Współczesne zespoły progresywne wywodzą się z pierwotnego pnia, ale w zależności od kraju pochodzenia muzyka będzie się znacznie różnić nie tylko ze względu na język, czy odniesienia kulturowe specyficzne dla danego miejsca, ale także ze względu na stosunek do tego gatunku. Tak jest w przypadku Norwegii. Kraju, który z jakiegoś powodu produkuje zespoły o poziomie znacznie powyżej średniej. Zgoda, to samo można powiedzieć o sąsiednich krajach nordyckich, ale osobiście uważam, że ogromna liczba współczesnych tam zespołów zawsze otrzymuje bardzo wysokie oceny od miłośników progresywnej muzyki i, prawdę mówiąc, mają rację. Mam ochotę, by co jakiś czas uwzględniać ich w tym temacie. Aby zaostrzyć apetyt proponuję prezentację trzech współczesnych progresywnych grup z krainy fiordów i lasów. Na początek zespół o intrygującej nazwie Arabs In Aspic i ich płyta „Madness And Magic” z 2020 roku.
Zespół gra z przerwami od 1997 roku, a to jest ich siódma w dorobku płyta, ale szósta studyjna. Nazwa z pewnością jest ciekawa i można by słusznie założyć, że wskazuje na jeden z najsilniejszych muzycznych wpływów. Mam tu na myśli album King Crimson „Larks’ Tongues in Aspic”. Ale, co dość dziwne, jest to również nazwa klubu krykieta założonego w 1935 roku, który nie miał stałej siedziby i podróżował po świecie, aby grać i promować krykieta. Kiedy w 1993 roku klub został zamknięty jego wyczyny zostały uwiecznione przez E.W. Swantona w książce, nomen omen zatytułowanej „Arabs In Aspic”. Nie wiem, czy to czysty przypadek, że zespół wybrał tę samą nazwę, czy też w jakiś sposób wiedział o niej i o bardzo mało znanej drużynie krykietowej…

Album otwiera „I Vow To Thee, My Screen”. Tak, dziwny tytuł i do tego nawiązujący do brytyjskiego hymnu patriotycznego „I Vow To Thee, My Country” (Ślubuję ci Ojczyzno) najczęściej wykonywany podczas obchodów Dnia Pamięci, a skomponowany w 1921 roku przez Gustawa Holsta do słów poematu Sir Cecilla Springa Rice’a. W tym przypadku śluby złożone są nie Ojczyźnie, a ekranowi komputera, ponieważ tematem albumu jest refleksja o wpływie cyfrowej ery XXI wieku na dzieci i dorosłych. To utwór z najsilniejszym wpływem King Crimson. Opiera się na gitarze akustycznej i organach, rozwija się w powolny i elegancki sposób, konstrukcyjnie bardzo podobny do „Epitaph”… Dwuczęściowy „Lullaby For Modern Kids” wprowadza różne elementy. Jest funkowa linia basu i dziwaczna sekcja wokalna brzmiąca jak Zappa, a także genialne gitarowe solo w pierwszej części. W tym utworze są również cięższe elementy i chociaż na początku kariery zespół był pod silnym wpływem Black Sabbath (zaczynał od grania ich coverów) dla mnie gitara jest używana bardziej w późnym, psychodelicznym, lub proto-ciężkim rockowym stylu. Dzięki częstemu użyciu melotronu i dużej dbałości o instrumenty perkusyjne (w składzie dwóch perkusistów!) w muzyce wyraźnie wyczuwa się klimat przełomu lat 60/70-tych. Druga, krótsza część „Lullaby…” powraca do bardziej sielskiego brzmienia, ale zdaje się odzwierciedlać beztroskę z jaką dzieci bawią się w gry wojenne. Wers „Zastrzelę cię, prosto w głowę” jest śpiewany z taką samą obojętnością, jakby tekst brzmiał „Lubię fasolę na obiad”. Te sprytne liryczne akcenty stanowią część magii tego albumu. Jego kulminacyjny punkt to długi, 16-minutowy „Heaven In Your Eye”, który zawiera kilka równie błyskotliwych fragmentów: długie solo Mooga, cięższą partię wokalną w stylu Van der Graaf Generator, oraz zachwycające momenty z wpływami Wschodu, w której Jostein Smeby na gitarach i Stig Jørgensen na Hammondzie dają czadu. Wspaniały sposób na zamknięcie płyty.
Wspomniałem o anglosaskim wpływie w ich muzyce, ale nacisk na harmonię i melodię przywodzi na myśl wiele włoskich grup progresywnych. Podsumowując, zespół wplótł tu świetne pomysły i różne wpływy, przepuścił je przez pryzmat muzyki końca lat 60-tych i stworzył piekielnie dobry album. Album na tyle intrygujący, że słucha się go z ogromną przyjemnością nie tylko za pierwszym, ale za każdym kolejnym razem.
Również intrygująca jest płyta „Dwellers Of The Deep” wydana w tym samym roku przez grupę Wobbler.
Wielobrody kwintet wyłonił się ze swojej kryjówki z głębi norweskiego lasu w okolicach miasteczka Hønefoss. Ujęli mnie swoim debiutanckim krążkiem „Hinterland” (2005) tak bardzo, że z miejsca zakochałem się w ich muzyce i z utęsknieniem czekałem na kolejną płytę, potem następną i jeszcze jedną… Każdy świeży pęd wychodzący na świat jest połączeniem poprzedniego albumu. Ich elementy płynnie mieszają się ze sobą, a kiełki nowych pomysłów przebijają się przez glebę w poszukiwaniu własnego światła słonecznego. Poprzedniczą „Dwellers Of Deep” było „From Silence To Somewhere” (2017), którą wielu uważało za największe osiągnięcie zespołu. Kiedy trzy lata później pojawiło się nowe dzieło przypuszczano, że będzie to „From Silence…” część druga. Nic z tych rzeczy!

Podczas gdy mniej znaczące zespoły krytykowane są za nadmierne kopiowanie brzmień stworzonych przez prog rockowy herosów z przeszłości, Wobbler górują nad tą przeciętną grupą „kopistów” dzięki bogatym kompozycjom, błyskotliwej grze i głęboko odrębnej prezencji. Czy ich muzyka wyważa otwarte drzwi? Z pewnością nie. Ale niech mnie diabli, jeśli nie tworzą konsekwentnie spektakularnej muzyki, która od razu jest rozpoznawalna – cecha, której brakuje tym, którzy naśladują, a nie tworzą i… ponoszą klęskę.
„Dwellers Of The Deep” otwiera się bombastycznym „By The Banks”. Tak jakby zespół nie chciał tracić czasu. Ten ekscentryczny utwór odurza zmysły wciągając nas w jakąś szaloną, fantastyczną ucztę, na którą się natknęliśmy. Oszałamiające klawisze i płynne gitary szybko prowadzą do bezsłownych harmonii wokalnych, by rozkwitnąć w dynamiczny i dekadencki epos ze zmieniającymi się nastrojami i tempami. W pewnym momencie przypomina mi to Gentle Giant. Arsenał vintage’owych brzmień klawiszy Larsa Fredrika Frøislie’a pewnie prowadzi szarżę – miłośnicy mooga i melotronu mogą delektować się nim do woli. Zapadające w pamięć folkowe tematy i żałobny flet też odgrywają tu swoje role, a cały utwór moim zdaniem jest ich najlepszym otwieraczem… „Five Rooms” ma podobny charakter, choć jest nieco bardziej zwarty. Uświęconemu brzmieniu organowego intro ponownie towarzyszy bezsłowny, podwójny wokal, który wkrótce eksploduje w szaleńczą, klaustrofobiczną zwrotkę. W całej złożonej kompozycji następują liczne zmiany prezentując wiele charakterystycznych cech dla Wobblera, w tym ognistą grę i gęsty bas, który śmiało wznosi się ponad standardowy poziom. Nie dziwi mnie, że Kristian Hultgren często kradnie show swoim smakowitym i pociągającym brzmieniem Rickenbackerem, ale nie ma się co oszukiwać – Wobbler jest sumą pięciu doskonałych muzyków… „Naiad Dreams” to wytchnienie od bombastyczności. Cztery minuty letniej łagodności, która przywodzi na myśl spokojniejsze momenty Anthony’ego Phillipsa, PFM, a nawet Led Zeppelin III. W pewnym momencie wydaje się, że spokój utworu mógłby nagle zmienić się w coś bardziej mocnego, energetycznego, ale pozostaje spójny i nie rozwija się w coś, w co nie powinien. Na wcześniejszym albumie mogłoby to być użyty jako część większego eposu. Tutaj zna swoje miejsce.
Zamykający album, epicki „Merry Macabre” jest bez wątpienia jego centralnym punktem – porywająca, nieziemska podróż przez ich liczne oblicza. Do niesamowitego fortepianowego intro zanim zabrzmią organy Hammonda i wkroczy cały zespół dołączają dudniące talerze. To potężne dzieło podąża wieloma ścieżkami: od jazzu przez melancholijny klimat po rock… Kłania się Goblin, Van Der Graaf Generator, ELP, King Crimson, Yes, Gentle Giant i (jakże by inaczej) skandynawscy bracia. Mroczne uroki zawsze stanowią potężne składniki. Kulminacyjnym momentem jest hiper napędowy rock progresywny z potężnymi, olśniewającymi klawiszami na tle zmieniających się akordów z finałem łączącym w sobie elementy „Yours Is No Disgrace” i „A Day In The Life”. Cichnące, usypiające wokale wprowadzają słuchacza w chwilę spokojnej refleksji. Jakby został uwolniony od starożytnego rytuału.
„Dwellers Of The Deep” to sugestywny album, ale uczucia i obrazy zdają się rozwiewać jak dym. Ulotne i nieosiągalne niczym próba przypomnienia sobie snu: nocny śnieg w świetle latarni, ostatni jesienny liść zwisający na gałęzi, ruiny kamiennych omszałych świątyń… Wszelkie krytyczne uwagi, które można by naturalnie wysunąć, zdają się natychmiast ustępować czystej radości zanurzania się w tej muzyce. I za to ich podziwiam.
Progresywny Jordsjø jest kimś niezwykłym nie tylko w Norwegii, czy Skandynawii, o czym świadczy całkowicie unikalne brzmienie i ich żywiołowe kompozycje. Nie mogę sobie przypomnieć żadnego innego zespołu, który choć trochę by mi go przypominał.
Duet Jordsjø założony w Oslo w 2014 roku przez Håkona Oftunga (wokal, flet, gitara i klawisze) i Kristiana Frølanda (perkusja) może pochwalić się ośmioma płytami. Inspirują się klasyką progresywnego rocka lat 70-tych, starymi horrorami, powieściami fantasy, norweską przyrodą. Ich muzyka odzwierciedla tęsknotę za prostszym życiem blisko natury i wyimaginowaną przeszłością, gdzie życie koncentruje się wokół muzyki. Okazjonalne nawiązania do Landberk, Camel, Bo Hanssona, niemieckiego rocka progresywnego lat 70-tych są u nich miłym akcentem. W ulubionym przeze mnie albumie „Pastoralia” z 2021 roku słowa i frazy są szczere i oryginalne. Od początku do końca dopracowane i nieskończenie urzekające.

Album, który nawiasem mówiąc został nagrany w piwnicy farmy Bjørnerud w Våler z udziałem gościnnych muzyków podąża tą samą ścieżką co poprzednicy, ale jest bardziej rockowy i jazzowy. Jego tematyka opiera się na marzeniach, tęsknocie za wolnością i fikcyjnym miejscu zwanym Pastoralia, gdzie w ciepłe noce w północnej Norwegii ludy żyjące w lesie tańczą wokół ognisk. Płyta skrzy się bogactwem różnorodności, zmianami nastroju, przejściami między światłem a cieniem jak w nagraniu „Prolog”, w którym radosny klimat Canterbury ustępuje miejsca upiornemu fortepianowi i dramatycznej gitarze, albo złowieszczy ton jaki pojawia się pod koniec skądinąd lekkiego utworu tytułowego. Instrumentalny „Fuglehviskeren” prowadzony hipnotycznym motywem akustycznym zaskakuje cudownie bulgoczącym kontrabasem i klarnetem basowym hałasującymi w tle. Brzmi to naprawdę przyjemnie i pokazuje jak bardzo Norwegowie zwracają uwagę na instrumenty organiczne. Klasyczny progresywny rock można spotkać w formie wibracji Jethro Tull, które pojawia się w „Skumring I Karesuando”. Delikatny flet niesiony przez lekko przesterowaną gitarę brzmi jak u Iana Andersona w jego najlepszym okresie. W środku utwór nabiera folkowych i barokowych wpływów, które z kolei bardziej kojarzą mi się z Gryphon, a żywiołowy „Vettedans” także z Gentle Giants. Jak więc widać nawiązania nie ograniczają się tylko do Jethro Tull. Dla kontrastu chyba jeden z najważniejszych tu utworów, „Mellom Mjodurt, Marisko Og Sostermarihånd” stanowi przykład bardziej rockowego kawałka. Na początku wprowadza go flet, ale pod koniec to gitara podejmuje główny motyw i umieszcza go w odważnie dynamicznym kontekście. Miłośnicy klasycznych instrumentów klawiszowych zostaną poczęstowani atrakcyjną gamą brzmień w olśniewająco epickim „Beitemark”. Przypuszczam jednak, że to równie długi „Jord III” zamykający płytę dla wielu będzie centralnym punktem z jego deszczowym, fortepianowym intro i przechodzącym przez liczne, porywające i nastrojowe fragmenty muzyki. Jeśli można uchwycić esencję Jordsjø w jednym utworze, to byłby to właśnie ten. Kropka.
„Pastoralia” to dzieło stworzone z imponujących i poruszających dźwięków, które przyciągają uwagę. Olśniewająca gitara akustyczna miesza się z elastycznym kontrabasem i różnymi instrumentami dętymi drewnianymi. Żałobne dźwięki fortepianu równoważą radosne flety towarzysząc bogatym melodiom, a harmonijne wokale wzbogacają oniryczne i tajemnicze opowieści zapierające dech w piersiach. Solidny przekaz i krystalicznie czysta produkcja nie przytłacza słuchacza, a wręcz zaprasza do zatrzymania się w tym fascynującym świecie marzeń.




























