Miedzy życiem, a śmiercią. TENTACLE „The Angel Of Death” (1971)

Na początek cytat: „Lasem wprawdzie jestem i nocą drzew ciemnych, lecz kto się ciemni mej nie trwoży, znajdzie i girlandy róż pod mymi cyprysami.” I jeszcze jeden: „Człowieka dola jest jak drzewo. Im bardziej garnie się ku górze i ku jasności, tem gwałtowniej zapuszczają się jego korzenie w ziemię, w dół, w ciemnię, w głąb, w zło!” Oba pochodzą z dzieła Friedricha Nietzsche „Tako rzecze Zaratustra” i są moimi ulubionymi. Bez wątpienia Nietzsche był jedną z tych postaci, którą podziwiałem za piękno jego grozy i za głębię myśli. Ale do diabła z Nietzsche… to nie o nim będę pisać.

Czy terminy takie jak obłąkany, niezrozumiały, szalony można użyć w przypadku rock and rollowego albumu..? Tak!  W całej historii rocka, niektóre były takimi przymiotnikami określane. Płyta, o której będę mówić, albo inaczej – o której spróbuję mówić – wykazuje nie tylko te cechy. Kiedy się jej słucha wydaje się produktem „garażowym”, „prymitywnym”, wykonanym w całkowicie niedbały i rustykalny sposób. Przyznaję, w trakcie mojej podróży przez komercyjne gruzy, przez zakurzone i nieznane środowisko mało znanych zespołów takie spostrzeżenia od pewnego czasu stały się dla mnie czymś powszechnym, ale ten album wydaje mi się szczególnie wyjątkowy. Zanim przejdę do muzyki zacznę od aspektu estetycznego. Okładka płyty przedstawiająca szkielet człowieka dotykającego kobiecą pierś jest co najmniej szokującą aberracją, która na pierwszy rzut oka nie niesie ze sobą żadnej koncepcji, żadnego przesłania. Z drugiej strony może to być prowokacja i pytanie, czy martwe istoty też mogą symbolizować seks, lub czyhającą śmierć? Wszystko zależy jak sobie to zinterpretujemy. Być może tytuł albumu, „The Angel Of Death” i nazwa zespołu, Tentacles, pomogą w tej interpretacji, a cytowany Nitzsche wskaże drogę..?

Front prowokacyjnej okładki płyty „The Angel Of Death” (1971)

O samym zespole wiadomo tyle co nic. Pewne jest, że pochodził ze Szkocji, a prezentowane na tym krążku utwory zostały nagrane na przełomie lat 1970/1971 w Central Scotland Studios w Falkirk przez Jima Westa i wyprodukowane przez parę biznesmenów związanych z innymi, mało znanymi zespołami takimi jak Bodkin i Soho Orange, w osobach: Erik „Witch” Gnotsik i Manfred Warlock, właścicieli wytwórni Witch & Warlock. Innym, do dziś wciąż niewyjaśnionym czynnikiem otaczającym Tentacle jest całkowity brak wiedzy o jego muzykach; na płycie nie ma żadnych informacji na ten temat. Nic. Kompletnie nic. Wszystko wydaje się kręcić wokół Westa, który prawdopodobnie był odpowiedzialny za cały projekt, a reszty można się albo domyślać, albo wysnuwać niestworzone teorie. Jedyny tekst jaki się tam pojawia tylko zaciemnia i tak już mroczną i gęstą atmosferę tajemniczości. A brzmi ona tak: „Wokal, bas, perkusja, dwie gitary, czasem delikatne, czasem dziwne… facet grający szybciej niż jego gitary… siła Centralnej Szkocji… to Tentacle!” Tylko tyle.

Legenda głosi, że nagrane taśmy zaginęły po jednej z ostatnich sesji i w epoce nie doczekały się oficjalnego wydania. Całość ukazała się dopiero w 1990 roku, kiedy to w Düsseldorfie odnalezione taśmy oczyszczono z szumów i w mocno ograniczonym nakładzie wydano na winylu i CD. Rozentuzjazmowani kolekcjonerzy, którzy na pniu wykupili cały nakład z entuzjazmem odnieśli się do zawartej muzyki porównując grupę do Morly Grey, Dark, Janus, T.2, Bachdenkel…

W krótkiej notce zamieszczonej w książeczce, „The Angel Of Death” napisano, że to „cudownie ponury szkocki rock z odrobiną kwiecistej, folkowej elektrycznej gitary i ciężkimi fragmentami, które nie są zbyt brutalne.” Nie da się ukryć, że album jest mroczny, ponury, czasem melancholijny, a dzięki zniekształconym lizergicznym gitarom także acidowy. Zdecydowanie nietypowo nawet jak na tamte czasy krążek zrobiony został bez tej całej studyjnej machiny produkcyjnej.

Kompaktowe wydanie wytwórni Witch & Warlock (1990)

Płyta zaczyna się dwudziestominutowym, hipnotycznym „My Destiny–My Faith”, który od początku tworzy niesamowicie przekonujący klimat wyczarowany przez dwie gitary akustyczne grające w pogrzebowej harmonii. W tej emocjonalnej części niemal każda zagrana nuta pachnie śmiercią. Gdy wchodzi perkusja, gitara z agresywnymi i groźnymi riffami staje się ciężka. Przeciwwagą dla niej jest niski, przykuwający uwagę dramatyczny, a jednocześnie uwodzicielski wokal tworzący intymną atmosferę. Szczególnie odczuwa się to wtedy, gdy wokalista dochodzi do sedna tematu. „Ten martwy przyjaciel chce tylko zrealizować swoje marzenia w ciepłych piersiach kobiety, a może tylko dotknąć jej kolan gdyż ona, rozpustna, obojętna, nieśmiała i despotyczna jest niezgłębiona. To jest komedia między życiem, a śmiercią. Ciesz się nią!” I wtedy już nie wiem – skoncentrować się na tekście, czy na znakomitych gitarowych solówkach w stylu Atomic Rooster…? W sumie, dwadzieścia minut paraliżu bez żadnych studyjnych sztuczek, czyli krótko mówiąc muzyczna pasja!

Od brzdąkającej gitary zaczyna się również „Thought”, który wkrótce wybucha hard rockiem typowym dla lat siedemdziesiątych z potężnymi riffami gitarowymi i basem narzucającym rytm ciężkiej perkusji. Oczywiście gitara oprócz zabójczych riffów serwuje kilka fantastycznych solówek potwierdzając mocarne brzmienie. W końcówce tempo rośnie i przenosi nas w krainę awangardowego heavy metalu. To bez wątpienia jeden z najcięższych utworów, do którego warto wracać. Kolejne nagranie, „Tentacle”, tym razem zaczyna się z hukiem! Instrumentalna eksplozja zaaranżowana przez perkusję, gitarę, oraz bas nadający mu „brudu” sprawia, że jest ciężko i agresywnie.  Z drugiej strony różnorodność rytmiczna, zmiany tempa w połączeniu z łagodniejszymi psychodelicznymi akcentami nadają utworowi posmak progresywnego rocka. I to wszystko w jednym pakiecie. W tytułowym „The Angel Of Death” muszę koniecznie pochwalić wokalistę. Ktokolwiek nim jest ma znakomity, lekko przybrudzony głos, taki jaki lubię, z dobrym zakresem. Gitarowe riffy budują bardzo duszną i ciężką atmosferę, za to prostsze solówki są jak wentyl bezpieczeństwa chroniąc ją przed implozją. Ten typowy hard prog to jeden z najbardziej kompletnych utworów i bez wątpienia szczyt albumu, który kończy się trzydziestosekundowym „Epitaph” w ten sam sposób w jaki się zaczynał – brzdąkającą gitarą.

Dla bardziej wymagających i wyrafinowanych uszu, być może słuchanie tego albumu może wydawać się okropne. Fakt, nie da się zaprzeczyć, że niskobudżetowa prosta produkcja wpływa na końcowy produkt, ale… Kreatywność narzucona w pięciu utworach, pokazuje, że to w prostocie jest piękno, jest prawda, dusza i serce. Jest nieoszlifowany, na swój sposób „dziwny”. Wisienka na rockowym torcie.

Progresywny rock z Argentyny. AVE ROCK „Ave rock” (1974), „Espacios” (1977).

W pierwszych latach dekady lat 70-tych wiele krajów Ameryki Południowej było skrępowanych albo dyktaturą wojskową, albo groźbą stale zbliżającego się zamachu stanu, Nawet świat komercyjnego popu wydawał się chwilowo tracić rozum. Piosenki miłosne stały się operowe, wykorzystując barokowe aranżacje i konceptualne ozdobniki. Pod względem muzyki rockowej większość nagrań z jednej strony stało pod znakiem naiwnej niewinności, z drugiej było próbą odkrywania nowych dźwięków, stylów i brzmień. Bardziej ambitni artyści w swoich tekstach przemycając ważne aspekty społeczno-polityczne musieli oszukać cenzurę jednocześnie dbając o to, by były czytelne dla odbiorcy. Rządziły więc metafory będące ukrytą aluzją do rzeczywistości. I tak oto od przenikliwych linii gitarowych peruwiańskiej cumbii, przez porywające trąbki meksykańskiej ranchery, po odważną elegancję portorykańskiej salsy dochodzimy do argentyńskiego progresywnego grania, które warto odkryć na nowo  i pielęgnować.

Nie da się ukryć, że na początku lat 70-tych zespoły pokroju Yes i Genesis miały ogromny wpływ na południowoamerykański rock progresywny. Niestety, brak drogiego sprzętu i odpowiednich pomieszczeń nagraniowych utrudnił wielu lokalnym zespołom tworzenie własnych progresywnych manifestów. Jednym z niewielu, którym się wtedy udało był pochodzący z Buenos Aires kwintet Ave Rock mający w swoim składzie znakomitego klawiszowca Osvaldo Caló i świetnego gitarzystę Luisa Borda.

Ave Rock na scenie (1974)

Ave Rock był zespołem, który uważany jest za bardzo ważną część ówczesnej, argentyńskiej sceny undergroundowej, a dwie płyty jakie po sobie zostawili uznaje się w ich ojczyźnie za arcydzieła. Muzyczne wpływy w brzmieniu grupy wywodzą się z symfonicznej bujności Yes, leniwej magii tamtejszego Invisible i eterycznej melancholii Pink Floyd. Oba albumy oparte na kapitalnej pracy klawiszy znalazłem jakiś czas temu  dzięki reedycji wytwórni Progressive Rock, która przyczyniła się do wtórnego odkrycia zespołu na międzynarodowej arenie. Są one nieco podobne do fenomenu innych argentyńskich płyt nagrane przez  Bubú, Orion’s Beethoven, czy El Reloj.

Zespół, utworzony przez znakomitych instrumentalistów, wśród których obok Osvaldo Caló i Luisa Borda byli basista Oscar Glavic, wokalista i gitarzysta Federico Sainz, oraz perkusista Hector „Daddy” Antogna zaczął intensywne próby pod koniec 1972 roku. Oficjalnie zadebiutował w czerwcu 1973 roku wypełniając po brzegi stołeczny Teatro Colón otrzymując znakomite recenzje w prasie. Rok później nagrali album „Ave Rock” wydany w maju przez niewielką wytwórnię Promusica.

Front okładki debiutanckiej płyty.

„Ave Rock” to doskonały przykład progresywnego rocka łączącego ciężką psychodelię, bluesa i hard rocka. Słychać, że grupa ma swoją twarz i nie próbuje stać się klonem żadnego ze swoich bardziej znanych europejskich braci. I właśnie ta silna intencja odnalezienia siebie w muzyce wyróżnia ich na tle innych, podobnych im zespołów. Czy odnaleźli ją całkowicie..? Nie mnie oceniać, ale podążając swoją ścieżką z pewnością była to właściwa droga. Jest tu wiele ognistych momentów, rozwiązań i harmonii tworzonych w bardzo cierpliwy sposób. Szczególnie słychać to w klasycyzującym brzmieniu organów Hammonda, melodyjnych dźwiękach wydobywanych przez melotron i syntezatory Carlosa Caló, oraz w soczystych, ciężkich partiach granych na  dwie gitary prowadzące. W zasadzie tylko jeden utwór bez żadnego „ale” można uznać za rock progresywny i to pomimo silnej obecności basu i gitary. „Viva Belgica” ma wyraźnie symfoniczne skłonności  koncentrując się na klawiszowych progresjach, a te są zróżnicowane i bardziej złożone niż w jakimkolwiek innym utworze na tej płycie. Ten zdecydowanie najmocniejszy prog rockowy kawałek smakuje lepiej za każdym kolejnym odtworzeniem. Z kolei inspirowany bluesem „Dejenme Seguir” za sprawą ciężkiej gitary z powodzeniem znalazłby swoje miejsce w repertuarze ówczesnych topowych zespołów ciężkiego rocka na czele z Deep Purple gdyby nie Hammond, który ciągnie go na terytorium floydowskiej psychodelii. Nawiasem mówiąc gra Osvaldo Calò na organach przypomina mi Jona Lorda z czasów „Laleny”… Pozostając przy organach, „Gritos” pokazuje, że kompozycja może być oparta i rozwijać się wyłącznie na klawiszach. I być może taki był pierwotny pomysł, ale nie wiedzieć czemu zespół z niego się wycofał. Pojawiające się gitary nadały mu ciężki blues rockowy charakter z silniejszym niż u poprzednika Hammondem. Co by nie mówić, fantastyczny numer! Być może leniwe tempo i piękna fortepianowa sekwencja na samym początku sprawiła, że „Absence” skojarzył mi się z muzyką folk. W miarę rozwoju muzyka ewoluuje w rock symfoniczny. Co prawda dość prosty i nieco naiwny, ale z zachowaniem stylu. Zdecydowanie większe tempo muzycy serwują w ostatnim nagraniu, „El Absurdo Y La Melodia”, w którym gitara i klawisze łącząc się z szybkim hiszpańskim wokalem tworzą bardziej niż gdzie indziej konwencjonalne brzmienie. Mimo, że Oscar Glavic nie jest ani charakterystycznym, ani jakimś wybitnym wokalistą słucha się go z przyjemnością. A przyjemność jest podwójna, gdyż wszystkie teksty zaśpiewane po hiszpańsku dodało większego kolorytu całej płycie. Poza tym jest go tu mało, bo „Ave Rock” to głównie instrumentalny album wypełniony paletą tysiąca barw.

Jeszcze przed wydaniem albumu z zespołu odszedł Osvaldo Caló. Dwa lata później dołączył do grupy Astora Piazzolli i odbył z nią trasę po Europie. Caló został zastąpiony przez Alfredo Salomone, ale wewnętrzne problemy nie zniknęły. Wkrótce Luis Borda i Daddy Antagona ustąpili miejsca byłemu gitarzyście Mederos, Pancho Arregui i Hectorowi Ruizowi. W listopadzie 1976 roku nowy skład zaprezentował w Teatro Astral premierowe utwory, które miały pojawić się drugim albumie. I faktycznie, „Espacios” nagrany pomiędzy marcem i czerwcem 1977 roku został wydany w lipcu tego samego roku.

Front okładki płyty „Espacios” (1977)

Czy to z powodu napływu nowej krwi, czy też fakt, że muzycy szlifowali swoje umiejętności przez ostatnie trzy lata jedno jest pewne – Ave Rock rozwinął się w sposób niesamowity, a jego kompozytorskie ambicje poszybowały wysoko w górę. Od psychodelicznego hard prog rocka zespół ewoluował w kierunku symfonicznego brzmienia z elementami jazzu. Można zażartować, że tym razem muzycy postawili nie na ilość, a na jakość, gdyż „Espacios” zawiera tylko trzy kompozycje, z czego pierwsza trwa ponad dwadzieścia jeden minut, zaś trzecia prawie szesnaście. W rezultacie dostajemy album o zróżnicowanym spektrum stylistycznym i wielkiej pomysłowości w tworzeniu kontrastów szczególnie w epickich kompozycjach. Śpiewane partie (nieliczne) wykazują zamiłowanie do harmonii wokalnych z jakich słynął Yes.

Głównie instrumentalny „Pause In Spaces” zachował zdolność do całkiem spójnego łączenia  wielu pomysłów i stylów w jednym utworze tworząc zwarty muzyczny jam session zawierający fragmenty ciężkiej psychodelii, symfonicznego progu, hard rocka na bazie bluesa i muzyki eksperymentalnej. Przypomina to  trochę Yes (szczególnie bas i momentami gitara) nie mniej perkusja, podobnie jak na debiucie, skłania się ku progresywnemu King Crimson. Suma tego wszystkiego, plus wszechobecny Hammond za każdym razem wciąga tak bardzo, że zapominam o bożym świecie. A to nie wszystko. Po prawie dziewięciu minutach syntezatory wysuwają się na czoło i zmieniają aromat. Chwilę później organy milkną by ustąpić miejsca psychodelii w formie szumów, wspomaganych dosłownie kilkoma dźwiękami gitary. Niewiele później te same gitary popadając w dysonans  pokazują pełen wachlarz odważnych pomysłów oddając wyraźny hołd King Crimson. Po piętnastu minutach następuje cisza, prawie żadnych dźwięków, tylko nucenie. A chwilę później pełen gaz do dechy, progresja w  klimatach Yes tym razem z gitarą bardziej zorientowaną na rock niż na Steve’a Howe’a plus ich własny rytm zwany chacarera. I to wszystko w tym samym pakiecie! W końcówce syntezatory grają mantrę, bas gra cokolwiek przychodzi mu do głowy, a perkusja odłącza się od reszty nie łamiąc przy tym równowagi utworu. Doskonałe zakończenie świetnego utworu.

Umieszczona między dwoma eposami intymna ballada „4:30 En El Universo” z ciepłym wokalem i fortepianem bliższa jest Almendrze lub Pescado Rabioso, co już jest wyczynem. Ten intymny klimat z pojawiającą się w międzyczasie jazzową gitarą trwa prawie dwie minuty, po czym zespół z bluesowym riffem i mocnym gitarowym solo zwraca się w stronę progresywnego rocka, by na koniec powrócić do balladowego klimatu. Jak na pięć minut muzyki dzieje się tu naprawdę dużo. Oj dużo.

Nie pierwszy raz zauważam, że zespoły grające symfonicznego rocka zbyt duży nacisk kładą na melotron, organy i różnej maści syntezatory ewidentnie pomijając fortepian. Tymczasem fortepian ma tę akustyczną jakość rezonansową, która sprawia, że ​​różne progresje skal brzmią naprawdę wzruszająco. I to on od razu zdobywa u mnie punkty w kolejnej długiej kompozycji, „Surcos En El Aire”. Po lirycznym wstępie przychodzi czas na ekscytujący pojedynek gitar z organami, po którym następuje prawdziwa muzyczna eksplozja. Znów są symfoniczni à la Yes! Do tego zespół oferuje liczne zmiany tempa, nastrojów, balladowy wokal i jazzową atmosferę, co czyni go jeszcze bardzie emocjonalny. Jest rockowo, jest bluesowo, jest moc. Zespół jak w jakimś transie nie oglądając się na nic gra dalej, ale tym razem jakąś delikatną psychodeliczną nutę. I nawet gdy zbliża się koniec oni wciąż idą na całość bawiąc się jazzem ostatecznie kończąc to wszystko uderzeniem w gong roztrzaskując go na drobne kawałki. Ten godny najszczerszego polecenia album jest niesamowity!!!

Ave Rock to nie jedyny argentyński zespół, który mnie zachwycił. Kolejne perełki czekają w kolejce i za jakiś czas się tu pojawią. Bądźcie czujni.

EPIDARUS „Earthly Paradise” (1977)

Założony w 1975 roku EPIDAURUS jest typowym przypadkiem zespołu, który uważa się za kultowy tylko dlatego, że jest mało znany i przegapił szansę na sławę. Takie opinie zazwyczaj wygłaszają osoby, którym wydaje się, że wszystko co rzadkie jest dobre, lub przynajmniej lepsze od reszty (ha, ha, ha). To, że krążą o nim bardzo skąpe informacje, które czasem należy traktować z przymrużeniem oka nie kwalifikują się, by przypiąć mu łatkę „kultowy”.  Nie mniej Epidaurus pozostaje jednym z niewielu zespołów, który zaryzykował wydanie melodyjnego, symfonicznego prog rocka w 1977 roku, co w tym czasie było komercyjnym i medialnym samobójstwem nawet dla wielkich tego gatunku. O ile punk umarł dość szybko, o tyle płyta „Earthly Paradise” pierwotnie wydana w ilości 500 egzemplarzy dziś jest jedną z najbardziej pożądanych w tym gatunku.

Epidaurus z młodziutką wokalistką Christiane Wand (1977)

Zespół powstał w 1975 roku w niemieckim Bochum, w Nadrenii Północnej-Westfalii, a swoją nazwę wziął od starożytnego miasta w Grecji. Klawiszowiec Günter Henne i perkusista Manfred Struck znali się ze szkoły Waldorf, gdzie uczyli się gry na instrumentach klasycznych. Na początku dekady grali w psychodeliczno rockowej grupie Teraohm, która rozpadła się po tym jak ukradli im sprzęt. Basista Heinz Kunert od 1967 roku koncertował z lokalnym The Strongs, a potem przeszedł do progresywnego, hard rockowego Pentagon grając tam do 1975 roku. Drugim muzykiem obsługującym czarno-białe klawisze był Gerd Linke udzielający się w różnych beatowych kapelach o zabawnych niekiedy nazwach takich jak Fried Eggs, czy Edmund. Oprócz tego pracował na pół etatu w fabryce samochodów Opel w Bochum. Tam dowiedział się, że lokalna grupa szukała klawiszowca. W ten sposób poznał Güntera, Manfreda i Heinza. Zagrali kilka koncertów, ale Henne i Linke będąc pedantami do szpiku kości zadeklarowali całkowite odrzucenie działalności estradowej uważając, że z mnogością sprzętu jaki posiadają (organy, melotron, klawesyn, moog, kilka syntezatorów) żadna z ówczesnych scen nie miała szans przekazania ich ambitnych pomysłów kompozytorskich.

Gerd Linke, a za nim basista Heinz Kunert.

Od września 1975 roku cała czwórka ostro pracowała nad instrumentalnymi kawałkami. Z myślą o nagraniu płyty postanowili poszerzyć skład o wokalistę. Przypadkiem natknęli się na drobniutką, siedemnastoletnią Christiane Wand mającą klasyczne wykształcenie i piękny, krystaliczny głos. Ponieważ miejscowe studio Langendreer nie było jeszcze ukończone w czerwcu następnego roku wybrali Hermes Sound Studio w Kamenz. W połowie nagrań Manfred Struck niespodziewanie oświadczył, że bardziej pociąga go inżynieria dźwiękowa niż gra na bębnach chociaż był znakomitym perkusistą. Będzie to szczególnie widoczne na drugiej stronie płyty gdzie zapewnił większą dawkę wszechstronności i siły sekcji rytmicznej. Jego styl z domieszką jazzu pomagał zespołowi wzmocnić zamierzony nastrój wyrafinowania i płynniej radzić sobie ze złożonością materiału. Można powiedzieć, że basista Heinz Kunert czuł się z nim dużo pewniej, zaś partie klawiszowe brzmią mocniej, a czasami nawet agresywnie. Jego miejsce szybko zajął Volker Oehmig i to jego słyszymy na pierwszej stronie płyty. Przy okazji warto zaznaczyć, że w w dwóch utworach, „Andas” i „Silas Marner”, na flecie poprzecznym gościnnie zagrał Peter Mayer.

Nagranym materiałem starali się zainteresować kilka wytwórni takich jak PolygramA&REMI, Brain… Te duże kompletnie ich ignorowały, mniejsze nie podjęły ryzyka. Ostatecznie wydali ją na własny koszt w mikroskopijnym nakładzie z okładką zaprojektowaną przez Volkera Oehmiga. Można ją było kupić w jednym tylko sklepie znajdującym się naprzeciwko dworca kolejowego w Bohum…

Front okładki „Earthly Paradise” (1977)

Od momentu, w którym płyta zaczyna się kręcić momentalnie odczuwam bardzo pozytywną więź z tą muzyką. Krystalicznie czysty w swej postaci rock symfoniczny bez nadęcia i pompatyczności zbudowany został na fundamentach dwóch znakomitych i (co ważne) równorzędnych klawiszowcach mających do dyspozycji wspomniany wcześniej potężny arsenał instrumentalny. Cała ich lawina nie pozostawia miejsca na gitarę elektryczną, ale o dziwo nie odczuwam jej braku. Oczywiście, nie można pominąć typowo mocnego basu, oraz gitary akustycznej, która w „Silas Maner” pełni bardziej rolę ozdobnika, niż instrumentu wiodącego. I to wszystko.

Günter Henne.

Muzycy wykonali naprawdę niezwykłą robotę, zarówno pod względem kompozycji utworów, jak i wykonania. Album trzyma wysoki poziomi i zdecydowanie powinien zadowolić każdego fana instrumentalnego lotu nie zaglądając mu pod ogon. Zamieszanie jakie miało miejsce w studio podczas nagrań spowodowało, że płyta ma jakby dwie fazy. Pierwsza opiera się na solidnym symfonicznym rocku w stylu Neuchswanstein, Wallenstein, czy Novalis, podczas gdy druga kieruje się w stronę Tangerine Dream i Klause’a Schultze. Najbardziej intryguje mnie strona pierwsza z dwoma utworami, w których pojawia się wokal. W zależności od osobistych preferencji opinie co do śpiewu młodziutkiej Christiane Wand są bardzo skrajne, ale jej anielski głos akurat mi się bardzo podoba. Nawet żałuję, że jest go tu tak mało.

Christiane Wand.

Zachodni krytycy ewidentnie jeden po drugim porównują Epidaurus z Genesis twierdząc między innymi, że melotron używany według schematów Tony’ego Banksa jest tego wyznacznikiem. Nie będę się kłócił, ale… ja widzę tu fundamentalnie inny aspekt działalności Teutonów – rezygnację z „techniczności” na rzecz melodii. Posłuchajcie otwierającego płytę utworu „Actions And Reactions” – ani śladu wirtuozerii, czy narcyzmu. Patos? Jest. Ale podyktowany wyłącznie dobrymi intencjami, chęcią zbliżenia się do kanonów romantycznej klasyki, lirycznego ducha narodowego. Pasaże motywów załamywane są w dramatycznym zwierciadle akcji; szczególnie barwny jest zwiewny wokal panny Wand, która wchodzi w trzeciej minucie utworu i kradnie show. To także doskonałe zaproszenie do wysłuchania następnych nagrań… „Silas Marner” rozpoczyna się atmosferycznym sojuszem dwunastostrunowej gitary (Gerd Linke) z oszałamiająco piękną partią fletu Petera Meyera. Obraz, który malują jest podobny do symbolicznych krajobrazów Caspara Davida Friedricha: melancholia, baśń, zatarte granice między rzeczywistością, a metafizyką… I chociaż punkt kulminacyjny narracji ma charakter szybkiej symfoniczno-progowej natury, płótno kończy się tym samym subtelnym zanurzeniem w nostalgicznych refleksjach oceanu. Ten znakomity i bardzo interesujący kawałek kojarzy mi się z klimatami fińskiego Nightwish, który (przypomnę) powstał dwie dekady później. Czyżby herosi progresywnego metalu znali ten album..?

Volker Oehmigs.

Druga strona płyty zawiera wyłącznie instrumentalne utwory, a zapowiada ją „Wings Of The Dove” ze swym trwałym poetyckim „spokojem”. Są tu fragmenty otwartej kadencji harmonicznej z fortepianem i melotronem, galopującym basem i solówką mooga mogące służyć  służyć jako wzorcowy przykład gatunku. Nasuwają mi się tu analogie z holenderskim Earth And Fire okresu „Atlantydy”, ale to tylko moje odczucie… Z ogólnego kontekstu „Andas” wyróżnia się jako mieszanka fusion funku i kraut elektroniki, w którym organy, elektryczny fortepian i melotron z doskonałym wsparciem basisty spotyka eteryczny syntezator smyczkowy. No i to piękne solo na flecie powodujące dreszcze! Teraz dopiero jestem rozdarty, bo o ile serce zostawiłem przy pierwszej stronie płyty, to duszę skradły mi te dwa wspaniałe kawałki z drugiej… Album wieńczy „kosmiczna” mozaika „Mitternachstraum” złożona z enigmatycznych i monotematycznych elementów lekko „zarażona” nastrojem Camel’owego „Moonmadness”. Nie mniej utwór skoncentrowany głównie na syntezatorach bardzo blisko dryfuje w okolicach Tangerine Dream ery „Stratosfear” i „Encore”. A że jestem fanem Tangerine Dream według mnie ładnie to zakończenie wymyślili.

Pierwszy perkusista zespołu, Manfred Struck.

Album „Earthly Paradise” trudno określić mianem arcydzieła, ale czy wszystkie zaginione, a po latach na nowo odkryte płyty muszą nimi być? Nie dajmy się zwariować i starajmy się być w miarę obiektywni. Przy odrobinie szczęścia i dobrego wyczucia czasu zespół mógłby pewnie funkcjonować dalej, ale tak się nie stało. Stał się kultowy tylko dla internetowych poszukiwaczy.

Po rozwiązaniu Epidaurusa Henne, Linke i Kunert grali w zespole Choise. W 1994 roku próbowali wskrzesić swoje dzieło. Niestety, album „.Endangered” wyprodukowany przez znajome twarze nie mógł osiągnąć standardów swojego poprzednika. Niezrozumiały pop-art okazał się blady, a miejscami wręcz niejadalny. Po tej klapie muzycy nie podejmowali kolejnej próby wejścia do tej samej rzeki. Chyba słusznie.

Małe wybuchy prawdziwej magii. OBERON „A Midsummer’s Night Dream” (1971).

„A Midsummer Night’s Dream” zespołu Oberon przez wiele lat był jedną z tych płyt, które – podobnie jak „Just Another Diamond Day” Vashti Bunyan – sprawiały, że kolekcjonerzy tracili równowagę i zmysły wydając ogromne pieniądze za jej posiadanie. Nie ma się czemu dziwić, gdyż oryginał został wydany przez sam zespół w 1971 roku w  mikroskopijnym nakładzie 99 sztuk. Kiedy więc w 2021 roku Grapefruit Records ogłosił jej dwupłytową reedycję byłem w siódmym niebie. Nadal jestem w niebie. W samym jego środku! Ten autentycznie zagubiony album jest klasykiem niezwykłego piękna – mieszanką tradycyjnego folku z obu stron Atlantyku, łagodnego elektrycznego folk rocka, muzyki klasycznej, jazzu, bluesa, popu i rocka progresywnego. I to wszystko zamknięte w czterdziestu minutach trzyma się kupy! Acha. Niech nikogo nie zmyli tytuł płyty i nazwa grupy. Zapewniam – to nie jest muzyczna interpretacja popularnej komedii Williama Szekspira „Sen nocy letniej”, w której jedną z postaci był król wróżek, Oberon. Zbieżność być może przypadkowa, a może nie..? Dziś już się tego nie dowiemy.

Front okładki.

Patrząc wstecz, we wczesne lata młodości wydawało mi się, że muzycznie jestem ukształtowany. Muzyka klasyczna, blues, jazz,  rock, awangarda – nic nie było mi obce i w każdym z tych gatunków obracałem się w miarę swobodnie. W zasadzie nic nie mogło mnie zaskoczyć. Sporo lat później los rzucił mnie do Anglii gdzie przypadkiem usłyszałem piosenkę „Cello Song” Nicka Drake’a. Pod wpływem impulsu jeszcze tego samego dnia kupiłem składankę „Way To Blue” zawierającą nagrania z jego trzech pierwszych płyt. I tak oto w ciągu niecałej godziny odkryłem nową muzykę. Wszystko w niej – instrumentacja, teksty, wokale, produkcja – słowem WSZYSTKO wydawało się być zaprojektowane wyłącznie dla mnie. Szepczące wokale nagrane blisko mikrofonu; partie gitary, które brzmią łatwo, ale są naprawdę bardzo skomplikowane i trudne do naśladowania; teksty eksplorujące najsubtelniejsze odcienie samotności i smutku – wszystko to sprawia, że piosenki Drake’a wydają się niezwykle osobiste. Fakt, że odniósł niewielki sukces zanim przegrał walkę z depresją w wieku 26 lat potęguje poczucie żalu i pewnej tajemnicy. A gdy coś tak estetycznie znakomitego mnie zachwyci spędzam potem mnóstwo czasu na znalezienia czegoś podobnego. Tak oto odkryłem muzykę folk i jej liczne nieregularne odgałęzienia jak acid folk, psycho folk, czy jakkolwiek to się w danym tygodniu nazywa. Stałem się obsesyjny na punkcie brytyjskiej muzyki pop-barokowej, takiej jak Honeybus i fanem sielankowych ekscentryków spod znaku Spyrogyra i Stackridge. Przestudiowałem wzdłuż i wszerz wyspiarską scenę folkową, prześwietliłem setki razy drzewo genealogiczne Fairport Convention, ale chęć znalezienia czegoś równie pięknego, jak te trzy płyty Drake wydane w latach siedemdziesiątych ani na moment mnie nie opuszczała.

Nick Drake (1948-1974)

Jeśli jest się wystarczająco upartym i poświęca temu czas, w końcu dotrze się do rzeczy mało znanych. Wkrótce odkryłem świat zespołów wydających po jednym rzadkim albumie, których nakład ledwo ocierał się o górną dwucyfrową liczbę. To świat, w którym takie grupy jak Caedmon, Water Into Wine Band, Shide And Acorn i Courtyard Music Group są lokalnymi bohaterami i legendami, a podejrzane reedycje równie podejrzanych wytwórni pokroju Needle Drop mnożą się na eBayu i mają bana na sprzedaż w Discogs. Można więc stracić rozum, próbując znaleźć kolejny skarb w tej dżungli czego osobiście doświadczyłem poświęcając temu czas i pieniądze.

Szukałem jednak dalej, bo wiedziałem, że skarby wciąż tam są. Trafiłem wtedy między innymi na debiut Stone Angel i zdałem sobie sprawę, że tak – te poszukiwania mają sens i są tego warte. W końcu los się do mnie uśmiechnął; znalazłem i…padłem z wrażenia. Oberon z  „A Midsummer’s Night Dream” okazał się jednym z takich skarbów! Płyta spełnia wszystkie potrzeby albumu folkowego z prywatnego wydawnictwa: harmonie, hołd dla Tolkiena, kilka coverów, trochę tradycyjnych pieśni ludowych i nastrój bliższy sali kościelnej, niż nowoczesnemu studiu nagraniowemu. Dodatkową zaletą jest to, że nie jest on świetny tylko dlatego, że jest z kategorii private press. Nie, nie… na mnie takie etykietki nie działają. Już od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że to cholernie dobry album!

Historia zespołu podobna jest do wielu innych z tych lat. Grupa młodych uczniów ze szkoły publicznej z Radley College w Abingdon niedaleko Oksfordu postanawia wykorzystać swoją wspólną miłość do progresywnego rocka i stworzyć własną płytę. Brzmią mniej więcej tak, jak brzmieliby błyskotliwi koledzy szkolni Nicka Drake’a: inteligentni, rozważni, muzycznie biegli, szczerzy w tym, co robią… Co mnie w niej zaskoczyło, to zrozumienie gry i dynamiki, które jest niesamowicie dojrzałe jak na tak młodych muzyków. Czuć, że te dzieciaki z prawdziwymi umiejętnościami warsztatowymi są pasjonatami tego, co robią. Wspomniany Stone Angel i ich album jest piękny, ale część piękna pochodzi z pewnej naiwności i prymitywnej produkcji co sprawia, że ​ wydaje się on jakby trochę zagubiony w czasie. Produkcja Oberon też nie jest skomplikowana, ale brzmi bardziej profesjonalnie, a ich młodzieńcza, czarująca naiwność widoczna jest jedynie w niektórych tekstach piosenek takich jak „The Hunt” i „Minas Tirith” (oto wasz Tolkien!).

Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć zespołu Oberon.

Ewidentnie zespół był fanem folku (Nottamun Town” w stylu Pentagle) i jazzu (cover Summertime” Georga Gershwina). Rzecz jasna nie brzmią zbyt Pentanglish, jak mówią Anglicy, chociaż Time Past, Time Come” całkiem nieźle oddaje brzmienie Jansch/Renbourn, a tajemnicza wokalistka, panna Jan Scrimgeour ( jedyna osoba zaangażowana spoza Radley College) wykonuje cudne harmonie w stylu Sandy Denny/Jacqui McShee we wszystkich utworach, w których śpiewa. Czasami pojawia się lekkie poczucie determinacji, by jak najlepiej pokazać swoje atuty i nie przegapić szansy, aby zostać zauważonym i zyskać sławę. Pod koniec „Minas Tirith” pojawia się przyjemne, choć dla niektórych pewnie nieco nużące, solo perkusyjne Nicka Powella, imponująco powtórzone na albumie koncertowym. Podobną szansę dostał grający na flecie Charlie Seaward demonstrując swoje niemałe umiejętności w przeróbce „Syrinx” Claude’a Debussy’ego i we wspomnianym „Summertime”. W żaden sposób nie psują one płyty. Wręcz przeciwnie. Dodając w sposób świadomy skrzypce i gitary akustyczne muzycy pokazują swoją wielką wartość.

Oberon  jako postać ze „Snu nocy letniej” Wiliama  Szekspira

Tradycyjny, pięciominutowy „Nottanum Town” zyskał popularność w wykonaniu Fairport Convention i Berta Janscha z Pentangle. Wersja Oberon przedstawia go w innej, dość mrocznej interpretacji. Daleki perkusyjny rytm dudni za lekko melancholijnym fletem i łagodnymi głosami wzdychającymi bezsłownymi pieśniami z kontemplacyjnymi motywami skrzypcowymi starannie powtarzanymi w całym utworze. Ponury wokal Jan Scrimgeour oscyluje pomiędzy kruchością, a surowością. Dużo cieplejszy i lekko zabawny „Peggy” to instrumentalne interludium na gitarę akustyczną Chrisa Smitha poświęcony jego psu, ale za to odważny, dziewięciominutowy „The Hunt” tka marzycielski czar mający na celu uchwycenie bardzo łagodnego, średniowiecznego akcentu o smaku Gentle Giant. Pęd i zmiany tempa dostarczane są przez dźwięki gitary akustycznej, grzechoczące bębny, talerze, skrzypce i jazzowe zagrywki gitary elektrycznej, Ani przez sekundę nie jest tu nudno! Krótka, solowa interpretacja „Syrinx” Debussy’ego na flecie nabiera psycho folkowej kruchości, zaś coverowi Gershwina „Summertime” nadano łagodną, ​​słoneczną jazzową metamorfozę ze zwiewnym falsetem, a także częstymi instrumentalnymi jamami z fletem i subtelnym  basem wszechstronnego Bernie Birchalla. Z kolei w  instrumentalnym „Time Past, Time Come” gitara akustyczna, flet i ogniste skrzypce splatając się ze sobą wywołują jedyny w swoim rodzaju magiczny czar. Słuchając tego utworu od lata do jesieni można zobaczyć jak liście zmieniają kolor na złoty, czerwony, bursztynowy… Absolutnie wzniosłe! A teraz wyobraźmy sobie, co mogłoby powstać, gdyby Dave Swarbrick i Ian Anderson zagraliby z Pentangle..? Myślę, że ośmiominutowy „Minas Tirith (Parts I & II)” będący mieszanką folkowych fragmentów akustycznych i improwizowanych mrocznych ozdobników mógłby być dobrą podpowiedzią na to pytanie. Żałosny, melancholijny wokal Robina Clutterbucka (lepszy od wokalu Berta Janscha), wzruszająca, słodko mrucząca gitara basowa przechodząca w perkusyjne solo zamykające się wzniosłym lotem jazzowej gitary i z pojedynkującym się fletem ze skrzypcami to kolejna radość dla uszu… Piękna progresja akordów w nagraniu „Epitaph”, napisanym w hołdzie dla nieoczekiwanie zmarłego kolegi ze szkoły, z którym zespół był związany, to ciepła, akustyczna ballada z refleksyjnym tekstem Hugh Luptona. Pełen nadziei i pokrzepienia utwór, gdzie  Robin Clutterbuck pięknie gra na gitarze i cudownie śpiewa to odpowiednie zakończenie tego bardzo ciekawego, albumu z wybuchami prawdziwej magii.

Jak zwykle Grapefruit Records wykonał znakomitą robotę. Ta zremasterowana, dwupłytowa edycja w formacie digipaku brzmi znakomicie pozwalając cieszyć się dźwiękiem nawet na słuchawkach, co przy prywatnych wydaniach jest rzadkością. Drugi krążek w tym zestawie, „Oberon Live Spring 1971”, zawiera nagrania z występu na żywo zarejestrowane około trzy miesiące przed wydaniem albumu. co jeszcze bardziej podnosi jego wartość w kosmologii undergroundowego folku tamtych lat. Pomijając, że materiał jest ten sam co na studyjnej płycie (zmieniona kolejność utworów nie ma tu znaczenia), na żywo brzmi to bardziej ogniście!