Muzyka z krainy fiordów: ARABS IN ASPIC; WOBBLER; JORDSJØ.

Współczesne zespoły progresywne wywodzą się z pierwotnego pnia, ale w zależności od kraju pochodzenia muzyka będzie się znacznie różnić nie tylko ze względu na język, czy odniesienia kulturowe specyficzne dla danego miejsca, ale także ze względu na stosunek do tego gatunku. Tak jest w przypadku Norwegii. Kraju, który z jakiegoś powodu produkuje zespoły o poziomie znacznie powyżej średniej. Zgoda, to samo można powiedzieć o sąsiednich krajach nordyckich, ale osobiście uważam, że ogromna liczba współczesnych tam zespołów zawsze otrzymuje bardzo wysokie oceny od miłośników progresywnej muzyki i, prawdę mówiąc, mają rację. Mam ochotę, by co jakiś czas uwzględniać ich w tym temacie. Aby zaostrzyć apetyt proponuję prezentację trzech współczesnych progresywnych grup z krainy fiordów i lasów. Na początek zespół o intrygującej nazwie Arabs In Aspic i ich płyta „Madness And Magic” z 2020 roku.

Zespół gra z przerwami od 1997 roku, a to jest ich siódma w dorobku płyta, ale szósta studyjna. Nazwa z pewnością jest ciekawa i można by słusznie założyć, że wskazuje na jeden z najsilniejszych muzycznych wpływów. Mam tu na myśli album King Crimson „Larks’ Tongues in Aspic”. Ale, co dość dziwne, jest to również nazwa klubu krykieta założonego w 1935 roku, który nie miał stałej siedziby i podróżował po świecie, aby grać i promować krykieta. Kiedy w 1993 roku klub został zamknięty jego wyczyny zostały uwiecznione przez E.W. Swantona w książce, nomen omen zatytułowanej „Arabs In Aspic”. Nie wiem, czy to czysty przypadek, że zespół wybrał tę samą nazwę, czy też w jakiś sposób wiedział o niej i o bardzo mało znanej drużynie krykietowej…

Arab In Aspic „Madness And Magic” (2020)

Album otwiera „I Vow To Thee, My Screen”. Tak, dziwny tytuł i do tego nawiązujący do brytyjskiego hymnu patriotycznego „I Vow To Thee, My Country” (Ślubuję ci Ojczyzno) najczęściej wykonywany podczas obchodów Dnia Pamięci, a skomponowany w 1921 roku przez Gustawa Holsta do słów poematu Sir Cecilla Springa Rice’a. W tym przypadku śluby złożone są nie Ojczyźnie, a ekranowi komputera, ponieważ tematem albumu jest refleksja o wpływie cyfrowej ery XXI wieku na dzieci i dorosłych. To utwór z najsilniejszym wpływem King Crimson. Opiera się na gitarze akustycznej i organach, rozwija się w powolny i elegancki sposób, konstrukcyjnie bardzo podobny do „Epitaph”… Dwuczęściowy „Lullaby For Modern Kids” wprowadza różne elementy. Jest funkowa linia basu i dziwaczna sekcja wokalna brzmiąca jak Zappa, a także genialne gitarowe solo w pierwszej części. W tym utworze są również cięższe elementy i chociaż na początku kariery zespół był pod silnym  wpływem Black Sabbath (zaczynał od grania ich coverów) dla mnie gitara jest używana bardziej w późnym, psychodelicznym, lub proto-ciężkim rockowym stylu. Dzięki częstemu użyciu melotronu i dużej dbałości o instrumenty perkusyjne (w składzie dwóch perkusistów!) w muzyce wyraźnie wyczuwa się klimat przełomu lat 60/70-tych. Druga, krótsza część „Lullaby…” powraca do bardziej sielskiego brzmienia, ale zdaje się odzwierciedlać beztroskę z jaką dzieci bawią się w gry wojenne. Wers „Zastrzelę cię, prosto w głowę” jest śpiewany z taką samą obojętnością, jakby tekst brzmiał „Lubię fasolę na obiad”. Te sprytne liryczne akcenty stanowią część magii tego albumu. Jego kulminacyjny punkt to długi, 16-minutowy „Heaven In Your Eye”, który zawiera kilka równie błyskotliwych fragmentów: długie solo Mooga, cięższą partię wokalną w stylu Van der Graaf Generator, oraz zachwycające momenty z wpływami Wschodu, w której Jostein Smeby na gitarach i Stig Jørgensen na Hammondzie dają czadu. Wspaniały sposób na zamknięcie płyty.

Wspomniałem o anglosaskim wpływie w ich muzyce, ale nacisk na harmonię i melodię przywodzi na myśl wiele włoskich grup progresywnych. Podsumowując, zespół wplótł tu świetne pomysły i różne wpływy, przepuścił je przez pryzmat muzyki końca lat 60-tych i stworzył piekielnie dobry album. Album na tyle intrygujący, że słucha się go z ogromną przyjemnością nie tylko za pierwszym, ale za każdym kolejnym razem.

Również intrygująca jest płyta „Dwellers Of The Deep” wydana w tym samym roku przez grupę Wobbler.

Wielobrody kwintet wyłonił się ze swojej kryjówki z głębi norweskiego lasu w okolicach miasteczka Hønefoss. Ujęli mnie swoim debiutanckim krążkiem „Hinterland” (2005) tak bardzo, że z miejsca zakochałem się w ich muzyce i z utęsknieniem czekałem na kolejną płytę, potem następną i jeszcze jedną… Każdy świeży pęd wychodzący na świat jest połączeniem poprzedniego albumu. Ich elementy płynnie mieszają się ze sobą, a kiełki nowych pomysłów przebijają się przez glebę w poszukiwaniu własnego światła słonecznego. Poprzedniczą „Dwellers Of Deep” było „From Silence To Somewhere” (2017), którą wielu uważało za największe osiągnięcie zespołu. Kiedy trzy lata później pojawiło się nowe dzieło przypuszczano, że będzie to „From Silence…” część druga. Nic z tych rzeczy!

Wobbler. Płyta „Dwellers Of The Deep” (2020)

Podczas gdy mniej znaczące zespoły krytykowane są za nadmierne kopiowanie brzmień stworzonych przez prog rockowy herosów z przeszłości, Wobbler górują nad tą przeciętną grupą „kopistów” dzięki bogatym kompozycjom, błyskotliwej grze i głęboko odrębnej prezencji. Czy ich muzyka wyważa otwarte drzwi? Z pewnością nie. Ale niech mnie diabli, jeśli nie tworzą konsekwentnie spektakularnej muzyki, która od razu jest rozpoznawalna cecha, której brakuje tym, którzy naśladują, a nie tworzą i… ponoszą klęskę.

„Dwellers Of The Deep” otwiera się bombastycznym „By The Banks”. Tak jakby zespół nie chciał tracić czasu. Ten ekscentryczny utwór odurza zmysły wciągając nas w jakąś szaloną, fantastyczną ucztę, na którą się natknęliśmy. Oszałamiające klawisze i płynne gitary szybko prowadzą do bezsłownych harmonii wokalnych, by rozkwitnąć w dynamiczny i dekadencki epos ze zmieniającymi się nastrojami i tempami. W pewnym momencie przypomina mi to Gentle Giant. Arsenał vintage’owych brzmień klawiszy Larsa Fredrika Frøislie’a pewnie prowadzi szarżę – miłośnicy mooga i melotronu mogą delektować się nim do woli. Zapadające w pamięć folkowe tematy i żałobny flet też odgrywają tu swoje role, a cały utwór moim zdaniem jest ich najlepszym otwieraczem… „Five Rooms” ma podobny charakter, choć jest nieco bardziej zwarty. Uświęconemu brzmieniu organowego intro ponownie towarzyszy bezsłowny, podwójny wokal, który wkrótce eksploduje w szaleńczą, klaustrofobiczną zwrotkę. W całej złożonej kompozycji następują liczne zmiany prezentując wiele charakterystycznych cech dla Wobblera, w tym ognistą grę i gęsty bas, który śmiało wznosi się ponad standardowy poziom. Nie dziwi mnie, że Kristian Hultgren często kradnie show swoim smakowitym i pociągającym brzmieniem Rickenbackerem, ale nie ma się co oszukiwać – Wobbler jest sumą pięciu doskonałych muzyków… Naiad Dreams” to wytchnienie od bombastyczności. Cztery minuty letniej łagodności, która przywodzi na myśl spokojniejsze momenty Anthony’ego Phillipsa, PFM, a nawet Led Zeppelin III. W pewnym momencie wydaje się, że spokój utworu mógłby nagle zmienić się w coś bardziej mocnego, energetycznego, ale pozostaje spójny i nie rozwija się w coś, w co nie powinien. Na wcześniejszym albumie mogłoby to być użyty jako  część większego eposu. Tutaj zna swoje miejsce.

Zamykający album, epicki „Merry Macabre” jest bez wątpienia jego centralnym punktem – porywająca, nieziemska podróż przez ich liczne oblicza. Do niesamowitego fortepianowego intro zanim zabrzmią organy Hammonda i wkroczy cały zespół dołączają dudniące talerze. To potężne dzieło podąża wieloma ścieżkami: od jazzu przez melancholijny klimat po rock… Kłania się Goblin, Van Der Graaf Generator, ELP, King Crimson, Yes, Gentle Giant i (jakże by inaczej) skandynawscy bracia. Mroczne uroki zawsze stanowią potężne składniki. Kulminacyjnym momentem jest hiper napędowy rock progresywny z potężnymi, olśniewającymi klawiszami na tle zmieniających się akordów z finałem łączącym w sobie elementy „Yours Is No Disgrace” i „A Day In The Life”. Cichnące, usypiające wokale wprowadzają słuchacza w chwilę spokojnej refleksji. Jakby został uwolniony od starożytnego rytuału.

„Dwellers Of The Deep” to sugestywny album, ale uczucia i obrazy zdają się rozwiewać jak dym. Ulotne i nieosiągalne niczym próba przypomnienia sobie snu: nocny śnieg w świetle latarni, ostatni jesienny liść zwisający na gałęzi, ruiny kamiennych omszałych świątyń… Wszelkie krytyczne uwagi, które można by naturalnie wysunąć, zdają się natychmiast ustępować czystej radości zanurzania się w tej muzyce. I za to ich podziwiam.

Progresywny Jordsjø jest kimś niezwykłym nie tylko w Norwegii, czy Skandynawii, o czym świadczy całkowicie unikalne brzmienie i ich żywiołowe kompozycje. Nie mogę sobie przypomnieć żadnego innego zespołu, który choć trochę by mi go przypominał.

Duet Jordsjø założony w Oslo w 2014 roku przez Håkona Oftunga (wokal, flet, gitara i klawisze) i Kristiana Frølanda (perkusja) może pochwalić się ośmioma płytami. Inspirują się klasyką progresywnego rocka lat 70-tych, starymi horrorami, powieściami fantasy, norweską przyrodą. Ich muzyka odzwierciedla tęsknotę za prostszym życiem blisko natury i wyimaginowaną przeszłością, gdzie życie koncentruje się wokół muzyki. Okazjonalne nawiązania do Landberk, Camel, Bo Hanssona, niemieckiego rocka progresywnego lat 70-tych są u nich miłym akcentem. W ulubionym przeze mnie albumie „Pastoralia” z 2021 roku słowa i frazy są szczere i oryginalne. Od początku do końca dopracowane i nieskończenie urzekające.

Jordsjø „Pastoralia” (2021)

Album,  który nawiasem mówiąc został nagrany w piwnicy farmy Bjørnerud w Våler z udziałem gościnnych muzyków podąża tą samą ścieżką co poprzednicy, ale jest bardziej rockowy i jazzowy. Jego tematyka opiera się na marzeniach, tęsknocie za wolnością i fikcyjnym miejscu zwanym Pastoralia, gdzie w ciepłe noce w północnej Norwegii ludy żyjące w lesie tańczą wokół ognisk. Płyta skrzy się bogactwem różnorodności, zmianami nastroju, przejściami między światłem a cieniem jak w nagraniu „Prolog”, w którym radosny klimat Canterbury ustępuje miejsca upiornemu fortepianowi i dramatycznej gitarze, albo złowieszczy ton jaki pojawia się pod koniec skądinąd lekkiego utworu tytułowego. Instrumentalny Fuglehviskerenprowadzony hipnotycznym motywem akustycznym zaskakuje cudownie bulgoczącym kontrabasem i klarnetem basowym hałasującymi w tle. Brzmi to naprawdę przyjemnie i pokazuje jak bardzo Norwegowie zwracają uwagę na instrumenty organiczne. Klasyczny progresywny rock można spotkać w formie wibracji Jethro Tull, które pojawia się w „Skumring I Karesuando”. Delikatny flet niesiony przez lekko przesterowaną gitarę brzmi jak u Iana Andersona w jego najlepszym okresie. W środku utwór nabiera folkowych i barokowych wpływów, które z kolei bardziej kojarzą mi się z Gryphon, a żywiołowy „Vettedans” także z Gentle Giants. Jak więc widać nawiązania nie ograniczają się tylko do Jethro Tull. Dla kontrastu chyba jeden z najważniejszych tu utworów, „Mellom Mjodurt, Marisko Og Sostermarihånd” stanowi przykład bardziej rockowego kawałka. Na początku wprowadza go flet, ale pod koniec to gitara podejmuje główny motyw i umieszcza go w odważnie dynamicznym kontekście. Miłośnicy klasycznych instrumentów klawiszowych zostaną poczęstowani atrakcyjną gamą brzmień w olśniewająco epickim „Beitemark”. Przypuszczam jednak, że to równie długi „Jord III” zamykający płytę dla wielu będzie centralnym punktem z jego deszczowym, fortepianowym intro i przechodzącym przez liczne, porywające i nastrojowe fragmenty muzyki. Jeśli można uchwycić esencję Jordsjø w jednym utworze, to byłby to właśnie ten. Kropka.

„Pastoralia” to dzieło stworzone z imponujących i poruszających dźwięków, które przyciągają uwagę. Olśniewająca gitara akustyczna miesza się z elastycznym kontrabasem i różnymi instrumentami dętymi drewnianymi. Żałobne dźwięki fortepianu równoważą radosne flety towarzysząc bogatym melodiom, a harmonijne wokale wzbogacają oniryczne i tajemnicze opowieści zapierające dech w piersiach. Solidny przekaz i krystalicznie czysta produkcja nie przytłacza słuchacza, a wręcz zaprasza do zatrzymania się w tym fascynującym świecie marzeń.

„Punk. Ideologia i muzyka” – rewizyta.

Nie roszczę sobie prawa do bycia ekspertem w kwestii punk rocka. Zresztą zawsze bliżej mi do hipisów z hasłem „Peace And Love”, niż do punków z „No future!” Nie znaczy to, że neguję ten muzyczny gatunek. Wręcz przeciwnie! Miałem taki okres, że kompletnie zafiksowałem się na jego punkcie czego dowodem niech będzie fakt, że w 1989 roku napisałem razem z Piotrem Kosińskim książkę „PUNK – IDEOLOGIA I MUZYKA” wydaną przez „Rock Serwis”.

„Punk. Ideologia i muzyka” (1989)

Można więc powiedzieć, że była to pierwsza polska „encyklopedia punk rocka” i choć pod względem edytorskim bardzo uboga cieszyła się ogromną popularnością. Zresztą jak wszystko, co „Rock Serwis” wtedy wydawał. Przypomnę, że w tamtych latach wiedzę o punku czerpało się głównie z fanzinów, z których zaledwie kilka można uznać za profesjonalne, a oficjalna prasa muzyczna, niestety rzadko wtedy fachowa, omijała punk szerokim łukiem. Książka, licząca sobie 160 stron zawierała trzy główne rozdziały: „Punkowe kapele z Wysp Brytyjskich”, „Amerykańskie punka początki” i „Panczurstwo między Odrą a Bugiem”.

Fragment rozdziału o amerykańskim punku.

Część zagraniczna opierała się na oryginalnych źródłach – głównie artykułach w prasie zachodniej i tamtejszych książkach, do których jakimś cudem (głównie dzięki Piotrowi) udało się dotrzeć. Część polska zawierała rys historyczny początków polskiego punka, oraz notki o dwunastu zespołach wśród których były m.in. Kryzys, Dezerter, Moskwa, Masturbacja. Niektóre z kapel odpowiadając na nasz apel przysyłały swoje biogramy, kasety z nagraniami, zdjęcia, dzięki czemu zaistniały potem na kartach książki.

Zespół WC z Miastka w polskim rozdziale książki.
Tuż obok siebie Kryzys i Dezerter.

W życiu nie przypuszczałem, że ćwierć wieku później natknę się w Internecie na kilka recenzji, o których kompletnie nie miałem pojęcia. I to napisane wcale nie tak dawno! Oto fragment jednej z nich sprzed sześciu lat. „Na przestrzeni ostatnich kilku dekad w temacie punk rocka wyszło w Polsce sporo książek i fachowej prasy, jest też wszechobecny Internet. Dziś dzieło Piotra Kosińskiego i Zbigniewa Szałankiewicza traktować trzeba li tylko jako dokument. Ale jak na tamte czasy i słaby wówczas dostęp do informacji, docenić trzeba jej treść, bo było to wówczas naprawdę cenne wydawnictwo dla szukających informacji na temat historii punk rocka.”

Pierwsza strona książki „Punk. Ideologia i muzyka”.

Mało tego – książkę dostrzeżono też poza granicami naszego kraju. W styczniu 2024 roku berlińska księgarnia z białymi krukami „Penka Rare Books And Archives” specjalizująca się w wydawnictwach poświęconych sztuce, designowi, awangardzie i kulturze wizualnej na swojej stronie internetowej zamieściła krótkie jej streszczenie. Ale nie tylko. „W 1983 roku Kosiński założył w Krakowie „Rock Serwis”, źródło informacji o zagranicznych zespołach, trudno dostępnych wówczas w powojennej Polsce. Razem ze Zbigniewem Szałankiewiczem współtworzył przewodniki i książki o Pink Floyd, Joy Division, Marillion i wielu innych zespołach, a także wydawał zbiory tekstów i dyskografii. W 1994 roku firma zaczęła sprzedawać płyty winylowe i sprowadzać do Polski wiele zespołów.” Skoro mowa o Pink Floyd, tak wyglądała okładka książki „Pink Floyd. Psychodeliczny Fenomen” mojego autorstwa wydana w 1983 roku. Ciekawe, kto ją pamięta? Może ktoś ją jeszcze ma..?

Jedyny egzemplarz „Punk. Ideologia i muzyka” z lekko pożółkłą obwolutą, ale w bardzo dobrym stanie wyceniono go na… 350 euro! „Rock Serwis” sprzedawał ją za 12 złotych… Z ciekawości jakiś czas temu zadzwoniłem do tej księgarni pytając, czy jest dostępny. Już nie. Został sprzedany niedługo po ukazaniu się informacji w sieci.

O tym jak w czasach PRL-u trudny były dostęp do zagranicznych płyt i kaset wiedzą wszyscy, którzy to przeżyli. Jeśli chodzi o punk rocka miałem to szczęście, że w szkole średniej zaprzyjaźniłem się z Markiem, który miał rodzinę za granicą. Kuzyn tego Marka, niewiele od nas starszy, dość mocno utożsamiał się z punkami, grał nawet w jakiejś punkowej kapeli. I to właśnie on co jakiś czas wysyłał mu kasety z punk rockiem. Czasem były to oryginalne kasety wydawane przez małe, niezależne firmy, jednak większość to składanki nagrane z jego prywatnych zbiorów. Fajną sprawą było, że do każdej kasety dołączał tytuły nagrań i nazwę kapeli, które rzecz jasna kompletnie były nam nieznane  (no bo i skąd?), a sama muzyka, często ostra i dzika czasem nie do przełknięcia. Drogą eliminacji zostawialiśmy sobie to, co nam się spodobało i rajcowało. Tak tworzyliśmy własne składanki.

Fascynacja punk rockiem przeszła mi szybciej niż się spodziewałem. Marek z rodzicami wyjechał do Niemiec, a potem do Kanady. Nigdy już się nie odezwał mimo, że obiecał. Kasety powędrowały do kartonu i wieki całe do niego nie zaglądałem. Pomysł, by do tematu powrócić podsunął mi jakiś czas temu jeden z moich wiernych Czytelników, Sławek D pisząc: „(…) A może zrobisz taki wakacyjny artykuł o punkowej rewolucji jak ten z zeszłego roku o neo progu..?” Hm… nie do końca byłem do tego przekonany. Pomysł przetrawiałem kilka dni, w końcu pomyślałem „Czemu nie!” Będzie to jakaś odmiana, rewizyta do tamtych czasów a i przy okazji odkurzenie starych kaset ze strychu. Wiadomo, że oprócz The Clash i Sex Pistols punk wydał na świat mnóstwo całkiem fajnych zespołów, które zanim popadły w zapomnienie zdążyły nagrać kasetę, lub singla w stworzonych przez siebie wytwórniach. Oto kilka z nich, które wtedy zwróciły moją uwagę, a z wiadomych powodów nie zostały ujęte w książce.

Szkocki The Scrotum Poles z Dundee i ich porywający utwór „Pick The Cat’s Eyes Out” był pierwszym zespołem jaki usłyszałem z tych kaset i który z miejsca przykuł moją uwagę.

Wygląda na to, że wydali tylko jedną 7-calową płytę w wytwórni One Tone. Zważywszy, że jest to jedyna płyta tej wytwórni, można śmiało założyć, że była ich własnością. EP-ka zawierająca pięć utworów nosiła tytuł „Revelation”. Na stronie „A”, która miała wytłoczone słowo „SAD” (Smutny) znalazły się dwa utwory: „Why Don’t You Come Out Tonight?” i „Night Train”, a na „B” z napisem „HAPPY” (Szczęśliwy) umieszczono wspomniany „Pick The Cat’s Eyes Out”, „Helicopter Honeymoon” i „Radio Tay”. Piosenki zostały zmiksowane przez legendarnego George’a Peckhama, w punkowym środowisku znanym jako Porky The Prime Cute; w chórkach udzielali się muzycy znakomitego skądinąd zespołu Scrotettes. Po jej wydaniu zespół ruszył w trasę supportując występy The Exploited i Thompson Twins, ale tak naprawdę prawdziwą gwiazdą był w pubach, klubach i barach. Ciekawostką jest, że pierwsze utwory jakie napisali oparte na trzech gitarowych chwytach, E-dur, A-mol i G-dur (trochę trudne), a więc „This Is Love”, „Pillars” i „Victims Of Vietnam” wydali na kasecie „Auchmithie  Calling” w1979 roku w ilości stu egzemplarzy. Pierwszy i ostatni utwór można usłyszeć na płycie kompilacyjnej „Auchmithie Forever” z 2009 roku, na której zebrano prawie wszystko, co Poles stworzyli.  A jest tego dosyć sporo. Tu posłużę się fragmentem recenzji jaką na jej temat znalazłem jakiś czas temu. „Desperate Bicycles, Television Personalities, wczesny XTC, Rich Kids, Pavement i The Fall podążali tą samą trajektorią co Scrotum Poles, ale Poles z solidną dawką punk rocka ’77 są bardziej punkowi. Pierwsza strona brzmi jak taśma demo, gdzie dzieciaki uczą się dopiero grać na instrumentach, ale druga jest po prostu rewelacyjna. I gdyby którykolwiek z utworów na tym albumie doczekał się profesjonalnego nagrania i zostałby okrzyknięty najlepszym, co Szkocja miała do zaoferowania od czasów Beards.” 

The Cortinas byli jednym z najmłodszych zespołów działających w Bristolu ze średnią wieku 16 lat, który wybrał tę nazwę bo „(…) była wulgarna i tandetna.” Ha, ha, znam dużo bardziej wulgarne i tandetne.

Początkowo grali rhythm and bluesa, ale postawili na punkowe brzmienie podkręcając na maksa gitary i wokal. Wspierani przez The Stranglers, Blondie i Chelsea przyszłość rysowała się różowo. Piosenki takie jak „Gloria”, „Tokyo Joe”, „Play It In The Subway” miały szansę zostać klasykami. Podpisanie kontraktu z CBS mogło stać się drogą do kariery, a stało się gwoździem do trumny. Entuzjazm fanów, którzy uważali, że kontraktem z dużą wytwórnią sprzedali się ideałom punkowego ruchu przerodził się w nienawiść dodatkowo podsycaną przez niektóre fanziny niesłusznie skupiające się na ich wyglądzie, a nie na muzyce. Dwa kluczowe single: „Fascist Dictator” (1977) i „Defiant Pose” (1978) pochodzące z albumu „Step Forward” pokazały, że był to świetny zespół.

Satan’s Rats z Evesham byli dla mnie kolejnym olśnieniem.

Z nazwą, która brzmi jak połączenie gangu motocyklowego i horroru klasy B nigdy nie mieli szans na zostanie gwiazdami. W epoce wydali trzy znakomite, klasyczne punkowe single, po czym roszady personalne (do składu doszła m.in. charyzmatyczna wokalistka Wendy Wu) doprowadziły do zmiany nie tylko nazwy na The Photos, ale też do zmiany stylu. Swoim pierwszym albumem The Photos osiągnęli spory sukces komercyjny, ale to już inna, nie moja  bajka. Dla mnie Szczury Szatana pozostaną grupą podsumowującą ducha i brzmienie typowego brytyjskiego zespołu punkowego z lat 1977-78, co szczególnie słychać na kompilacyjnym krążku „What A Bunch Of Rodents” z 2005 roku zawierającym nagrania trzech singli, oraz trzynaście niepublikowanych wcześniej utworów, które co jakiś czas goszczą w moim odtwarzaczu.

Jak można wywnioskować z nazwy, londyński Cockney Rejects pochodził z jego biedniejszej części, z dzielnicy Canning Town, gdzie mieszkańców nazywano „cockneyami”.

Zespół powstał w 1978 roku jako odpowiedź na punk artystyczny, który dominował na scenie, a jego trzon stanowili dwaj gitarzyści, bracia Geggus – Stinky (wł. Jeff) i Mickey, oraz ich szwagier Chris Murrell na basie i Paul Harvey na perkusji. Zaciekle robotniczy w postawie i nastawieniu unikali politycznych dywagacji pierwszej fali punka. W zasadzie śpiewali o okolicznościach, które otaczały miliony dzieciaków z ulic w centrach brytyjskich miast – nękania przez policję, walki uliczne, wojny między kibolami drużyn piłkarskich… Po zagraniu czterech lokalnych koncertów podpisali kontrakt z EMI – szybciej niż zrobił to Sex Pistols! Ich pierwszy album z „prowokującym” tytułem „Greatest Hits Vol.1”  (1980) podparty trasą koncertową po Wielkiej Brytanii stał się sensacją i podbił punkowe listy przebojów. To tu znalazły się moje ulubione „I’m Not Fool”, „Police Car”, „Are You Ready To Ruck” i „East End”, które w swoich radiowych audycjach promował  nie byle kto, bo sam John Peel.

W tym samym roku nagrali żywiołową wersję coveru „I’m Forever Blowing Bubbles” aby uczcić ukochany West Ham United, który dotarł do finału Pucharu Anglii. To oddanie bordowo-niebieskim barwom okazało się niemal zgubne; koncerty stały się polem bitew między kibicami rywali West Hamu osiągając punkt kulminacyjny w brutalnej „Bitwie o Birmingham”, która doprowadziła do poważnych zarzutów karnych z groźbą rozwiązania zespołu. Los okazał się na szczęście łaskawy, a Cokney Rejects uwielbiany przez późniejsze post punkowe grupy  takie jak Green Day i Rancid, działa do dziś.

Znakomity  kwartet The Sods z Harlow (hrabstwo Essex) zasługiwał na więcej, niż historia mu przyznała.

Jak w przypadku wielu zespołów, przynajmniej jeden z członków doznał olśnienia po zobaczeniu Sex Pistols. Nigdy nie udało im się opuścić Harlow, ruszyć w trasę koncertową, podpisać kontrakt. Zamiast tego zaangażował się w założenie własnej wytwórni Stortbeat, nazwanej tak od maleńkiej rzeczki Stort przepływającej przez Harlow, aby wydawać płyty. Podobnie jak w przypadku wielu podobnych zespołów, spadek dynamiki i kłótnie doprowadziły do jego rozpadu. Na szczęście wcześniej zdążyli wydać dwa, teraz już niezwykle rzadkie, single. Pierwszy, „No Pictures /Playthings” (1979) to punkowa perełka w stylu The Stranglers w klimacie garage rocka lat 60-tych z chwytliwym refrenem, który w kilka minut wwierca się w głowę zadomowiając się na dłuższy czas. Drugim był „Moby Grope / Negative Positive”. Oba rarytasy, jak i inne nigdy wcześniej nie ujawnione nagrania można znaleźć na kompilacji „Makes Me Sick” (2006). Wbrew tytułowi, po jej wysłuchaniu wcale nie zrobiło mi się niedobrze. Przeciwnie! Łykam ją z apetytem, szczególnie przed drugim śniadaniem.

Najbardziej tajemniczy zespół punkowy tamtych lat jak dla mnie to A.D. 1984, o którym do dziś niewiele wiem.

Jedyne, co mi się udało ustalić, to nazwiska sześciu jego członków (kompletnie nic nie mówiące), z których dwoje grało na basie, oraz to, że zespół powstał pod koniec 1978 roku. Pół roku później nagrali singla „The Russian Are Coming/New Moon Faling” podobno pochodzący z gotowej już płyty „Paradox”, która jednak nigdy nie ujrzała światła dziennego. Cholernie zaraźliwa tytułowa piosenka napędzana kontrabasem pełna dzikiej, niekontrolowanej energii to prawdziwa perełka i klasyk gatunku. Uwielbiam ją zresztą do dziś!

Po jego wydaniu grupa na moment wycofała się, a następnie wznowiła działalność, choć w dyskretnym stylu. Przez następne cztery lata udało im się nagrać cztery kolejne single w tym samym dystopijnym stylu, z wydrukowanymi tekstami, ale wciąż bez zdjęć zespołu. „It Came To Pass And… Time” wydany w Anno Domino 1983 roku, był ich ostatnim singlem, po czym na dobre zniknęli ze świata muzyki.

Rudi And The Russians to najgorętszy zespół jaki pojawił się w Cardiff od czasów Budgie!

Powstali 23 września 1977 roku za kulisami koncertu Sex Pistols, gdy żar pierwszej punkowej kapeli z południowej Walii,  Silent Types, wciąż się tlił. Wprowadzając do składu saksofon i instrumenty klawiszowe stworzyli ostry, drapieżny, melodyjny styl, zabarwiony teatralnym zacięciem. Byli jedną z nielicznych grup punkowych w kraju o zróżnicowanym kulturowo składzie. Nigdy nie mówili o rasizmie, chyba że walczyli z nim na koncertach Rock Against Racism. Muzyczne wpływy tak eklektycznych artystów jak Coltrane, Strawiński, Steve Hillage, Nico, The Stooges, czy Bolan sprawiły, że zyskali lojalną rzeszę fanów stając się szybko najpopularniejszym zespołem punkowym południowej Walii. Utwory, które najbardziej porywały publikę to „Western Girl” z japońskimi wpływami (wszystkiego 59 sekund!), „Walk Thru Hell” (nawiązanie do „Heroin” Velvet Underground), „In The Heat Of The Night” (odważne reggae) i czysto punkowe „9 Till Five”, „Reasons” i „Holding On”. Wszystkie znalazły się na kasecie magnetofonowej, a jej kopie rozprowadzali na koncertach. Dlaczego nie wydali tego na singlach..? Dlaczego nie nagrali płyty..? Cóż, w przeciwieństwie do innych miast w Wielkiej Brytanii w Cardiff brakowało przyjaznego studia i odpowiedniej osoby, która mogłaby zaprosić punkowe zespoły do nagrywania. A ja do dziś zachodzę w głowę w jaki sposób kuzyn Marka dotarł do tej unikalnej kasety?!

Jeśli zapytać przypadkowego przechodnia w Anglii, z kim kojarzy im się Watford dziewięciu na dziesięciu odpowie, że z Eltonem Johnem. Bardziej obeznani z muzyką wymienią Wire, może ktoś wspomni The Gap… Ja z chęcią dopisałbym The Bears.

Niedźwiedzie byli jednym z pierwszych zwariowanych zespołów na rodzącej się scenie punkowej w Watford. Powstali w okresie Bożego Narodzenia 1976 roku jako Smarter & The Average Bears, który śpiewał o samochodzikach elektrycznych, zrzucaniu worków  z mąką na głowy przechodniów i innych zwariowanych rzeczach. Podobnie jak Wire postawili na minimalistyczne riffy, ale w przeciwieństwie do swych kolegów mieli wyraźne poczucie humoru graniczącym z absurdem. Podczas budowania swojej popularności, we wrześniu 1977 roku doszło do tragedii. Wokalista Mick North i jego przyjaciel Pete Dollimore vel Pete Perspex zginęli w wypadku motocyklowym. Jakby tego było mało, w styczniu 1978 gitarzysta George Gill i jego dziewczyna zostali dotkliwie pobici przez chuliganów tylko za to, że byli punkami… Debiutancki singiel „On Me” wydany w połowie tego samego roku tygodnik „Sounds” okrzyknął go płytą tygodnia. Wcześniej pojawili się w filmie dokumentalnym „Punk” Janet Porter grając na scenie londyńskiego The Roxy Club. W listopadzie 1978 roku wytwórnia Good Vibrations wydała „Insane”, najlepszy ich singiel, którego autorem był wokalista Mick North. Ten inteligentny, klasyczny chwytliwy punk rockowy singiel jest absolutnie genialny. Inteligentny, klasyczny, chwytliwy punk. Brzmi jak acid beatowe zespoły z końca lat 60-tych, takie jak 13th Floor Elevators, a to komplement.

I to w zasadzie koniec historii The Bears, którzy zmagali się z nieregularnymi nagraniami, zmianami w składzie i osobistymi wpadkami, o których nie wspominałem. Trochę to przykre, bo byli dość wyjątkowi i powinni odnieść większy sukces. Pokazując swą prawdziwą indywidualność udowodnili jednocześnie, że punk nie opierał się tylko na gniewie i krzyku.

Zespół The Boys nagrał prawdopodobnie jedną z najlepszych płyt punkowych w 1977 roku zanim Buzzckocks wyszli na prostą.

Z niewytłumaczalnego powodu zajmują zaniedbaną pozycję w odniesieniu do wczesnej londyńskiej sceny punkowej. Może dlatego, że nie byli ubrani przez sklep „Sex”, ani nie zarządzał nimi Malcolm McLaren. Przydomek „punkowych Beatlesów” również nie pomógł… Muzycy The Boys wywodzili się z takich grup jak London SS i Hollywood Brats. Na scenie zadebiutowali 16 października 1976 roku w Hop And Anchor w Islington w Londynie, jednym z pierwszych pubów, które z entuzjazmem przyjmowały punkowe kapele. Pierwszy singiel „I Don’t Care” wydany w kwietniu 1977 roku promowali koncertując z Johnem Cale’em. Pięć miesięcy później ukazał się debiutancki album „The Boys” z ładną jak na punkową kapelę okładką zawierający szesnaście porywających kawałków. Wyjęty z niego singiel „First Time” opowiadający o utracie dziewictwa piął się w górę między innymi dzięki temu, że John Peel okrzyknął go „singlem tygodnia” promując go w swojej audycji. W następnych latach (1978-1981) wydali trzy albumy i pięć singli. Nękani przez wpadki i zwykły pech zdołali zachować uśmiech i stworzyć porywające, hiper szybkie klasyki takie jak „Brickfield Nights” i „Rue Morgue”. Krótko mówiąc, The Boys byli perełką i inspiracją dla każdego zespołu punkowego, który ceni melodie bardziej niż hałas. Kiedy w 2013 roku ukazała się kompaktowa reedycja debiutu z dołączoną drugą, bonusową płytą, ani przez moment nie zawahałem się by ją kupić.

To jedynie mała cząstka nagrań, które jakimś cudem zachowały się u mnie do dziś. Nagrań, pokazujące różne odcienia i oblicza punk rocka, którzy ówcześni pseudo recenzenci nazywali „muzycznymi popłuczynami i rzygowinami.” Wielu z tych piszących nie ma już między nami, w przeciwieństwie do punk rocka, który nie umarł i ma się całkiem dobrze.

PS. W powyższym tekście skupiłem się na brytyjskich wykonawcach gatunku. Zrobiłem to świadomie zostawiając sobie małą furtkę na wypadek, gdyby było „zapotrzebowanie” na amerykański (mniej oczywisty) punk. Ale to nie prędzej, niż w kolejne wakacje.

PROUD PEASANT „Communion” (2023)

Muzycznie Stany Zjednoczone zawsze będą kojarzyć mi się przede wszystkim z bluesem, afroamerykańskim jazzem, muzyką country i sporą ilością wspaniałych kompozytorów współczesnej muzyki klasycznej takich jak Aaron Copland, George Gershwin, Samuel Barber, George Antheil, Paul Creston, Leonard Bernstein, Walter Piston, Howard Hanson, Duke Ellington…  uff, wystarczy. A to tylko część jaka przyszła mi w tej chwili na myśl. Kraj „wolności i wielkich możliwości”, oraz „śpiewania w deszczu” nie przeżywa obecnie swojego najlepszego momentu. Podobnie jak Europejczycy. O reszcie świata lepiej nie mówić. Obecna kondycja świata jest w katastrofalnej sytuacji historyczno-politycznej i na razie nie jesteśmy w stanie zbudować łodzi ratunkowej, która pozwoliłaby nam wydostać się z tego bałaganu. Ale ja nie o tym.

Jeśli chodzi o amerykańskie zespoły progresywne lat 70-tych przyznaję, były mi one (poza nielicznymi przypadkami) obojętne. Frank Zappa był wyjątkiem, stylem samym w sobie i rzadkim ptakiem w świecie muzyki, który bardzo pomógł mi usłyszeć inteligentną i złożoną muzykę, ale on raczej nie kwalifikuje się do rocka progresywnego. Owa obojętność prawdopodobnie wynika ze stereotypowego obrazu i uprzedzeń do szalonego tempa stylu ich życia tak odległego od mojego. Jako przeciętny, cichy Europejczyk, który rzadko opuszcza swoją strefę komfortu wolę pozostawać na uboczu, czuć się bezpiecznie. Może to, co teraz powiem to banał, ale gdy myślę „Ameryka” pierwsze co sobie wyobrażam to konwoje ogromnych ciężarówek sunące długimi autostradami, twardziele na Harleyach, rasizm, narkotyki, a przede wszystkim Amerykanów myślących tylko o pracy i zarabianiu pieniędzy czyniących z tego materialistyczny sposób na życie. Coś jak wyścig szczurów, lub białe myszki biegające w kole – nic co pociąga emeryta, którego jedynym prawdziwym zmartwieniem jest to, aby ból mięśni i stawów nie dokuczał mu dzień w dzień. Tak było kiedyś.

Dziś na tamtejsze zespoły progresywne patrzę dużo łaskawszym okiem i uczciwie przyznam, że całkiem sporo z nich mnie urzekło. Czuję na przykład zazdrość (tę zdrową zazdrość), gdy na przykład słucham i oglądam młodych studentów z American Berkeley School Of Music na YouTube, którzy zadziwiają mnie swoimi progresywnymi coverami grając je z niewiarygodną czułością, umiejętnością i delikatnością. Aby znaleźć takie zespoły trzeba czasem dużo szperać, szukać, grzebać, a i tak na większość trafia się przypadkiem. Tak było z Proud Peasant.

Proud Peasant (2023)

Wszyscy mamy swoje mało znane ulubione rzeczy w życiu: mało znany film pomijany przez krytyków, restaurację ukrytą w kącie miasta, niezależną kawiarnię ignorowaną przez zombie Starbucksa i utalentowany zespół, który nie otrzymuje należnego mu uznania bez powodu. Sekstet (początkowo kwartet) Proud Peasant z Austin w Teksasie, który tworzy progresywny rock daleki od stereotypów północnoamerykańskiej muzyki jest dla mnie takim zespołem. Po raz pierwszy zetknąłem się z nim kilka lat temu za sprawą albumu „Flight” z 2014 roku. Ten czarujący debiut składający się z trzech wieloczęściowych suit uzależniających melodii i zachwycających nastrojów tak mnie wciągnął, że przez ponad miesiąc nie mogłem odłożyć go na półkę. Zresztą do tej pory jest stałym elementem mojego zestawu Hi-Fi.

Okładka płyty „Flight” (2014)

Muzyka zespołu prowadzona przez gitarzystę i głównego kompozytora Xandera Rapstine’a to wirująca mieszanka różnych wpływów. Niektóre znane, inne mniej oczywiste. Z radością wychwyciłem w niej smaki Gryphon, King Crimson, Gentle Giant, The Enid, Mike Oldfielda, czy bardziej współczesnego Lyrian.  Ale to tylko jeden koniec spektrum. Muzyka emanuje również rodzajem dramatycznej ścieżki filmowej z odcieniami Ennio Morricone (i nie tylko) z podtekstami klasycznych inspiracji. Instrumenty dęte drewniane, dęte blaszane i smyczki są wszędzie, a okazjonalnie pojawiająca się mandolina i dzwonki tylko ją ubarwiają. Większość napędzana jest przez rockowy groove nadając utworom pewną awanturniczość. W zamyśle ten album miał być/jest pierwszą części trylogii „It Does Not Cease”. Na drugą przyszło nam czekać aż do 2023 roku. Długo…

Ale zanim to nastąpiło, w tak zwanym międzyczasie, dokładnie siedem lat po „Flight”, Rapstine i spółka wydali mini-album „Peasantsongs”, na którym zebrano utwory z różnych źródeł prezentując je w ujednoliconej kolejności. Niektóre z nich nie były wcześniej publikowane, inne zostały wydane na singlu, lub wybrane z różnych kompilacji, następnie zmiksowane i zremasterowane. Miałem spore wątpliwości, czy warto inwestować w tak krótką, ledwie półgodzinną płytkę..? Z drugiej strony pomyślałem: „Dlaczego nie!” Płyty Beatlesów, Animalsów, Stonesów, nawet Van Halen też tyle trwały. Poza tym nie darowałbym sobie, gdybym odpuścił tak piękną okładkę o tematyce fantasy, na której znajdują się moje ulubione corgi!

Okładka mini-albumu „Peasntsongs” (2021)

Dwuminutowy, złowieszczy „A Prelude” otwierający ten skromny krążek z rzadka używanym wibrafonem i posępną melodią zagraną na flecie przywodzi na myśl skandynawskie zespoły progresywne z lat 70-tych. Ach, chciałbym, żeby trwał on przynajmniej dwa razy dłużej. Jestem zafiksowany na punkcie takiego mistycznego tonu tym bardziej, że dodano tu chiński yangain, instrument, którego próżno szukać w większości notatek w opisach płyt. Inne, równie pozytywne zaskoczenie to porywające, koncertowe wykonanie utworu „Red” King Crimson, fantastyczna wersja singla „Daybreak” z 1973 roku legendarnego niemieckiego zespołu Eloy wzmocniona smakowitym bębnieniem, któremu towarzyszą skrzypce (jako fan Eloy uważam, że to wyborny wybór), czy cover ekscentrycznego hybrydowego utworu Manfreda Manna „Saturn, Lord Of The Ring/Mercury The Winged Messenger” z albumu „Solar Fire” Earth Band. Delikatny kameralny „Cencibel” z piękną melodią i najbardziej odległy od rockowej wrażliwości to jeden z moich ulubionych fragmentów na „Peasantsongs”, który jako całość brzmi jak spójny album. To pokazało, że po zaledwie jednym (i pół) albumie grupa miała już własne brzmienie. Jasne, czasami brzmi jak inne zespoły, ale żaden inny zespół nie brzmi jak oni.

Gdy w końcu doczekaliśmy się wydania płyty „Communion” pora odkryć karty i dowiedzieć się, co grupa tym razem wymyśliła.

Okładka płyty „Communion” (2023)

Pierwsza rzecz jaka nasuwa się podczas jej słuchania to kojące poczucie ciągłości. Ta nowa płyta nie tylko zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończyła się poprzednia, ale jej nagłe zakończenie prowadzi mnie do przekonania, że ​​ostatnia część będzie formalną kontynuacją całej trylogii. Obym się nie mylił. W każdym bądź razie zespół dostarczył nam kolejną porcję wysokiej jakości intrygujących kompozycji łącząc różne style i wykraczając poza granice gatunków.

„An Embarrassment Of Riches”, którego instrumentalne intro otwiera płytę, zwinnie przechodzi od ponurej tajemnicy do porywającego dramatu i galopującego triumfu. ​​Godna uwagi ewolucja zespołu wiąże się z wokalem; podczas gdy we „Flight” używano go bez słów tak tutaj wprowadzono wokale z tekstem podkreślone jazzowymi akordami gitary, perkusją, organami i klarnetem. Dla mnie ten utwór to zwycięzca, pokaz własnego ducha i ucieleśnienie tego, co w ich muzyce podziwiam prawie przez dekadę. W miarę jak album się rozwija zespół raczy nas jeszcze bardziej zróżnicowanym wachlarzem dźwięków, nastrojów i stylów. Radosny, instrumentalny „A Thousand Cuts” z dynamiczną linią basu, perkusją, przyprawiony ostrym gitarowym riffem i klawiszami tworzy napiętą atmosferę będącą zapowiedzią progresywnego jamowania. Gorączkowa, funkowa i zachwycająco intensywna muzyka niesie nas do przodu na wysokiej fali. Jest też saksofon. Wspaniały, urzekający, fascynujący. Całość kończy imponująca sekcja perkusyjna z hipnotyzującym rytmem w stylu afro beat. Kolejny kamyczek do tego i tak już doskonałego utworu.

Romski styl z zachwycająco skomplikowaną gitarą zaczynającą „A Web Of Shadow” może brzmieć jak powieść fantasy. W rzeczywistości jest to  bardzo perfekcyjnie wykonana inteligentna kompozycja w trzech aktach zawierająca lekkie zwrotki i hałaśliwe refreny zamknięte w dwóch odrębnych stylach nie pozbawiona pewnych dziwactw, które mi akurat nie przeszkadzają. Obaj gitarzyści, Rapstine (mający obsesję na punkcie King Crimson) i David Houghton pozwalają sobie na zagrywki w stylu Roberta Frippa w towarzystwie znakomitego perkusisty Davida Hobizala. Sądzę, że fani Crimson ery „Red” nie przejdą obojętnie obok tego nagrania. Dla mnie to kolejny ekscytujący kawałek. Uwielbiam!

Tył okładki.

„Shibboleth” bierze tę wysoką energię z poprzedniego utworu i podnosi ją o kilka stopni dostarczając gigantycznych rozmiarów post-punk/prog crossover. Nie tracimy jednak poczucia czasu, choć nie mamy pojęcia, co będzie dalej. Struktury i wpływy przeróżnych utworów mogą pojawić się tutaj w dowolnym miejscu i czasie. Dziwna, a zarazem jakże cudowna jest ta muzyczna podróż. I taka, z której nie chce się  wysiąść. A skora tak,  jedźmy dalej…

Długim, epickim pièce de résistance  tego wspaniałego albumu jest olśniewający „The Fall”, dziewiętnastominutowa oszałamiająca podróż po gatunkach, nastrojach i (nie)oczywistych dźwiękach. Zapnijmy pasy na kolejną muzyczną przejażdżkę, która nie zna granic i po prostu cieszmy się tym, co jest przed nami. Muzycy u szczytu swoich możliwości łaskawie zaprosili nas do swojego świata, abyśmy doświadczyli czegoś dynamicznego, pierwotnego i po prostu tak cholernie dobrego. Ten na pozór monotonny finał przywołujący „Echoes” Pink Floyd z „Live At Pompeii” nie jest wymagającym utworem w słuchaniu, ale też z oszałamiającymi przesunięciami czasowymi, epickim rozmachem i błyskawicznymi tempami nie jest też prostym. Ów cudowny potwór, to czyste, prawdziwe piękno będące nie tylko centralnym punktem płyty, ale jednym z najlepszych jaki znajduje się w aktualnym katalogu Peasant. Nic dziwnego, że jest utworem zamykającym ponieważ wszystko, co byłoby po nim  zepsułoby cały ten klimat ciągłości, o którym wspomniałem na początku.

Proud Peasant ze swym fenomenalnym „Communion” nie bierze jeńców. Każda minuta to radosne, wciągające i satysfakcjonujące doświadczenie, które na długo pozostaje w pamięci. Poza tym lubię każdy album, który pozostawia mnie w niepewności co będzie dalej. Czy będzie to folkowa mandolina, szalona gitara, kaprys rocka progresywnego, a może radosne świąteczne klimaty jak na otwarciu „Shibboleth”..? Kto wie…  Nie wiadomo też ile czasu minie, zanim „Dreeing The Wiered” (bo tak ma nazywać się trzecia część trylogii)  ujrzy światło dzienne, ale w międzyczasie proponuję, abyśmy wszyscy wzięli udział w Komunii, a potem ustawili się w kolejce i zrobili to ponownie.

ERNA SCHMIDT „Live 1969-1971”; GURU GURU „The 1971 Bremen Concert”.

Oto dwie płyty, dwóch niemieckich zespołów z koncertowymi nagraniami mniej więcej z tego samego okresu. Okresu, w którym każda szanująca się grupa nie poprawiała potem swoich występów w studiu jak dzieje się to od ponad trzydziestu lat, a wszelkie pomyłki i potknięcia na scenie były akceptowane tak przez samych zainteresowanych jak i przez ich fanów. O ile Guru Guru znany jest chyba wszystkim wielbicielom krautrocka, o tyle Erna Schmidt już niekoniecznie.

Korzeni tego tajemniczego zespołu należy doszukiwać się w beatowej grupie R&B Corporation powstałej w Stuttgarcie na początku lat 60-tych z perkusistą Wolfgangiem Mathiasem. Ze względu na to, że grali do tańca modną, głównie big bitową muzykę dość szybko stali się lokalną gwiazdą. Sytuacja zmieniła się kiedy w zespole pojawił się  zafascynowany bluesem gitarzysta Hubert Stütz. To on skierował R&B Corporation na tory blues rocka w stylu Cream, Hendrixa, Ten Years After. Chociaż publiczność domagała się kawałków Beatlesów i Bee Gees, przy których znakomicie się bawiła oni postanowili penetrować inne kierunki szukając ich w długich improwizacjach. Pod koniec 1967 roku gdy dołączył do nich basista Walter Laible byli już popularni na południu Niemiec supportując takim wykonawcom jak Alexis Korner, Rory Gallagher, Brian Auger i Procol Harum. Chcąc wzbogacić brzmienie zatrudnili grającego na flecie Hartmuta Mau blisko związanego z Hellmutem Hattlerem późniejszym liderem Kraan. Ten skład skupił się na pisaniu własnych kawałków. Skoro muzyka nie miała już nic wspólnego ani z beatowymi hitami, ani z R&B wybrali nową, zabawną nazwę, Erna Schmidt.  W 1971 roku przypadek sprawił, że nawiązali kontakt z hrabią Matternich, który udostępnił im wiejski dworek w Wintrup, idealne miejsce do twórczej pracy i wypoczynku. To tam powstało wiele wspaniałych autorskich kompozycji granych później na koncertach. Koncertach będących w zasadzie długimi porywającymi improwizowanym jam sessions. Jeden z nich  zwrócił uwagę Rolfa-Urlicha Kaisera z wytwórni Ohr, który zaproponował im kontrakt płytowy, ale jak pokazał czas nigdy nie został zrealizowany. Zanim zespół rozpadł się w 1972 roku pozostawił sporo nagranego materiału. Spośród ponad dwudziestu godzin jakie się zachowały muzycy zdecydowali się na publikacje kilku fragmentów, które firma Garden Of The Light opublikowała w 2000 roku na kompaktowej płycie „Live 1969-1971”.

Pomimo, że utwory pochodzą z różnych lat pokazują zespół jako dobrze naoliwioną maszynę, która ani na moment nie zgrzyta. Na swoich koncertach z niekończącymi się improwizacjami często podpierali się sekcją dęta, Hammondem, a także fortepianem i wibrafonem, Tu mamy bardziej zwarty materiał (najdłuższy Ein Tag Aus Dem Leben Des Menschen P.” trwa „zaledwie” niecałe dziesięć minut) z typowo konwencjonalnym składem: bas, perkusja, gitara (zabójcza!), flet (cudowny!) i okazjonalnie saksofon. Stütz, zafascynowany Hendrixem płynnie zmieniający styl i brzmienie, okazał się znakomitym gitarzystą, zaś grający na basie Laible przypomina mi młodego John Wettona. Ale w miejscach gdzie pojawia się flet to Mau, obsługujący także saksofon, okarynę i obój, kupuje mnie za każdym razem. Żaden z dziesięciu zamieszczonych tu instrumentalnych numerów nie nudzi. Przeciwnie – każdy porywa, w każdym, nawet tak krótkim jak „See Ya”, czy w „Weiß Gott” (jednym z najstarszych utworów otwierający się pięknie brzmiącą gitarą) dzieje się wiele, oj dzieje. I niemal każdy zaskakuje odmiennym stylem. Już sam początek płyty z utworem tytułowym, w którym flet i gitara pokazując paletę zapadających w pamięć melodii rozpala umysł. Kojący „La Folie D’Espagne” z wysuwającym się do przodu fletem, licznymi zmianami tempa ostatecznie kopiąc tyłki ciężką gitarą zakończoną soczystym solem jest wzorcowym przykładem progresywnego rocka w stylu Focus. W „Rulaman” krautrock miesza się z jazzem, zaś potężny i przejmujący „Pass – Weites Luftmeer” przesiąknięty fletem i lekko podszyty jazzem można uznać za folk rockowe arcydzieło. I tak można z zachwytem wymieniać kolejne nagrania. A gdy płyta się kończy pozostaje żal, bo chciałoby się tej muzyki więcej i jeszcze więcej…

Za każdym razem gdy odtwarzam sobie jakikolwiek album Guru Guru wydaje mi się, że jest lepszy niż poprzedni jaki słuchałem. Ale tam, gdzie są trzy najwcześniejsze, czyli „UFO”, „Hinten”, i „Kanguru” nagrane w latach 1971-72 nic nie może się z nimi równać. Nawet stado świętych krów. No, chyba, że mówimy o koncertowym albumie „The 1971 Bremen Concert”, który niemiecka wytwórnia MiG-Music jako pierwsza OFICJALNIE wydała go 28 lutego 2025 roku.

Perkusista Maní Neumeier ze swoim nieziemskim zestawem bębnów i odurzonym wokalem, oraz basista Uli Trepte znali się bardzo dobrze grając wcześniej improwizowany free jazz w Irene Schweitzer Trio, przemianowane później na Guru Guru Groove Band. Przybycie gitarzysty Axa Genricha z Agitation Free w kwietniu 1970 roku sprawiło, że wszystko poszło z dymem, a z jego popiołów powstało prawdzie Guru Guru. Powiedzieć, że byli jednym z najbardziej niszczycielskich trzyosobowych zespołów na świecie to jak nic nie powiedzieć. Gdyby nie konkurencja ze strony Hendrixa, ta trójka z łatwością mogłaby zdobyć koronę Experience. Nawet, jeśli trwałoby to tylko kilka minut.

Był wtorek, 21 września 1971 roku. Tego wieczoru wystąpili w Bremen, w auli szkoły średniej mieszczącej się na Leibnizplatz. To cud, że lokalne Radio wysłało tam swoich dźwiękowców, którzy ten zabójczy występ zdolny przestraszyć niejednego „zwykłego” odbiorcę nawet dzisiaj nagrali na taśmę. Program wieczoru składał się z trzech długich utworów. Pierwszy pochodził z debiutanckiego albumu „UFO”; dwa następne z „Hiten”, który wydany kilka dni wcześniej zdążył już wywołać spore poruszenie w prasie. „Inżynier dźwięku, Conny Plank stworzył arcydzieło” – napisał niemiecki magazyn muzyczny Sounds. „Guru muzycznie bardzo się zmienili na lepsze, ich muzyka nie jest już tak nerwowa i rozproszona.” 

Koncert otwiera „LSD Marsch” wprowadzając nas w kosmiczny nastrój bez syntezatorów i (wierzcie, lub nie) bez LSD. W oryginale utwór trwał osiem minut,  tutaj jest ich dwadzieścia cztery. Potrójna bestia! Synchronizacja między muzykami jest wręcz mistyczna – czysty psychotropowy mentalizm. W apokryficznym tekście są momenty terezjańskich halucynacji, huśtawka nastrojów, demony z Hadesu, orbitowanie w chorym umyśle perwersyjnego Hannibala Lectera… Uff! Zostawiają Cream na poziomie przedszkola, a Hendrix bez wahania dołączyłby do tej zabawy. Dołujący mroczny głos Neumeiera wnosi do tej muzyki własny, indywidualny element – co do tego nie ma żadnych wątpliwości – a jego niesamowite bębny to hiper napędowy silnik z duszą pana Spocka i kapitana Kirka ze Star Treka mówiące odrębnym perkusyjnym językiem. Językiem plemiennym i bluźnierczym. Pogańskim i dzikim. Amazońskimi z zapachem kanibalizmu. Nigdy tego nie mówiłem, ale Guru Guru w tamtych czasach mógłby zjeść Pink Floyd na śniadanie z kiełbasą chorizo i chipsami na dokładkę.

Tył okładki.

„Bo Diddley”, w rytmie rhythm’n’bluesa  i ciężkiego blues rocka umiejscawia się obok Savoy Brown, Chicken Shack, Steamhammer, Groundhogs i pokazuje ogromną pomysłowość trzech szalonych guru. Wypuszczają nawet bąki w formie ciężkich riffów, które później staną się biblią szabatu dla całego zwariowanego świata. Co by nie powiedzieć, dali tu z siebie wszystko, a nawet więcej… W „Space Ship” mamy do czynienia z psycho-ektoplazmatyczną halucynacją. Trzy wulkany gęstej radioaktywnej magmy, które nie dają wytchnienia żadnemu zdrowemu neuronowi. Ta strategia jest tu oczywista, ale wkrótce zignorują ją odchodząc od utartego scenariusza przekształcając Guru Guru w akademię architektury dźwiękowej na najwyższym poziomie.

Ten niepowtarzalny, doskonały i absolutnie niezapomniany występ stworzony przez trzech Gaudich, którzy do perfekcji doprowadzili progresywny acid-space rock zdumiewa mnie za każdym kolejnym przesłuchaniem. I choćby tylko za to kłaniam im się w pas.