespołu Revanche założonego przez Rainera Geuecke’a po rozpadzie Chicken Bones. Proszę mi wierzyć – brzmią równie interesująco . Zwracam uwagę na sensacyjny „Memory Of Dreams” i cudnej urody „Return Of The Past”. Dla fanów gatunku rzecz obligatoryjna!
Do tematu płyt i zespołów czekających w kolejce do muzycznego kanonu jeszcze wrócę. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że mam w rękawie jeszcze kilka asów i z wielką przyjemnością wyłożę je na stół. Bądźcie cierpliwi i czujni.