Na początek cytat: „Lasem wprawdzie jestem i nocą drzew ciemnych, lecz kto się ciemni mej nie trwoży, znajdzie i girlandy róż pod mymi cyprysami.” I jeszcze jeden: „Człowieka dola jest jak drzewo. Im bardziej garnie się ku górze i ku jasności, tem gwałtowniej zapuszczają się jego korzenie w ziemię, w dół, w ciemnię, w głąb, w zło!” Oba pochodzą z dzieła Friedricha Nietzsche „Tako rzecze Zaratustra” i są moimi ulubionymi. Bez wątpienia Nietzsche był jedną z tych postaci, którą podziwiałem za piękno jego grozy i za głębię myśli. Ale do diabła z Nietzsche… to nie o nim będę pisać.
Czy terminy takie jak obłąkany, niezrozumiały, szalony można użyć w przypadku rock and rollowego albumu..? Tak! W całej historii rocka, niektóre były takimi przymiotnikami określane. Płyta, o której będę mówić, albo inaczej – o której spróbuję mówić – wykazuje nie tylko te cechy. Kiedy się jej słucha wydaje się produktem „garażowym”, „prymitywnym”, wykonanym w całkowicie niedbały i rustykalny sposób. Przyznaję, w trakcie mojej podróży przez komercyjne gruzy, przez zakurzone i nieznane środowisko mało znanych zespołów takie spostrzeżenia od pewnego czasu stały się dla mnie czymś powszechnym, ale ten album wydaje mi się szczególnie wyjątkowy. Zanim przejdę do muzyki zacznę od aspektu estetycznego. Okładka płyty przedstawiająca szkielet człowieka dotykającego kobiecą pierś jest co najmniej szokującą aberracją, która na pierwszy rzut oka nie niesie ze sobą żadnej koncepcji, żadnego przesłania. Z drugiej strony może to być prowokacja i pytanie, czy martwe istoty też mogą symbolizować seks, lub czyhającą śmierć? Wszystko zależy jak sobie to zinterpretujemy. Być może tytuł albumu, „The Angel Of Death” i nazwa zespołu, Tentacles, pomogą w tej interpretacji, a cytowany Nitzsche wskaże drogę..?

O samym zespole wiadomo tyle co nic. Pewne jest, że pochodził ze Szkocji, a prezentowane na tym krążku utwory zostały nagrane na przełomie lat 1970/1971 w Central Scotland Studios w Falkirk przez Jima Westa i wyprodukowane przez parę biznesmenów związanych z innymi, mało znanymi zespołami takimi jak Bodkin i Soho Orange, w osobach: Erik „Witch” Gnotsik i Manfred Warlock, właścicieli wytwórni Witch & Warlock. Innym, do dziś wciąż niewyjaśnionym czynnikiem otaczającym Tentacle jest całkowity brak wiedzy o jego muzykach; na płycie nie ma żadnych informacji na ten temat. Nic. Kompletnie nic. Wszystko wydaje się kręcić wokół Westa, który prawdopodobnie był odpowiedzialny za cały projekt, a reszty można się albo domyślać, albo wysnuwać niestworzone teorie. Jedyny tekst jaki się tam pojawia tylko zaciemnia i tak już mroczną i gęstą atmosferę tajemniczości. A brzmi ona tak: „Wokal, bas, perkusja, dwie gitary, czasem delikatne, czasem dziwne… facet grający szybciej niż jego gitary… siła Centralnej Szkocji… to Tentacle!” Tylko tyle.
Legenda głosi, że nagrane taśmy zaginęły po jednej z ostatnich sesji i w epoce nie doczekały się oficjalnego wydania. Całość ukazała się dopiero w 1990 roku, kiedy to w Düsseldorfie odnalezione taśmy oczyszczono z szumów i w mocno ograniczonym nakładzie wydano na winylu i CD. Rozentuzjazmowani kolekcjonerzy, którzy na pniu wykupili cały nakład z entuzjazmem odnieśli się do zawartej muzyki porównując grupę do Morly Grey, Dark, Janus, T.2, Bachdenkel…
W krótkiej notce zamieszczonej w książeczce, „The Angel Of Death” napisano, że to „cudownie ponury szkocki rock z odrobiną kwiecistej, folkowej elektrycznej gitary i ciężkimi fragmentami, które nie są zbyt brutalne.” Nie da się ukryć, że album jest mroczny, ponury, czasem melancholijny, a dzięki zniekształconym lizergicznym gitarom także acidowy. Zdecydowanie nietypowo nawet jak na tamte czasy krążek zrobiony został bez tej całej studyjnej machiny produkcyjnej.

Płyta zaczyna się dwudziestominutowym, hipnotycznym „My Destiny–My Faith”, który od początku tworzy niesamowicie przekonujący klimat wyczarowany przez dwie gitary akustyczne grające w pogrzebowej harmonii. W tej emocjonalnej części niemal każda zagrana nuta pachnie śmiercią. Gdy wchodzi perkusja, gitara z agresywnymi i groźnymi riffami staje się ciężka. Przeciwwagą dla niej jest niski, przykuwający uwagę dramatyczny, a jednocześnie uwodzicielski wokal tworzący intymną atmosferę. Szczególnie odczuwa się to wtedy, gdy wokalista dochodzi do sedna tematu. „Ten martwy przyjaciel chce tylko zrealizować swoje marzenia w ciepłych piersiach kobiety, a może tylko dotknąć jej kolan gdyż ona, rozpustna, obojętna, nieśmiała i despotyczna jest niezgłębiona. To jest komedia między życiem, a śmiercią. Ciesz się nią!” I wtedy już nie wiem – skoncentrować się na tekście, czy na znakomitych gitarowych solówkach w stylu Atomic Rooster…? W sumie, dwadzieścia minut paraliżu bez żadnych studyjnych sztuczek, czyli krótko mówiąc muzyczna pasja!
Od brzdąkającej gitary zaczyna się również „Thought”, który wkrótce wybucha hard rockiem typowym dla lat siedemdziesiątych z potężnymi riffami gitarowymi i basem narzucającym rytm ciężkiej perkusji. Oczywiście gitara oprócz zabójczych riffów serwuje kilka fantastycznych solówek potwierdzając mocarne brzmienie. W końcówce tempo rośnie i przenosi nas w krainę awangardowego heavy metalu. To bez wątpienia jeden z najcięższych utworów, do którego warto wracać. Kolejne nagranie, „Tentacle”, tym razem zaczyna się z hukiem! Instrumentalna eksplozja zaaranżowana przez perkusję, gitarę, oraz bas nadający mu „brudu” sprawia, że jest ciężko i agresywnie. Z drugiej strony różnorodność rytmiczna, zmiany tempa w połączeniu z łagodniejszymi psychodelicznymi akcentami nadają utworowi posmak progresywnego rocka. I to wszystko w jednym pakiecie. W tytułowym „The Angel Of Death” muszę koniecznie pochwalić wokalistę. Ktokolwiek nim jest ma znakomity, lekko przybrudzony głos, taki jaki lubię, z dobrym zakresem. Gitarowe riffy budują bardzo duszną i ciężką atmosferę, za to prostsze solówki są jak wentyl bezpieczeństwa chroniąc ją przed implozją. Ten typowy hard prog to jeden z najbardziej kompletnych utworów i bez wątpienia szczyt albumu, który kończy się trzydziestosekundowym „Epitaph” w ten sam sposób w jaki się zaczynał – brzdąkającą gitarą.
Dla bardziej wymagających i wyrafinowanych uszu, być może słuchanie tego albumu może wydawać się okropne. Fakt, nie da się zaprzeczyć, że niskobudżetowa prosta produkcja wpływa na końcowy produkt, ale… Kreatywność narzucona w pięciu utworach, pokazuje, że to w prostocie jest piękno, jest prawda, dusza i serce. Jest nieoszlifowany, na swój sposób „dziwny”. Wisienka na rockowym torcie.