Małe wybuchy prawdziwej magii. OBERON „A Midsummer’s Night Dream” (1971).

„A Midsummer Night’s Dream” zespołu Oberon przez wiele lat był jedną z tych płyt, które – podobnie jak „Just Another Diamond Day” Vashti Bunyan – sprawiały, że kolekcjonerzy tracili równowagę i zmysły wydając ogromne pieniądze za jej posiadanie. Nie ma się czemu dziwić, gdyż oryginał został wydany przez sam zespół w 1971 roku w  mikroskopijnym nakładzie 99 sztuk. Kiedy więc w 2021 roku Grapefruit Records ogłosił jej dwupłytową reedycję byłem w siódmym niebie. Nadal jestem w niebie. W samym jego środku! Ten autentycznie zagubiony album jest klasykiem niezwykłego piękna – mieszanką tradycyjnego folku z obu stron Atlantyku, łagodnego elektrycznego folk rocka, muzyki klasycznej, jazzu, bluesa, popu i rocka progresywnego. I to wszystko zamknięte w czterdziestu minutach trzyma się kupy! Acha. Niech nikogo nie zmyli tytuł płyty i nazwa grupy. Zapewniam – to nie jest muzyczna interpretacja popularnej komedii Williama Szekspira „Sen nocy letniej”, w której jedną z postaci był król wróżek, Oberon. Zbieżność być może przypadkowa, a może nie..? Dziś już się tego nie dowiemy.

Front okładki.

Patrząc wstecz, we wczesne lata młodości wydawało mi się, że muzycznie jestem ukształtowany. Muzyka klasyczna, blues, jazz,  rock, awangarda – nic nie było mi obce i w każdym z tych gatunków obracałem się w miarę swobodnie. W zasadzie nic nie mogło mnie zaskoczyć. Sporo lat później los rzucił mnie do Anglii gdzie przypadkiem usłyszałem piosenkę „Cello Song” Nicka Drake’a. Pod wpływem impulsu jeszcze tego samego dnia kupiłem składankę „Way To Blue” zawierającą nagrania z jego trzech pierwszych płyt. I tak oto w ciągu niecałej godziny odkryłem nową muzykę. Wszystko w niej – instrumentacja, teksty, wokale, produkcja – słowem WSZYSTKO wydawało się być zaprojektowane wyłącznie dla mnie. Szepczące wokale nagrane blisko mikrofonu; partie gitary, które brzmią łatwo, ale są naprawdę bardzo skomplikowane i trudne do naśladowania; teksty eksplorujące najsubtelniejsze odcienie samotności i smutku – wszystko to sprawia, że piosenki Drake’a wydają się niezwykle osobiste. Fakt, że odniósł niewielki sukces zanim przegrał walkę z depresją w wieku 26 lat potęguje poczucie żalu i pewnej tajemnicy. A gdy coś tak estetycznie znakomitego mnie zachwyci spędzam potem mnóstwo czasu na znalezienia czegoś podobnego. Tak oto odkryłem muzykę folk i jej liczne nieregularne odgałęzienia jak acid folk, psycho folk, czy jakkolwiek to się w danym tygodniu nazywa. Stałem się obsesyjny na punkcie brytyjskiej muzyki pop-barokowej, takiej jak Honeybus i fanem sielankowych ekscentryków spod znaku Spyrogyra i Stackridge. Przestudiowałem wzdłuż i wszerz wyspiarską scenę folkową, prześwietliłem setki razy drzewo genealogiczne Fairport Convention, ale chęć znalezienia czegoś równie pięknego, jak te trzy płyty Drake wydane w latach siedemdziesiątych ani na moment mnie nie opuszczała.

Nick Drake (1948-1974)

Jeśli jest się wystarczająco upartym i poświęca temu czas, w końcu dotrze się do rzeczy mało znanych. Wkrótce odkryłem świat zespołów wydających po jednym rzadkim albumie, których nakład ledwo ocierał się o górną dwucyfrową liczbę. To świat, w którym takie grupy jak Caedmon, Water Into Wine Band, Shide And Acorn i Courtyard Music Group są lokalnymi bohaterami i legendami, a podejrzane reedycje równie podejrzanych wytwórni pokroju Needle Drop mnożą się na eBayu i mają bana na sprzedaż w Discogs. Można więc stracić rozum, próbując znaleźć kolejny skarb w tej dżungli czego osobiście doświadczyłem poświęcając temu czas i pieniądze.

Szukałem jednak dalej, bo wiedziałem, że skarby wciąż tam są. Trafiłem wtedy między innymi na debiut Stone Angel i zdałem sobie sprawę, że tak – te poszukiwania mają sens i są tego warte. W końcu los się do mnie uśmiechnął; znalazłem i…padłem z wrażenia. Oberon z  „A Midsummer’s Night Dream” okazał się jednym z takich skarbów! Płyta spełnia wszystkie potrzeby albumu folkowego z prywatnego wydawnictwa: harmonie, hołd dla Tolkiena, kilka coverów, trochę tradycyjnych pieśni ludowych i nastrój bliższy sali kościelnej, niż nowoczesnemu studiu nagraniowemu. Dodatkową zaletą jest to, że nie jest on świetny tylko dlatego, że jest z kategorii private press. Nie, nie… na mnie takie etykietki nie działają. Już od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że to cholernie dobry album!

Historia zespołu podobna jest do wielu innych z tych lat. Grupa młodych uczniów ze szkoły publicznej z Radley College w Abingdon niedaleko Oksfordu postanawia wykorzystać swoją wspólną miłość do progresywnego rocka i stworzyć własną płytę. Brzmią mniej więcej tak, jak brzmieliby błyskotliwi koledzy szkolni Nicka Drake’a: inteligentni, rozważni, muzycznie biegli, szczerzy w tym, co robią… Co mnie w niej zaskoczyło, to zrozumienie gry i dynamiki, które jest niesamowicie dojrzałe jak na tak młodych muzyków. Czuć, że te dzieciaki z prawdziwymi umiejętnościami warsztatowymi są pasjonatami tego, co robią. Wspomniany Stone Angel i ich album jest piękny, ale część piękna pochodzi z pewnej naiwności i prymitywnej produkcji co sprawia, że ​ wydaje się on jakby trochę zagubiony w czasie. Produkcja Oberon też nie jest skomplikowana, ale brzmi bardziej profesjonalnie, a ich młodzieńcza, czarująca naiwność widoczna jest jedynie w niektórych tekstach piosenek takich jak „The Hunt” i „Minas Tirith” (oto wasz Tolkien!).

Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć zespołu Oberon.

Ewidentnie zespół był fanem folku (Nottamun Town” w stylu Pentagle) i jazzu (cover Summertime” Georga Gershwina). Rzecz jasna nie brzmią zbyt Pentanglish, jak mówią Anglicy, chociaż Time Past, Time Come” całkiem nieźle oddaje brzmienie Jansch/Renbourn, a tajemnicza wokalistka, panna Jan Scrimgeour ( jedyna osoba zaangażowana spoza Radley College) wykonuje cudne harmonie w stylu Sandy Denny/Jacqui McShee we wszystkich utworach, w których śpiewa. Czasami pojawia się lekkie poczucie determinacji, by jak najlepiej pokazać swoje atuty i nie przegapić szansy, aby zostać zauważonym i zyskać sławę. Pod koniec „Minas Tirith” pojawia się przyjemne, choć dla niektórych pewnie nieco nużące, solo perkusyjne Nicka Powella, imponująco powtórzone na albumie koncertowym. Podobną szansę dostał grający na flecie Charlie Seaward demonstrując swoje niemałe umiejętności w przeróbce „Syrinx” Claude’a Debussy’ego i we wspomnianym „Summertime”. W żaden sposób nie psują one płyty. Wręcz przeciwnie. Dodając w sposób świadomy skrzypce i gitary akustyczne muzycy pokazują swoją wielką wartość.

Oberon  jako postać ze „Snu nocy letniej” Wiliama  Szekspira

Tradycyjny, pięciominutowy „Nottanum Town” zyskał popularność w wykonaniu Fairport Convention i Berta Janscha z Pentangle. Wersja Oberon przedstawia go w innej, dość mrocznej interpretacji. Daleki perkusyjny rytm dudni za lekko melancholijnym fletem i łagodnymi głosami wzdychającymi bezsłownymi pieśniami z kontemplacyjnymi motywami skrzypcowymi starannie powtarzanymi w całym utworze. Ponury wokal Jan Scrimgeour oscyluje pomiędzy kruchością, a surowością. Dużo cieplejszy i lekko zabawny „Peggy” to instrumentalne interludium na gitarę akustyczną Chrisa Smitha poświęcony jego psu, ale za to odważny, dziewięciominutowy „The Hunt” tka marzycielski czar mający na celu uchwycenie bardzo łagodnego, średniowiecznego akcentu o smaku Gentle Giant. Pęd i zmiany tempa dostarczane są przez dźwięki gitary akustycznej, grzechoczące bębny, talerze, skrzypce i jazzowe zagrywki gitary elektrycznej, Ani przez sekundę nie jest tu nudno! Krótka, solowa interpretacja „Syrinx” Debussy’ego na flecie nabiera psycho folkowej kruchości, zaś coverowi Gershwina „Summertime” nadano łagodną, ​​słoneczną jazzową metamorfozę ze zwiewnym falsetem, a także częstymi instrumentalnymi jamami z fletem i subtelnym  basem wszechstronnego Bernie Birchalla. Z kolei w  instrumentalnym „Time Past, Time Come” gitara akustyczna, flet i ogniste skrzypce splatając się ze sobą wywołują jedyny w swoim rodzaju magiczny czar. Słuchając tego utworu od lata do jesieni można zobaczyć jak liście zmieniają kolor na złoty, czerwony, bursztynowy… Absolutnie wzniosłe! A teraz wyobraźmy sobie, co mogłoby powstać, gdyby Dave Swarbrick i Ian Anderson zagraliby z Pentangle..? Myślę, że ośmiominutowy „Minas Tirith (Parts I & II)” będący mieszanką folkowych fragmentów akustycznych i improwizowanych mrocznych ozdobników mógłby być dobrą podpowiedzią na to pytanie. Żałosny, melancholijny wokal Robina Clutterbucka (lepszy od wokalu Berta Janscha), wzruszająca, słodko mrucząca gitara basowa przechodząca w perkusyjne solo zamykające się wzniosłym lotem jazzowej gitary i z pojedynkującym się fletem ze skrzypcami to kolejna radość dla uszu… Piękna progresja akordów w nagraniu „Epitaph”, napisanym w hołdzie dla nieoczekiwanie zmarłego kolegi ze szkoły, z którym zespół był związany, to ciepła, akustyczna ballada z refleksyjnym tekstem Hugh Luptona. Pełen nadziei i pokrzepienia utwór, gdzie  Robin Clutterbuck pięknie gra na gitarze i cudownie śpiewa to odpowiednie zakończenie tego bardzo ciekawego, albumu z wybuchami prawdziwej magii.

Jak zwykle Grapefruit Records wykonał znakomitą robotę. Ta zremasterowana, dwupłytowa edycja w formacie digipaku brzmi znakomicie pozwalając cieszyć się dźwiękiem nawet na słuchawkach, co przy prywatnych wydaniach jest rzadkością. Drugi krążek w tym zestawie, „Oberon Live Spring 1971”, zawiera nagrania z występu na żywo zarejestrowane około trzy miesiące przed wydaniem albumu. co jeszcze bardziej podnosi jego wartość w kosmologii undergroundowego folku tamtych lat. Pomijając, że materiał jest ten sam co na studyjnej płycie (zmieniona kolejność utworów nie ma tu znaczenia), na żywo brzmi to bardziej ogniście!