Nie spotkałem zbyt wiele amerykańskich zespołów z początku lat 70-tych grających progresywnego rocka na tak wysokim poziomie jak zespół Polyphony. Kwintet założony w 1971 roku w Virginia Beach przez Glenna Howarda (g, voc), Craiga Masseya (org, voc), Martina Ruddy’ego (bg), Christophera Sponga (dr) i Chatty Coopera (congas, percussion) rok później wydał jedno z tych mitycznych wydawnictw, o którym wielu wiedziało, a tak niewielu posiadało. Sytuacja zmieniła się diametralnie wraz z pojawieniem się Internetu i po części formatu płyty CD. Szaleństwo wydawania nieznanych albumów na kompaktach jaka opanowała małe, w większości nie całkiem legalne firmy, szczególnie w azjatyckiej części świata na przełomie XX i XXI wieku spowodowało, że trudno dostępny przez lata oryginalny longplay „Without Introduction” miał więcej pirackich wznowień niż sklep obuwniczy butów. Poza podstawowym składem i kilkoma drobnymi faktami praktycznie o samym zespole nie wiemy nic. Co prawda po płytowym debiucie przez jakiś czas krążyły o nim niestworzone opowieści, ale żadna nie jest na tyle wiarygodna, by je przytaczać,

Oczywisty fakt jest taki, że wszyscy byli kompetentnymi muzykami, którzy starannie przemyśleli swoją muzykę zanim nagrali ją na płytę. A grali niezwykłą odmianę quasi-psychedelicznego rocka, w której dominowały ciężkie dźwięki Hammonda, aktywna sekcja rytmiczna, świetny gitarzysta. Czego tu nie lubić? Jeśli dodamy do tego niezwykle surrealistyczne, liryczne wokale otrzymamy obraz innowacyjnego produktu rzuconego na barki bogu ducha nic niepodejrzewającego i kompletnie zdezorientowanego odbiorcę.
Pyta została nagrana pod koniec 1971 roku, ale wydana pół roku później przez małą lokalną wytwórnię Elevent Hour. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niesamowita okładka zaprojektowana przez Betty Cherry, malarkę mieszkającą w Nashville. Betty od lat pracowała dla wytwórni Shelby Singleton Corporation, bardziej kojarzoną pod nazwą Sun Records, gdzie współpracowała z takimi artystami jak Elvis Presley, Johnny Cash, Jerry Lee Lewis, Charlie Rich… Po wysłuchaniu taśmy, szukając natchnienia i inspiracji posłużyła się oryginalną metodą polegającą na… medytacji. Ponoć dzięki niej doznała wizji, na podstawie której stworzyła fantastyczny obraz. Pojawiły się na nim „cztery elementy wszechświata”: woda, ogień, ziemia i powietrze, którymi kierowała Polifonia. Wyciągnięta lewa ręka bogini wskazuje „wodę”; trzy pozostałe elementy pod różnymi postaciami znajdują się poniżej poruszając się w różnych kierunkach. Wszystko to, ubrane w psychodeliczne barwy, robi wrażenie do dziś. Na mój gust to jedna z najpiękniejszych amerykańskich okładek tamtych lat.

Nie wiem czy pamiętacie pewną plotkę, która pojawiła się na początku istnienia tria ELP. Sprawcą był dziennikarz Melody Maker, który „dla beki” puścił w świat wiadomość o zawiązaniu się supergrupy HELP. Jej nazwa miała pochodzić od pierwszych liter nazwiska muzyków: Hendrixa, Emersona, Lake’a i Palmera. Kaczka dziennikarska szybko została zdemantowana, ale dla tych, którzy wyobrażają sobie jak taki kwartet mógłby brzmieć, to Polyphony łącząc gitarowo-psychodeliczny styl Hendrixa z symfonicznym prog rockiem ELP opartym na Hammondzie wcale nie jest takim złym porównaniem. Oczywiście ci goście nie dorównują wirtuozerii tych wielkich, co nie zmienia faktu, że to kawał znakomitego grania.
„Without Introduction” to tylko 37 minut muzyki. Ale jakiej! Długie, dynamiczne utwory ze świetnymi solówkami gitarowymi, w których dużo (oj, naprawdę dużo!) się dzieje podkreślone bardzo ładnym wokalem zadowolą najbardziej wybrednego fana wczesnego progresywnego rocka. Ze względu na obecność znakomitych partii klawiszowych skojarzenia z ELP/The Nice nasuwają się same, ale w przeciwieństwie do Brytyjczyków dostajemy tutaj potężny dźwięk gitary basowej (zgaduję: Rickenbacker?) i dodatkowego perkusistę, który swoimi „przeszkadzajkami” w stylu Santany sprawia, że i tak świetna muzyka jest jeszcze lepsza. Sama moc i duch dwóch długich kompozycji są ekscytujące i przyznam, że nie spodziewałem się tak w pełni dojrzałego albumu progresywnego rocka po amerykańskich muzykach (mówimy tu o 1971 roku!). W kontekście tego stylu warto zwrócić też uwagę na bardzo oryginalne wykorzystanie gitary slide. Yes również to próbowało (całkiem skutecznie), ale kilka lat później, na płycie „Going For The One”.

Cudowny „Juggernaut” to czternaście minut nieskrępowanego progresywnego grania opartego na organach, które walą cię w plecy jak przypadkowo spotkany, niewidziany od wieków stary przyjaciel ze szkolnej ławy. Dzieje się dużo, muzyka przyjmuje bliskowschodni klimat, bardzo często się zmienia. Po blisko dziesięciu minutach pojawia się ślicznej urody wokal z pogłosem, a do pięknej gry Craiga Masseya na organach dołącza zapadająca w pamięć sekcja rytmiczna i złowrogo brzmiąca gitara. Są ciary! Trwający zaledwie minutę z sekundami „40 Second Thing In 39 Seconds” to w zasadzie awangardowa mini improwizacją na mini Moogu. I to tyle w „temacie Marioli”… Dużo bardziej psychodelicznie i kosmicznie jest w czteroczęściowej suicie „Ariel’s Flight”. Jej atak i dynamika są nie do odrzucenia. No, może z wyjątkiem dla osób o słabych nerwach, lub kolanach… Ta muzyka improwizuje i to mocno. Bardzo mocno! Całkowicie autentyczny prog na najwyższym poziomie, z perkusistą Chrisem Spongiem uderzającym szaleńczo pod nieustępliwym Moogiem Masseya. Gdy pojawia się wokal Glenna Howarda jazzowy bas zaskakuje pauzami, a następnie szybko kontynuuje granie. Prosty, ale jakże pomysłowy zabieg. No i rzecz jasna kolejna świetna gra na organach, które w środku wchodzą w niesamowity groove. Później robi się bardziej przestrzennie, a muzyka, co jest sporą niespodzianką, zaczyna kołysać się rytmie… walca. Fantastyczny numer i moim zdaniem tour de force tego albumu… Więcej organów i gitary elektrycznej pracujących w tandemie nad szybką sekcją rytmiczną rozpoczyna bardzo progresywny „Crimson Dagger”. Mniej więcej w połowie przyjmuje on lżejsze, czarujące oblicze wieńcząc je najlepszym wokalnym wykonaniem jakie tu słyszałem. Dopiero tu i teraz czuję jego niedosyt.
Polyphony nie było zainteresowane tworzeniem przebojów i nie poszło w komercyjną drogę w przeciwieństwie do wielu innych amerykańskich zespołów progresywnych. Na płycie nie ma ani jednego momentu, który miałby zadatki na radiowym hit. Bez cienia wątpliwości „Without Introduction” to jeden z tych jednopłytowych cudów z początku lat 70-tych, po wydaniu których niecierpliwie czeka się na kontynuację. Niestety zespół i album doczekali się li tylko honorowego miejsca w galerii zapomnianych artefaktów.