Z dalekich wypraw… TRUTH; HAYMARKET SQUARE; CHAMPIGNOS; TRUCK; BIB SET.

Z każdej wakacyjno-zagranicznej podróży staram się przywozić płyty nieoczywistych wykonawców z danego kraju. Czasem jest ich więcej, innym razem trafi się jedna, dwie… Zazwyczaj wybieram małe sklepiki ukryte gdzieś w  ciasnych uliczkach, pchli targ, miejscowy bazar… Miejsca, gdzie można dostać wszystko – od zardzewiałego gwoździa po Kałasznikowa. Te eksploracje są wyjątkowo ekscytujące, czasem zaskakujące. Bywało tak, że z Grecji przywiozłem argentyński artefakt, z Turcji zaginiony afrykański rarytas, a z Hiszpanii cudeńko ze Wschodniej Azji… Nie ważne, że czasem pudełko pęknięte, wkładka poplamiona, a sama srebrna płytka pokryta odciskami palców wielopokoleniowej rodziny. Jeśli kompakt w odtwarzaczu gra idealnie wszystko inne się nie liczy. Z tych dalekich wypraw przedstawiam kilka, które nie dość, że miło grają są uroczym wspomnieniem urlopowych wojaży.

TRUTH „Of Them And Other Tales” (1969-1970)

Truth to jedna z mniej znanych gałązek na niesamowicie rozległym muzycznym drzewie genealogicznym, które wyrosło z 1964 roku z Belfastu z zespołu Them. Tytuł albumu może sugerować, że to po latach odkryta zaginiona płyta Vana Morrisona i jego zespołu. Prawda jest taka, że kiedy Morrison zakończył działalność jego członkowie, Jim Armstrong (g), Kenny McDowell (voc) i Ray Elliot (flute, piano) utworzyli wraz z Curtisem Bachmanem (bg), oraz Reno Smithem (dr) zespół Truth. Ćwicząc jak szaleni i grając koncerty zyskali lokalną popularność. Nagrane utwory w latach 1969-1970 dziwnie zaginęły. Po latach odnalezione i oczyszczone ukazały się na podwójnej płycie CD. Ta wspaniała kolekcja pochodzi bezpośrednio z taśm matek i niewydanego acetatu. Większość z nich to nagrania zrobione na potrzeby filmu „College For Fun And Profit” z 1970 roku (zespół miał tam nawet mały epizod), oraz z acetatu nagranego na potrzeby planowanego albumu dla wytwórni Epic, która ostatecznie zrezygnowała z jego produkcji. Jak na grupę, która miała mało czasu na wspólne granie brzmieli naprawdę dobrze. Ich muzyka, głównie psychodeliczny rock Zachodniego Wybrzeża z wypadami w kierunku bluesowego soulu, funku, wschodnich klimatów z ciężkim sitarem, a nawet country jest bezbłędna, momentami oszałamiająca. A wszystko to z przyjemnym, melodyjnym, dynamicznym wokalem,  smakowitą gitarą i fletem. Tajną bronią zespołu był basista, który stworzył jedne z najbardziej hipnotycznych i melodyjnych linii jakich u innych nie słyszałem. Nie miejsce tu, by omówić wszystkie czternaście zamieszczone tu utwory, ale aby nie być gołosłowny wybrałem kilka dla zaostrzenia apetytu. „Music Is Life” to deklaracja programowa, która łączy w sobie psychodeliczne brzmienia z bluesem i soulem. Armstrong zaprezentował tu serię olśniewających jazzowych solówek gitarowych, a Bachman melodyjną linię basu. Folk rockowa ballada „High!” w stylu Byrds/Buffalo Springfield to numer, który od razu mi się spodobał i jeden z najważniejszych tego albumu… „6 O’Clock Alarm” to typowy lament dla białych kołnierzyków mówiący o tym, że życie jest okrutne gdy trzeba rano wstać i iść do pracy. Ale, uwaga –  w środku znajduje się pięciominutowy jam w stylu Jerry Garcia/Phil Lesh (obaj z Grateful Dead). Curtis Bachman zagrał jedną z najdłuższych solówek basowych jakie słyszałem, podczas gdy Jim Armstrong mógł sobie zaszaleć na swej gitarze. Z kolei trwający ponad dziesięć minut instrumentalny „Archimed’s Pad (Squared Room)” z plemiennymi bębnami jest tak samo hipnotyczny jak „The End” The Doors. Płytę zamykają trzy równie świetne utwory z organami i fletem ze wspomnianego acetatu – jestem pewien, że potężny „Castles In The Sand” rozwali głowę każdemu!

Podsumowując – to naprawdę znakomity zestaw archiwalny. Na ścieżkach z acetatu słychać niewielki szum, ale pozostałe nagrania są krystalicznie czyste. Im więcej go słucham (a słucham głośno!), tym staje się jeszcze lepszy. Szkoda, że ​​grupie nie udało się wydać normalnego albumu studyjnego.

HAYMARKET SQUARE „Magic Lantern” (1968)

Haymarket Square to kolejny przykład genialnych, psychodelicznych dźwięków pochodzących z amerykańskiego muzycznego podziemia końca lat 60-tych. Jak wiele z prezentowanych tu zespołów w swoim czasie nagrali tylko jedną płytę. Ale jaką! Dwa oryginalne egzemplarze sprzedano na Discogs za 1500 i 2700 funtów! Zespół powstał po rozpadzie chicagowskiej garażowej kapeli The Real Things. Dwaj osiemnastolatkowie, perkusista John Kowalski i gitarzysta rytmiczny Bob Homa postanowili trzymać się dalej razem i z innym składem stworzyć nowy zespół. Pierwszy na ogłoszenie w lokalnej prasie zareagował o rok młodszy gitarzysta Marc Swenson, który zaimponował im swoją grą w stylu Dave’a Daviesa z The Kinks. Etat  dostał od ręki. Mając tak znakomitego gitarzystę, Bob przejął rolę basisty. Pozostało jeszcze jedno stanowisko do obsadzenia – wokalista. Próbowano kilku, ale żaden nie pasował. Któregoś dnia zgłosiła się do nich dwudziestoletnia blondynka. Młodzieńców ogarnęły wątpliwości. Był rok 1967, dziewczyny pełniące rolę wokalistek w zespołach rockowych były rzadkością. Okazało się, że Gloria Lambert obdarzona mocnym, pewnym i dość oryginalnym głosem idealnie pasowała do psychodelicznej kapeli. Tak więc można powiedzieć, że już na starcie wyprzedzili o krok inne miejscowe zespoły. Nazwę kwartetu wymyślił John Kowalski; inspiracją był pomnik upamiętniający protest robotników jaki miał miejsce na Placu Haymarket w Chicago w 1886 roku.

W krótkim czasie zdobyli silną lokalną renomę i popularność na chicagowskiej scenie rockowej, grając w prestiżowych miejscach, takich jak Electric Playground i Playboy Mansion, a także w wielu klubach młodzieżowych. Ich akcje poszły w górę, gdy wystąpili razem z The Yardbirds i Cream, a także lokalnymi ulubieńcami: H.P. Lovecraft, Saturday’s Children i Shadows Of Knight. Komponowali własne utwory wchłaniając miejskie tradycje bluesowe i folkowe, dodając odrobinę okultystycznych akcentów. Brzmienie miało specyficzny charakter. Urzekła mnie zwłaszcza perkusja – z jednej strony inspirowana stylem „surf”, z drugiej miała puls czystego hard rocka. Gitara ma lekko rozmyty dźwięk, bas gra nietuzinkowym biciem. a wspaniały wokal Glorii przypomina Grace Slick i Janis Joplin. Przełom nastąpił w 1968 roku. Muzeum Sztuki Współczesnej w Chicago zaproponował im wzięcie udziału w dwutygodniowej instalacji „Light Circus”. Był to projekt artystyczny typu „światło i dźwięk” dwóch profesorów Uniwersytetu Illinoise. Grupa przyjęła ofertę i stworzyła na tę okazję pięć oryginalnych utworów, które razem z coverem Tiny Bradshawa „The Train Kept A-Rollin” znalazły się później na płycie „Magic Lantern” wydanej przez małą wytwórnię Chaparral Records w nakładzie… 100 sztuk! Biorąc pod uwagę, że album został skomponowany specjalnie na potrzeby „Light Circus” muzyka była dość surowa, co nie znaczy, że zła. Przeciwnie. Na płycie znajduje się sześć nagrań i tylko jeden trwa krócej niż siedem minut. Wszystkie mają cudowne, odlotowe brzmienie. Utwory takie jak „Phantasmagoria” i „Amapola” plasowały zespół w samym sercu hitów takich grup jak Jefferson Airplane, It’s A Beautiful Day i Grateful Dead. Otwierający „Elevation” to niesamowity kawałek psychodelii z Zachodniego Wybrzeża zbudowany na pulsującej perkusji Kowalskiego, przesiąkniętym acidowym wokalem Glorii Lambert i smakowitym solem Swensona. Numer jest jednocześnie złowieszczy i na swój sposób komercyjny. Wspomniany wyżej energetyczny „The Train Kept A-Rollin” moim skromnym zdaniem przebija inne bardziej znane wersje w tym Aerosmith i Johnny Burnette’a. Rozbudowany, improwizowany „Ahimsa” nawiązywał do starożytnej indyjskiej zasady niestosowania przemocy wobec wszystkich istot żywych i otworzył Swensonowi okazję do zaprezentowania swojej gry na gitarze z fuzzem, a Kowalskiemu do perkusyjnego solo wzorowane na „Toad” Gingera Bakera. Całość kończy „Funeral”, improwizowany, dziesięciominutowy jam, który tak naprawdę mógłby trwać co najmniej dwa razy dłużej…

Po nagraniu płyty Bob opuścił zespół, ale doskonała reputacja grupy na szczęście na tym nie ucierpiała. Niestety nic więcej już nie nagrali. W 1974 roku dali ostatni koncert, po czym się rozpadli. Cóż, jeśli ma się zostawić po sobie tylko jeden doskonały album, to „Magic Lantern” właśnie nim jest.

CHAMPIGNONS „Première Capsule” (1972).

Tym razem coś dla miłośników kanadyjskiego rocka progresywnego spod znaku King Crimson, Jethro Tull i VDGG. W zasadzie niewiele wiadomo o tym pochodzącym z Shawinigan z prowincji Quebec zespole. Założył go… wikariusz parafii St-Pierre w Shawinigan Emile Naud, którego ciągnęło do muzyki. W maju 1972 roku Naud porzucił parafię, nawiązał kontakt z dwudziestoletnimi muzykami. Byli to: perkusista Alain Vincent, klawiszowiec Daniel Maillette, basista Alain Lavalle, oraz gitarzyści Jacques Paradis i Alain Charette. Sam Emile Naud był głównym wokalistą, flecistą i saksofonistą. Zakładając Champignons chciał promować francuskojęzyczny rockowy underground. Jeszcze tego samego roku Pieczarki wydają album w wytwórni Les Jeunes Artistes Associés. W rzeczywistości była ona stworzona przez zespół tylko w celu jej wydania. Na płycie zatytułowanej „Première Capsule”, na której widzimy kolorowego grzyba, muzycy nie kryją swoich zainteresowań: odurzaniem i tworzeniem psychodelicznej muzyki. Ale tak naprawdę „Première Capsule” to coś więcej niż płyta dla osób na haju. Choć intencją było zaproszenie do halucynacyjnej podróży, orientacje pozostają progresywne.

To delirium składające się z siedmiu utworów rozpoczyna się od „Dynamite”, gdzie płonący saksofon prowadzi nas w stronę szorstkiego, nieco latynoskiego jazzu. Po tym instrumentalu Les Champignons oferują nam „Le Ghetto Noir”, bluesa trwającego ponad siedem minut na kwasie, pachnącego potem i gorącymi nocami. Nadchodzi dysonansowy „Rêve Futur” i solo acid rockowych gitar, którym towarzyszy piękny, stłumiony flet. Po jazz folkowym interludium „Le Train”, gdzie flet i gitara robią świetną robotę, pojawia się najdłuższy, ponad dziesięciominutowy „Le Château Hanté” (Nawiedzony zamek). Utwór nie dający się jednoznacznie sklasyfikować. Wolny, mroczny, z koszmarnym tempem, w którym gotyckie szepty Emile’a Naud’a nie dodają otuchy. Jak dla mnie odlotowy klasyk! Po takim horrorze powrót do jazzowych dziwactw w „Folies Du Mercredi” jest jak zbawienie i brzmi zdecydowanie swobodniej, choć też nie jest lekki. W sumie – niecałe czterdzieści minut, a dzieje się tu tak wiele. Jeśli jeszcze nie znacie tej płyty koniecznie posłuchajcie!

TRUCK „Surprise! Surprise!” (1974)

Ostatnim razem, kiedy czułem taki entuzjazm wobec zespołu pochodzącego z egzotycznego zakątka świata był urugwajski Los Mockers. Tym razem trio Truck, jedno z „marzeń kolekcjonerów”, pochodzi z innego miejsca na Ziemi, Azji Południowo-Wschodniej, a konkretnie z Singapuru. Zespół był odłamem pop rockowej grupy October Cherries. Jej skład to basista/wokalista Jeremiah „Jay” Shotam, gitarzysta Peter Diaz i perkusista Richard Khan. W 1974 roku wydali album „Surprise! Surprise!”. Dzięki reedycjom z 2004 (LP) i 2005 roku (CD) zyskał on status kultowego albumu. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy oniemiałem. Singapur i TAKA płyta..? Czy to możliwe..? Możliwe! Przestrzeń dźwiękowa jaką zajmuje plasuje się w przegródce „nie ignorować!”. Zespołowi udało się odtworzyć lśniącą markę beatlesowskiego psychodelicznego popu. Nie bez kozery w Malezji nazywano ich „singapurskimi Beatlesami”.

Główną rzeczą, która sprawiła, że ​​z wielką przyjemnością wracam do tego albumu, są urocze piosenki. Naprawdę nie ma tu ani jednego słabego kawałka. Ktoś porównał go do płyt Paula McCartneya z ery Wings i powiem, że to całkiem trafne porównanie. Hiper melodyjna muzyka, chwytliwe melodie przeplatane dźwiękami syntezatorów i absurdalnymi tekstami mają w sobie coś z Sir Paula. Rzewny utwór tytułowy, rozpoczynający się w klimacie Nazz spotyka The Beatles z przeładowanymi harmoniami dla wielu może już w tym momencie być punktem kulminacyjnym. Ale spokojnie – idźmy dalej. „Broken Chair” z gigantycznym refrenem to ballada na lata. Absolutnie niesamowity kawałek, w którym zakochałem się po uszy. To samo mogę powiedzieć o „These Words I Sing For You” i „This Is Our Love Song” w stylu Badfinger trzyma się za ręce z Bee Gees. Z kolei barokowa aranżacja smyczkowa w „Love Blooms All Over Me” przenosi nas do raju dla zombie. „One Fine Day” z nieodparcie funkową linią basową można by uznać za najlepszy utwór melodyjny Stevena Stillsa, Natomiast „Take Me Ohio” łączy eklektyzm „Martha My Dear” z beztroskim klimatem „Ob-la-di ob-la-da„, podczas gdy „Earth Song” i odpowiednio zatytułowany „Dreamseller” mimo, że są od siebie oddzielone tworzą nierozerwalny popowy duet na tym albumie.

Zawsze powtarzam, że muzyka ma nie tylko wzruszać i poruszać – ma też bawić i powodować byśmy czuli się wyluzowani i szczęśliwi. „Surprise! Surprise!” daje mi tę radość od pierwszego do ostatniego dźwięku. To dzięki takim płytom świat wydaje mi się bardziej kolorowy i bezpieczny.

BIB SET „It Wasn’t Meant To Happen…” (1969)

Grupa „BIB Set” została założona w szwedzkim  Olofström w 1966 roku przez wokalistę/perkusistę Björna Ingvara Björnssona. I to jego inicjały tworzą pierwszy człon nazwy zespołu. Początkowo wzorowali się na Rayu Charlesie i Spencer Davis Group. W 1967 roku zgromadzili materiał na album, ale gdy pojawił się Hansson & Karlsson, a na Wyspach Traffic ze swoimi płytami radykalnie zmienili spojrzenie na muzykę. Ostatecznie cały materiał trafił do kosza. Drugą próbę w zupełnie innym stylu BIB Set podjął dwa lata później, ale Björnsson był już wtedy zmęczony graniem progresywnego rocka i opuścił zespół przed ukończeniem prac w studiu. Na szczęście pozostali muzycy się nie poddali i projekt doprowadzili do końca. Co ciekawe, na okładce pierwszych wydań poza informacją, że jest to trio nie wymieniono żadnych nazwisk. Źródła zewnętrzne i późniejsze reedycje podają, że tymi trzema muzykami byli: Tommy Tillman (wokal, gitara basowa), Roland Gärdh (perkusja) i Hans Eng (organy). Ani słowa o Björnie Ingvarze, który nieco później założył Björnson Band.

Patrząc na rok jej wydania jakość muzyki jest więcej niż znakomita. Jestem zachwycony fantastycznym brzmieniem jakie stworzyli łącząc mroczną psychodelię z progresywnym stylem. które szalały w ówczesnej europejskiej muzyce rockowej. Kompozycje mistrzowsko prowadzone przez klawisze (głównie organy Hammonda) są w stylu undergroundowych zespołów takich jak Damnation Of Adam Blessing, Frame, Xhol Caravan i Sain Whale gdzie króluje mrok. To jedna z najlepszych progresywnych pozycji z przełomu dekady, z atmosferą niemal tak mroczną jak okładka albumu. Jazzowe bębny i wirujące, przesiąknięte pogłosem organy przypominają duet Hansson & Karlsson, ale fortepian, bas i dobry wokal mają tu inny smak, którego nie ma na żadnym innym albumie (przynajmniej nie ze Szwecji). Znakomity miks jest niemal trójwymiarowy, z dźwiękami przemieszczającymi się nad głową, za głową i przed oczami, a wszelkie barwy znikają w mrocznej dali, by za chwilę pojawić się blisko uszu. Aby w pełni docenić jego atmosferę wypełnioną ciężkim powietrzem trzeba grać go od początku do końca w zupełnej ciemności ze słuchawkami na uszach. Tylko wtedy ujawni on swoją zniewalającą moc i mroczność. Nie chcąc psuć nikomu przeżywania po swojemu tej muzyki odpuszczę sobie opisywanie każdego z pięciu zamieszczonych tu utworów, z których ostatni, „Tears From A Black Angel”, trwa blisko czternaście minut. 

FIRE „Father’s Name Is Dad” (1967-1970)

Mający ogromny potencjał zespół Fire (początkowo The Fire) został w epoce tak potraktowany przez wytwórnie płytowe i menedżerów, że zatonął praktycznie bez śladu. Pamięć o nim przetrwała dzięki dziwnie zatytułowanemu singlowi „Father’s Name Is Dad” i bardzo dobremu albumowi „The Magic Shoemaker” z 1970 roku, który dziś osiąga ogromne ceny na rynku płyt winylowych. Ich niesamowita muzyka to psychodeliczny rock typowy dla przełomu lat 60/70. Jak na tę scenę, która wtedy była już praktycznie martwa i pogrzebana, płytę okrzyknięto arcydziełem gatunku. Nie tak dawno magazyn „Record Collectror” umieścił ją na liście dwudziestu najchętniej kupowanych płyt w Wielkiej Brytanii! Dziwi mnie, że ta koncepcyjna baśń zmierzająca w stronę progresywnego rocka rzadko pojawia się w dyskusjach wśród kolekcjonerów szukających psychodelicznych brzmień. Moim zdaniem Fire, choćby tylko za odważną próbę bycia innym, miał pełne prawo stanąć w jednym szeregu obok grupy Smoke, czy wczesnych Pink Floyd. Cenę jaką za to zapłacili była wysoka, więc cieszę się, że od dawna jestem w posiadaniu jego kompaktowej reedycji, a gdy w 2021 roku ukazał się trzypłytowy zestaw zawierający absolutnie wszystko, co zespół kiedykolwiek nagrał szybko stałem się jego właścicielem. Dało mi to szansę pełnego rozkoszowanie się naprawdę dobrym materiałem i refleksją, co mogłoby się wydarzyć gdyby w epoce Fire otrzymał więcej życzliwego wsparcia.

Trzypłytowy zestaw wszystkich nagrań zespołu Fire.

Zacznijmy od początku, od roku 1966, kiedy to trzech muzyków z Hounslow w zachodnim Londynie założyło zespół o nazwie Friday’s Chyld. Dwoje z nich: Dick Dufall (gitara basowa) i Bob Voice (perkusja) dziś są praktycznie nieznani, ale trzeci, Dave Lambert, to przyszły gwiazdor szalenie popularnej na Wyspach grupy Strawbs. To on był mózgiem zespołu, to on grał na gitarach i klawiszach, był też głównym wokalistą. Grając w lokalnych pubach i klubach zaczęli zdobywać zwolenników. W jednym z nich wypatrzył ich Ray Hammond, dziennikarz lokalnej popołudniówki. Dzięki niemu w 1967 roku odbyli dwie sesje nagraniowe. Ich owocem były cztery utwory jasno nawiązujące do epoki Beatlesów pokazując zdolność Lamberta do pisania porywających melodii. Podczas sesji poznali dwójkę menadżerów: Johna Turnera i Dereka Savage’a, którzy (delikatnie mówiąc) usunęli Hammonda biorąc zespół pod swoje skrzydła.

Z takiej armaty można dać niezłego ognia! Trio Fire (1968).

To on byli odpowiedzialni za podpisanie  kontraktu płytowego z Decca głównie dzięki wczesnej wersji utworu „Father’s Name Is Dad”. Wyglądało to różowo, ale wytwórnia straciła zainteresowanie zespołem kiedy singiel przeszedł bez echa. Sprytni panowie poszli z nim do Apple. Acetat trafił do rąk Paula McCartneya, który mając wysokie wymagania stwierdził, że piosenka nie jest zła, ale brakuje jej dynamiki. Gotów był wydać ją na singlu pod warunkiem, że zespół doda więcej gitar i ozdobi ją harmoniami wokalnymi. Nic nie pomogło – singiel i tym razem się nie sprzedał. Obie wersje zawarte są w tym zestawie, więc można samemu ocenić, czy ex-Beatles miał rację. Moim zdaniem powinien zostawić go w spokoju. Podczas, gdy wielu wykonawców ewidentnie zmierzało w kierunku brzmienia opartego na bluesie naśladując Cream i Hendrixa londyńczycy zaproponowali popową melodię w stylu Beatlesów z szaleństwem The Who. I nie było to takie złe skoro potem grało go bardzo wielu wykonawców (zostało  nawet samplowane przez Pet Shop Boys w utworze „Flamboyant” w 2004 roku). Ja doliczyłem się blisko dwudziestu oficjalnych coverów, co świadczy o sile jego potężnych akordów.

W tym czasie zespół nagrał kilka innych singli, w tym chwytliwy „Spare A Copper” i znakomity „Will I Find Love”. Ten ostatni został nieco zepsuty przez harmonie wokalne dodane później przez wytwórnię bez wiedzy zespołu. Nawiasem mówiąc Mike Berry, szef Apple Publishing stale odrzucał wartościowe utwory, aż wpadł na „genialny” pomysł, żeby zespół nagrał jeden z jego własnych numerów. Widać, całkiem serio uważał się za lepszego kompozytora niż Lambert. Utwór nosił tytuł „Round The Gum Tree” i… szczerze… to najgorszy singiel popowy jaki słyszałem w swoim życiu! Nie dziwię się, że trio długo broniło się przed jej nagraniem; pewnie gdy go śpiewali zaciskali zęby ze złości. Mała płytka okazała się totalną klapą („Melody Maker” uznał ją za „niewiarygodny śmieć… największy syf roku”) i nadszarpnął reputację zespołu robiąc więcej szkody niż pożytku.

Wszystko co zespół nagrał w latach 1967-1968, również te pod nazwą Friday’s Chyld jak i te nagrane, a nigdy nie wydane, zostały zebrane na pierwszym dysku. Kolejność utworów jest dość sprytnie dobrana – cztery odrzuty są flankowane wcześniejszymi nagraniami popowymi, co podkreśla dążenie zespołu do dojrzałości i stania się poważnym zespołem blues rockowym. Najciekawszym z tych czterech jest dziesięciominutowy „Alison Wonderland” z doskonałą melodią, która powraca triumfalnie na końcu, po przejściu przez różne fragmenty. Tekstowo nie pasował do historii „Shoemakera”, więc nie znalazł się na albumie, ale tutaj to udane znalezisko. Myślę, że wielbiciele mod/psych/popu słuchając tych rzadkich artefaktów zebranych na tej pierwszej płycie będą (tak jak ja) w siódmym niebie.

W 1970 roku Fire wyglądał znacznie bardziej poważnie

Po niezbyt miłej współpracy z Apple na horyzoncie ponownie pojawia się Ray Hammond, który załatwia im kontrakt z Pye Records. Na początku 1969 roku zaczęli składać elementy, z który miało powstać „The Magic Shoemaker”. Niestety, wytwórnia z niezrozumiałych do dziś względów zwlekała z jego wydaniem aż do września 1970 roku, w którym to czasie psychodeliczno bluesowe brzmienie zespołu było jedynie łabędzim śpiewem. I właśnie to wydawnictwo plus dema stanowi drugą płytę zestawu. Grafika oryginalnej okładki jest niesamowita. To reprodukcja słynnego dzieła „The Village Cobbler” holenderskiego malarza z okresu baroku, Jana Victorsa, ucznia samego Rembrandta. Może wydaje się to dziwne, ale między innymi za tę okładkę pokochałem ten krążek.

Front okładki.

Lambert wielokrotnie zaprzeczał, że „The Magic Shoemaker” był albumem koncepcyjnym. Przynajmniej w znaczeniu, w jakim termin ten jest używany dzisiaj. Twierdzi, że to prosta bajka i nic więcej. Słuszna uwaga, ponieważ nie ma tu nic z powagi większości albumów koncepcyjnych. Zespół opowiada historię szewca Marka, któremu udaje się stworzyć magiczne buty dając noszącemu moc latania. Mark pożycza je królowi, który odlatuje do sąsiedniego królestwa, aby skutecznie zapobiec wojnie. Misja się udaje i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Lekkość opowieści wzmacniana jest przez narrację Lamberta pojawiająca się między utworami, które pokrywają się, niektóre ściśle, inne w bardziej abstrakcyjny sposób z epizodami całej historii. Pomijając krótszy niż minuta utwór otwierający i zamykający, oraz równie krótki, ale zabawny „Happy Man Am I” z udziałem Dave’a Cousinsa na banjo, sam album składa się z ośmiu piosenek. Muzycznie utwory podążają za prostym, gitarowym pop rockowym szablonem różniąc się znacznie stylem i tempem z psychodelicznymi wzmocnieniami szczególnie w „Tell You A Story” z zapadającą w pamięć melodią i długiej instrumentalnej kodzie w bluesowej balladzie „Reason For Everything”. Bardzo podoba mi się także „Shoemaker” z piękną melodią i uroczą, opadającą frazą fortepianową, ale serce skradł mi „I Can See The Sky” z surowym, freakbeatowym klimatem. Nie ma tu właściwie żadnego utworu do odrzucenia – wszystkie są znakomite. Wokal Lamberta usadowiony gdzieś pomiędzy Rogerem Daltreyem, a Davidem Bowie bywa momentami nieco przesadnie afektowany, ale jego doskonała muzykalność jest niepodważalna. Skromne trio wspomagają tu instrumenty klawiszowe i najwyższej klasy gitary prowadzące w wykonaniu samego lidera i gościa specjalnego, Paula Bretta z Velvet Opera. Jedyne zastrzeżenia jakie można mieć to mętna produkcja nieco psująca muzyczne pomysły.

Tył okładki zaprojektowany przez Petera Dixona

Bonusowe dema są niemal tak dobre, jak wersje albumowe, a czasami lepsze, co sugeruje, że porządna praca producencka mogłaby przekształcić dobre pomysły muzyczne w album najwyższej klasy. Ta druga płyta kończy się kilkoma utworami nagranymi przez Lamberta z dwoma nowymi towarzyszami w nieudanej próbie utrzymania zespołu przy życiu po tym, jak „The Magic…” nie sprzedał się tak jak tego oczekiwali. Jednym z nich jest utwór zatytułowany „Back There Again” z chwytliwym, gitarowym riffem, który w moich uszach brzmi zadziwiająco podobnie do „Stormbringer” Deep Purple. Blackmore znany był z tego, że zawsze wytężał słuch, aby znaleźć dobry kawałek, ale w tym przypadku musi to być zbieg okoliczności, ponieważ ten utwór po raz pierwszy ujrzał światło dzienne właśnie tu i teraz. No, chyba że Ritchie spędził trochę czasu w piwnicy Pyre Records grzebiąc w szpulach… 

Po słabej sprzedaży albumu, którego nie promowały żadne koncerty zespół rozpadł się. Dufall i Voice dołączyli do ​​Paula Bretta tworząc Paul Brett’s Sage, a Dave zajął się pracą studyjną. Potem dołączył do King Boogie Band, który powstał z popiołów Mungo Jerry, aż w końcu, w 1972 roku zastąpił Tony’ego Hoopera w Strawbs będąc jego członkiem (z małymi przerwami) do 2021 roku. I to mógłby być koniec opowieści, gdyby nie to, że trzydzieści sześć lat później muzycy spotkali się raz jeszcze, by przedyskutować, czy warto po tak długim czasie zagrać całą płytę na żywo. Ostatecznie zrobili to. Dla siebie i dla potomności. W projekt zaangażował się również ich stary przyjaciel, Ray Hammond. Oryginalnie „The Magic Shoemaker Live!” ukazał się 6 października 2008 roku nakładem Angel Air Records i jest trzecią płytą tego wydawnictwa.

Powrót po latach z płytą „Live” (2007).

Mówiąc „koncert” mam na myśli dwa występy jakie dali w Windlesham Theatre w Surrey 30 listopada i 1 grudnia 2007 roku. Dave nie mógł być jednocześnie narratorem, głównym wokalistą i grać na kilku instrumentach, więc Ray wkroczył do akcji pięknie opowiadając historię sprytnie przerobioną, aby uwzględnić motywy dwóch autorskich klasyków, które nie znalazły się na oryginalnym albumie: „Father’s Name Is Dad” i „Treacle Toffee World”, co czyni go wydarzeniem celebrującym ich krótką karierę. Materiał z 1970 roku generalnie jest ulepszony. Co prawda traci trochę energii i psychodelicznego bluesa z oryginału, ale zyskuje dzięki prawidłowemu nagłośnieniu i świetnych harmonii wokalnych.

Otwierający go „Overture (To A Shoemaker)” zapowiada muzyczną podróż; jak sugeruje tytuł, zawiera on fragmenty melodii z wielu utworów, które wpisują się w prawdziwie teatralną tradycję. W ten sposób wskazuje również na mnogość stylów muzycznych, z którymi zespół się mierzył… „Children Of Imagination” rozpoczyna delikatny fortepian stopniowo nabierający głośności, by ostatecznie stać się tłem dla kapryśnego tekstu, który nie pozostawia wątpliwości co do fantastycznego charakteru muzycznej opowieści. Fortepian cichnie tak szybko, jak się pojawił, staje się coraz bardziej odległy, a delikatne ozdobniki na flecie podkreślają dziecięcy motyw. Okrzyki zachwytu publiczności towarzyszą perkusji, która zapowiada „Tell You A Story”. Ten utwór porywa, łącząc w sobie zdecydowanie psychodeliczne brzmienie gitary elektrycznej w stylu Hendrixa, ze świetnymi partiami basowymi i znakomitymi harmoniami wokalnymi, które są częstym elementem albumu. Kontrastuje z nim „Magic Shoes”, w którym początkowo prosty fortepian akompaniuje wokalowi Dave’a Lamberta. Bajka trwa dalej, a do coraz bardziej bluesowego fortepianu dołącza mocna sekcja rytmiczna. Zagrany w wolniejszym tempie „Reason For Everything” ma przyjemnie brzęczącą gitarę i jeszcze większą ilość pięknie połączonych harmonii, zaś wibrujący, energiczny, zdecydowanie wciąż świeżo brzmiący „Treacle Toffee World” to jeden z najsłynniejszych utworów Fire z ery psychodelii. Klimatyczny „Only A Dream” z pełnym emocji śpiewem to zdecydowanie mój ulubiony numer. Skąpa instrumentacja stopniowo nabiera tempa, tworząc tło dla hymnowych refrenów i wokalnych harmonii, którymi trudno się nie rozkoszować. Kolejny z moich ulubionych to „Flies Like A Bird” gdzie niewinny, melodyjna gitara elektryczna podparta znakomitym basem i perkusją prowadzi do czegoś, co jest o wiele bardziej grunge’owe. Jakież to fantastyczne!

Najważniejszymi momentami tego koncertu (przynajmniej dla mnie) były dwa bardzo intymne utwory. Pierwszy to „It Would Never Have Happened In My Days” zaśpiewany przez Lamberta z gitarą akustyczną, który ubolewa nad problemami młodego pokolenia takimi jak zdrada, niechciana ciąża, rozbite auto… ten album z pewnością nie trzymał się zasad. O drugim za chwilę, bo tuż potem mamy pełen dysonansów i brudnych gitar „War”. Myślę, że każdy zespół punkowy byłby z niego dumny! Zupełnie inny jest „Like To Help You If I Can” z jazzowym klimatem, mnóstwem światła i cienia, oraz pełnym duszy wokalem. Bogata, melodyjna gitara elektryczna, oraz sympatyczny bas i perkusja dopełniają całości… „I Can See The Sky” to kolejny rockowy utwór z bardzo wyrazistą gitarą basową i wieloma ekscytującymi zwrotami akcji, w tym świetną grą na harmonijce w wykonaniu lidera. Choć „Father’s Name Is Dad” nie znalazł się na oryginalnym albumie powszechnie uważany jest za wisienkę na torcie zespołu Fire. I nic dziwnego. Biorąc pod uwagę doskonałą jakość dźwięku w „The Magic Shoemaker Live!” ta wersja w pełni oddaje istotę utworu – jest potężna i energiczna do granic możliwości… „It’s Just Love” – ten utwór znany jest fanom Strawbs dzięki rockowemu kawałkowi „Just Love” z płyty „Hero And Heroine”. Ta wersja jest jednak łagodniejsza, a jej akustyczna interpretacja spotyka się z ciepłym aplauzem. Fortepian, na którym gra Lambert, wprowadza w nagranie „Shoemaker” zapewniając sympatyczny akompaniament do jego melancholijnego wokalu. Tempo przyspiesza, aż do momentu, gdy zdominują go teatralne brzmienie klawiszy, wywołując nostalgię i przywodząc na myśl intra do przedstawień dla małych dzieci, a na zakończenie mamy całkiem przyjemne akcenty perkusyjne. Finał koncertu (oczywiście przed bisami!) to radosny, skifflowy numer „Happy Man Am I” – tak optymistyczny, jak sugeruje sam jego tytuł. Choć przywodzi na myśl Lonniego Donegana i jemu podobnych, utwór zawiera pięknie opowiedziany fragment Raya, który pomaga szczęśliwie zamknąć wszelkie wątki tej baśniowej opowieści.

Drugim po „It Would Never Have…” najważniejszym dla mnie momentem koncertu było wykonanie „Mama When Will I Understand”. Na drugim krążku tego zestawu znajduje się jego inna wersja zagrana w ciężkim bluesowym formacie. Tutaj jest ona zredukowana do ekspresyjnego fortepianu i tekstu emocjonalnie przekazanego z pespektywy dziecka. Lambert z wielkim bólem w głosie porusza w nim tematy takie jak rasizm i uzależnienie od narkotyków. Po raz kolejny pokazuje też swoją wszechstronność i umiejętność śpiewu, które doskonale uzupełniają emocje każdego utworu. Doskonałe zwieńczenie absolutnie fascynującego albumu.

Pytanie, które nieuchronnie się nasuwa brzmi: czy Fire zasłużyli na większy sukces z tym materiałem? Słuchając tych trzech płyt, odpowiedź zdecydowanie brzmi: TAK! Z lepszym zarządzaniem i lepszym wsparciem w studiu mogliby osiągnąć o wiele więcej. Ale choć los był przeciwko nim, teraz mamy szansę delektować się całą ich spuścizną.

Muzyczne klejnoty z Ameryki Południowej: Aguaturbia, El Ritual, Grupo Ciruela, Manal.

Rozkwit muzyki rockowej w Europie i Stanach Zjednoczonych z jej różnymi podgatunkami  jaki miał miejsce w latach 60 i 70-tych XX wieku spowodował, że niemal w każdym z tamtejszych zakątków powstawało wiele znakomitych, a dziś zapomnianych wykonawców,  których twórczość mozolnie odkrywają muzyczni archeolodzy. Ten rockowy boom rozlał się po całym świecie, docierając do miejsc, dla nas Europejczyków egzotycznych jak Indonezja, czy Nowa Zelandia. Tym razem zapraszam do Ameryki Południowej – prawdziwej kopalni muzycznych diamentów.

AGUATURBIA „Aguaturbia” (1970).

Po przygodzie z Los Jokers perkusista Willy Cavada razem z gitarzystą Carlosem Coralesem, wokalistką Denise (żona Coralesa) i basistą Ricardo Brionesem w 1968 roku założyli w Santiago, psychodeliczny zespół Aguaturbia. Pierwszy album, nagrany na żywo w dość prymitywnych warunkach i wydany w 1970 roku uważany jest za kamień węgielny chilijskiego rocka.  Album ostry, pełen energii, ciężkich riffów i przesterów z eterycznym żeńskim wokalem i angielskimi tekstami nawiązuje do stylu Jefferson Airplane. Autorskie kompozycje w połączeniu z dynamicznymi coverami nadały mu intensywność, która wydaje się świeża i porywająca. Gitarzysta swoimi potężnymi solówkami wprawia w zachwyt niejednego malkontenta. Jego kunszt dostrzec można w każdym z ośmiu nagrań. Trudno wskazać wyróżniające się utwory – wszystkie są znakomite! Mnie uwiodła hipnotyczna interpretacja „Somebody To Love” Jefferson Airplane, oraz zmysłowa i niezwykle elektryzująca „Erotica” będąca wyimaginowaną ścieżką dźwiękową do filmu o seksualnej rewolucji. Uwodzicielski wokal Denise w tym drugim płynnie łączy się z porywającą gitarą Carlosa; na kilometr czuć, że między nimi jest coś więcej niż tylko muzyka. Dreszcze towarzyszą mi w „Ah Ah Ah Ay” z porywającym perkusyjnym solo Willy’ego Cavady perfekcyjnie zagrane i nagrane w jednym ujęciu i w znakomitym, sześciominutowym „Blues Of The Westside”. Całą pulę zgarnia jednak genialna wersja hitu „Crimson And Clover” amerykańskiego zespołu Tommy James And The Shondells z 1968 roku, który w Stanach przez szesnaście tygodni był numerem jeden na listach przebojów. Kwartet przekształcił tę popową klasykę w pulsujące psychodeliczne arcydzieło!

Album „Aguaturbia” z przełomowym stylem i surowym charakterem oferując prawdziwie porywającą podróż dźwiękową pozostaje pozycją obowiązkową dla każdego, kto zgłębia korzenie rocka w Ameryce Łacińskiej. Owa muzyczna ekspresja w połączeniu z prowokacyjną okładką przekraczały granice konserwatywnego, mocno katolickiego społeczeństwa chilijskiego tamtych czasów. Zdjęcie zespołu siedzącego nago w półciemnym pokoju wywołało niemałe poruszenie (na drugiej płycie poszli dalej – ukrzyżowali swojego lidera); sklepy odmówiły jego sprzedaży, prasa i Kościół go ocenzurowali. Album (jak i zespół) stał się symbolem artystycznego buntu nie tylko w Chile, ale również na większej części kontynentu.

EL RITUAL „El Ritual” (1971)

Ten krótkotrwały, ale ważny meksykański zespół z Tijuany silnie związany z Los Dug Dug’s ( w pewnym momencie niemal wszyscy byli jego członkami) powstał pod koniec lat 60-tych, w okresie wielkich przemian społeczno-politycznych nie tylko w Meksyku. Tworzyli go czterej znakomici muzycy o niezwykłej wyobraźni: Abelardo Barceló Durazo (dr, voc), Francisco Arturo Bareño Pérez (g. flute, voc), Martin P. Mayo (org, voc) i Gonzalo Hernández (bg, voc). Swój jedyny album nagrali w 1971m roku w legendarnej wytwórni Raff Records. Zespołowi w znakomity sposób udało się stworzyć bardzo oryginalny konglomerat rocka psychodelicznego, hard i blues rocka, oraz progresywną psychodelię z całym bogactwem folkowo azteckich brzmień z akcentami jazz rocka. Jak widać jest w czym wybierać. Mroczne utwory przeplatają się  z przyjemnymi melodyjnymi kawałkami, przy czym zespół nie stronił od improwizowania. Wszystko połączono w wyjątkowo spójny sposób, z unikalnym jak na tamten czas wyczuciem. Słuchając tej płyty piosenka po piosence szczęka mi opadła na całe czterdzieści minut. Nie mogłem uwierzyć, że słucham tak bardzo dojrzałego latynoskiego zespołu, o istnieniu którego nie miałem pojęcia! Całość, osiem utworów, które same w sobie stały się klasykami ma przemyślaną koncepcję, którą można w skrócie opisać jako walkę dobra ze złem. Teksty (śpiewane po angielsku) nawiązują do Szatana i piekła, ale także do raju i Boga. To odważny i perfekcyjny album, pełen małych arcydzieł, których pozazdrościłyby bardziej popularne zespoły. Od psychodelicznego i mrocznego szaleństwa „Satanas” z jego epickim początkiem, przez jazzowe „Peregrinación Satánica”, po meksykańskie brzmienie w „Groupie” ta płyta zadziwia, intryguje i uzależnia. Spokojne „Bajo el Sol y Frente a Dios” to balsam na uszy, a mówiąc wprost piękna folkowa piosenka z bardzo subtelną aranżacją, zwiewnym fletem i cudnymi harmoniami wokalnymi. Wpada do głowy i długo z niej nie wychodzi.

Dla mnie „El Ritual” to jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) meksykański rockowy album wczesnych lat 70-tych! Jego słuchanie bez ostrzeżenia zapiera dech w piersiach. Kiedy się kończy słychać jak płuca się rozluźniają; trzeba spłukać twarz zimną wodą, nabrać powietrza i posłuchać go ponownie.

GRUPO CIRUELA „Regreso Al Origen” (1973)

Pozostając w Meksyku przenieśmy się do miasta Reynosa leżącego nad rzeką Rio Grande w stanie Tamaulipas, niedaleko granicy z USA. To tam powstała legendarna Grupo Ciruela. Ich jedyny album z 1973 roku to wzorcowy przykład ciężkiego rocka jaki pojawił się w tym czasie w Ameryce Południowej. W kraju kronikarze nadali mu miano meksykańskiego Deep Purple, a kiedy zespół rozpadł się tuż po wydaniu płyty cały Meksyk pokrył się żałobą. No, może trochę przesadzam… ale prawda jest taka, że zespół był naprawdę dobry. Inspirowali się Hendrixem, Cream, Ten Years After, Blue Cheer… Pierwotny skład rozpadł się jak domek z kart w trakcie nagrywania płyty. Na placu boju został jedynie perkusista Guillermo Garibay, który zwerbował nowych członków: Luisa Péreza (wokal), Gallo Esparza (gitara basowa), Javiera Villafuerte (gitara) i Billy’ego Valle (gitara), z którymi ukończył nagrania. Pomimo problemów finalny efekt okazał się wybuchowy. W tym czasie, o czym być może nie każdy wie, meksykańskie zespoły miały odgórny nakaz nagrywania piosenek po hiszpańsku. Zespół, tak na wszelki wypadek, nagrał wersję angielską. I całe szczęście, gdyż hiszpańska, która nawiasem mówiąc nie trafiła wtedy na rynek, została bezpowrotnie stracona w czasie trzęsienia ziemi w 1985 roku, najbardziej niszczycielskiego w historii współczesnego Meksyku. Siedem kapitalnych, bardzo ciężkich gatunkowo nagrań z hipisowskim klimatem są dość innowacyjne. Petarda zostaje odpalona od pierwszych sekund w otwierającym płytę utworze „Padre” z podwójnym bębnem basowym, który powala na kolana. Dech w piersiach zapiera intensywny, siedmiominutowy „Peste” z muskularną sekcją rytmiczną, ciężką gitarą i harmonijką, wzmocnione złowrogim refrenem z powtarzającym się krzykiem „I can feel the darkness!” (Czuję ciemność). To tylko przykład dwóch z tych mocnych (a jest ich więcej). Oprócz tego jest tu moje ulubione blues rockowe „Acapulco Dorado” hipnotyzujące delikatnymi jazzowymi tonami z pięknym brzmieniem talerzy perkusyjnych, oraz znakomity „Regreso Al Origen” przypominający wczesny Led Zeppelin z fajnym solo na flecie w końcówce. Trwające około dziewięciu minut „Despertar” czaruje akustycznym wstępem, po którym następuje kontrolowany chaos tworzący psychodeliczną przestrzeń z ciekawym solo na perkusji w jego drugiej części. To najbardziej progresywny utwór na płycie, którą należy słuchać głośno, najlepiej na słuchawkach; są tam różne ukryte smaczki, które trudno wyłapać z głośników.

MANAL „Manal” (1970).

Rok 1970. Cała Argentyna była już przygotowana na przyjęcie eksplozji, której wybuch zapowiedziały zespoły tak zwanej „nowej fali”: Los Gatos, Almendra i Manal.  Pierwszy charakteryzował się beztroskim rytmem z lekkimi akcentami melancholii. Drugi, rok wcześniej wstrząsnął krajem kreatywnym albumem „Almendra” wyprzedzającym swoje czasy. Ostatni dał dawkę seksu, nocnego życia bohemy, a przede wszystkim bluesa. I to dobrego bluesa z przewagą ostrych gitar. nutami jazzu i rock and rolla. Historycznie rzecz biorąc było to pierwsze argentyńskie power trio, w którym każdy z muzyków wyróżniał się na swój sposób. Alejandro Medina dostarcza genialnych linii basowych, a gitara w rękach Claudio Gabisa rozkwita w niezwykle upajającym, nieco jazzowym stylu. Całą uwagę skupia jednak Javier Martínez. Nie dość, że jego perkusja jest potężna i robi wrażenie, to na dodatek okazuje się być świetnym wokalistą.  Jego teksty dotyczą głównie hipisów, ich życiu na ulicach i egzystencjalnych rozterek. Większość uważa, że byli pod wpływem Cream, a mnie się wydaje, że więcej wspólnego mają z Ten Years After, ale nie mnie to rozsądzać. Cieszy mnie, że album nie ma słabych momentów – jego ​​spójność jest wręcz idealna.

Śmiało można powiedzieć, że „Jugo De Tomate” to ponadczasowy argentyński klasyk. Monumentalny riff, zapadający w pamięć refren i subtelna harmonijka, która pojawia się na końcu nadaje ton temu, co nas czeka. Co prawda dzięki psychodelicznym organom Hammonda przyjemny „Porque Hoy Nací” nieco odbiega od bluesa, ale ja lubię różnorodność na takich albumach, bo przecież blues nigdy nie jest oryginalny, ale (pod pewnymi względami) potrafi być innowacyjny. Za sprawą „Avenida Rivadavia” zespół powraca na właściwe tory, choć obiektywnie trzeba przyznać, że to najbardziej popowy numer na płycie. Na szczęście ratuje go genialna rockowa solówka gitarowa i frenetyczna perkusja. Za to „Todo El Día Me Pregunto” (Cały dzień się zastanawiam) to najbardziej bluesowy blues oparty na prostym fortepianie i okazjonalnych, bardzo efektownych (czyt. szalonych) riffach gitarowych, które pojawiają się między każdą zwrotką.  „Avellaneda Blues”, rozpoczynający stronę „B” oryginalnej płyty, jest małym arcydziełem gatunku. Utwór przenosi nas w lata 60-te do Avellanedy, obskurnej portowej dzielnicy, siedliska artystycznej bohemy. Opisowy tekst z wersami pokroju: „Brudna kałuża, śmierdząca woda, porzucony stary but…”  uzupełnia cielesny blues. Głos Javiera Martíneza nigdy nie brzmiał tak perfekcyjnie, a jego wykonanie jest naprawdę niebywałe. Jazzowe solo gitarowe w środku, jedno z najlepszych jakie tu się pojawia, jest wisienką na torcie tego nieskazitelnego pod każdym względem utworu. Krótkie perkusyjne wprowadzenie otwiera nieco sielankowy „Una Casa Con Diez Pinos” (Dom pod Dziesięcioma Sosnami) z prawdziwie rustykalnymi gitarami akustycznymi i genialnymi riffami gitary elektrycznej. Album kończy „Informe De Un Día”, najdłuższy ze wszystkich zaprezentowanych tu kawałków. Jest szybki, jest żywiołowy, z zachwycającym fortepianem i refrenem z chórkiem. Jego najlepszą częścią jest rozbudowana i przesterowana solówka gitarowa z powalającym riffem i perkusyjne solo, w której Javier demonstruje całą swoją wirtuozerię. To właśnie tutaj, w zwartym wykonaniu zespół naprawdę dał czadu. Mówiąc krótko – bluesowe arcydzieło!

Temat mniej oczywistych płyt z Ameryki Południowej jest tak wielki jak sam kontynent, a te cztery propozycje to ledwie kropelka w zasobach ogromnego oceanu rockowego. Do tematu będę wracał, bo w rękawie trzymam kolejne asy i to z niejednej talii kart. Przy okazji piszcie w komentarzach o swoich faworytach z tamtego obszaru – być może niektóre pokryją się z moimi…

TRÚBROT – rockowa supergrupa z Islandii (1969-1972)

Trúbrot to bez wątpienia jeden z najbardziej znanych i wpływowych zespołów w historii muzyki islandzkiej. Bardziej niż (i tu pewnie się narażę) Sigur Rós. Była to pierwsza supergrupa, która powstała w maju 1969 roku składająca się z członków dwóch najpopularniejszych wtedy zespołów:  Flowers i  Hljómar (Dźwięki). Gitarzysta i kompozytor Gunnar Thórgarson , śpiewający basista Rúnar Júlíusson, wokalistka Shady Owens, oraz z organista Karl Sighvatsson i perkusista Gunnarem Jökull Hákonarsonem od miesięcy planowali jedno – stworzyć islandzki zespół wszech czasów.

Trubrot – pierwsza supergrupa z Islandii (1969)

Nazwę zespołu wymyślił młody dziennikarz, Árni Johnsen; odpowiednio tajemnicza i pasująca do panującej wówczas ery hipisowskiej. W rzeczywistości jest to islandzki neologizm, który w wolnym tłumaczeniu znaczy „wiarołomność”. Początkowo fani macierzystych grup nie przyjęli ich z entuzjazmem. Publicznie po raz pierwszy wystąpili dwa miesiące później, w Sigtún. Oczekiwania były duże, ale tego wieczoru zespół nie zrobił na publiczności szczególnego wrażenia. To był trudny dla nich czas. Dali jednak radę i pokonali kłody rzucane im pod nogi. W październiku udali się do Londynu, gdzie w Trident Studios nagrali dwanaście utworów, z których jedenaście znalazło się na debiutanckiej płycie wydanej pod koniec grudnia przez islandzki oddział Parlophone

Po latach okazuje się, że to wciąż świetny, undergroundowy album pełen znakomitych pomysłów, dopracowanej muzyki z nutą popu, oraz damsko-męskim pięknym wokalem zaśpiewanym w ojczystym języku. Z tej śpiewającej dwójki bardziej podoba mi się panna Owens mająca czysty, lekko smutny głos, który idealnie pasuje do jazzowej estetyki, ale gdy trzeba zaśpiewać agresywnie daje radę. Pochwalić tu wypada także gitarzystę i klawiszowca, którzy z łatwością przechodzą między delikatnymi, popowymi aranżacjami, a mocnym rockiem w stylu Deep Purple, oraz sekcję rytmiczną za luźny, typowy dla przełomu tamtej dekady folkująco-hipisowski klimat. Zespół rozwija przed nami szeroki wachlarz stylów. Obok własnych, znakomitych zresztą numerów takich jak „Sama Er Mér”, „Elskaðu Náungann”, czy „Við” znalazły się covery, którym nadano nie tylko nowe, ciekawe aranżacje, ale także teksty i tytuły po islandzku. I tak utwór Beatlesów, „Things We Said Today” stał się ciężkim, proto metalowym „Þú Skalt Mig Fá”, przebój „My World Is Empty Without You” The Supremes wykonany w folkowej aranżacji z organami i gitarą akustyczną nazywa się „Án Þín”, zaś „Rain” Jose Feliciano „Hlustaðu Á Regnið”. Jest tu też dziewięciominutowa mini rock opera „Afgangar”, oraz transkrypcja kompozycji „Elskaðu náungann” (Kochaj bliźniego swego) z opery „Tannhäuser” Richarda Wagnera wokół której pojawiła się pewna kontrowersja. Otóż Islandzka Narodowa Korporacja Radiofoniczna (ISB) uznała za niestosowne, by popowy zespół przejął klasyczny utwór w związku z czym zakazała jego wykonywanie, a miejsce na płycie w którym się znajduje miało zostać wymazane. Mało tego – wstrzymano tłoczenie nakładu (udało się wyprodukować zaledwie trzysta egzemplarzy, które sprzedały się na pniu) i przez długie lat album był niedostępny. Wznowiono go dopiero w 1992 roku(!) na płycie CD i kasecie przez firmę Steinar z Reykjaviku. Oprócz podstawowego materiału kompakt zawierał dwunasty utwór, „Breyttu bara þóð þúr”, który wtedy został odrzucony, plus pięć nagrań z singli z 1970 roku.

Trubrot jako kwartet.

Po trasie koncertowej w Danii Shady Owens ogłosiła, że wraca do Stanów Zjednoczonych, gdzie się urodziła (na Islandię trafiła z rodzicami jako nastolatka); tuż po niej z zespołem pożegnali się perkusista i klawiszowiec. Po ostatnim występie w Islandii, jeszcze w oryginalnym składzie zaprosili Led Zeppelin do wspólnego spędzenia czasu i zaprzyjaźnili się z Jimmym Page’em i Robertem Plantem. Kiedy Jimmy i Robert wrócili nocą do hotelu byli zdumieni, że słońce wciąż jasno świeci. Taki widok o północy w anturażu ośnieżonych lodowców i gejzerów najwyraźniej zainspirował ich do napisania „Immigrant Song”, który jak wiemy znalazł się na trzecim albumie brytyjczyków.

To był ten okres, kiedy zespół inspirował się muzyką The Nice, elektrycznym Crosby Stills Nash And Young i ciężkim brytyjskim rockiem. W połowie 1970 roku polecieli do Londynu zamówić wzmacniacze o dużo większej mocy, a w październiku do Kopenhagi gdzie w Vifoss Studios nagrali płytę „Undir Áhrifum”, która ukazała się przed Bożym Narodzeniem tego samego roku.

Apokaliptyczny front okładki drugiej płyty.

To co w pierwszej kolejności zwraca uwagę to niesamowity męski wokal Rúnari Júlíussoni wspomagany przez nowego klawiszowca Magnús Kjartansson i Gunnar Thórgarson, do którego wpasowały się znakomite gitary i organy otulone świetnymi aranżacjami. Słusznie reklamowano go jako pierwszy islandzki album z własnym oryginalnym materiałem”. Gunnar i Magnús napisali większość z ośmiu numerów zaśpiewane, poza jednym wyjątkiem, po angielsku co wywołało sporo kontrowersji. Roszady personalne przyniosły też znaczącą zmianę w ich brzmieniu. To wcześniejsze, łączące pop lat 60-tych z okazjonalnie ciężkim boogie w stylu Deep Purple, czy Led Zeppelin zostało w dużej mierze porzucone na rzecz luźniejszego, folkowego brzmienia opartego na harmoniach wokalnych w stylu wspomnianych już CSN & Y. Dowodem kapitalny „Everything’s Alright” z jazzowym pianinem, „In The Country” z brzęczącymi akustycznymi gitarami, czy najbardziej popularny z tej płyty, „Relax” z piękną partią fletu. Z kolei „Sunbath” jest tak cudowny, że za każdym razem totalnie mnie rozkleja.

Tylna strona okładki.

Pewnym zaskoczeniem dla wszystkich była druga strona płyty, na której znalazły się dwa nagrania: prawie jedenastominutowy „Feel Me” i o cztery minuty krótszy, jako jedyny zaśpiewany po islandzku, „Stjörnuryk”, które idealnie oddawały ducha tamtych czasów. Pierwszy to prawdziwy majstersztyk progresywnego rocka z pięknie prowadzonym wokalem,  liturgicznymi organami i perfekcyjną sekcją rytmiczną zamieniający się po sześciu minutach w małą bestię. Drugi wprowadza senną psychodeliczną aurę, by potem, gdy wchodzi ostra gitara dać czadu w stylu wczesnego Yes. No i ta dopracowana do perfekcji wokalna harmonia…ach, miód na uszy!

Recenzje krytyków były podzielone choć trzeba przyznać, że były obiektywne i w większości pozytywne. Nakład, rozszedł się błyskawicznie, choć tak jak w przypadku debiutu na jego wznowienie trzeba było czekać do 1992 roku.  W rocznym podsumowaniu „Undir Áhrifum” został albumem roku, a  Rúnari Júlíussoni okrzyknięty gwiazdą pop rocka. Mimo to muzycy byli niezadowoleni, czuli, że brakuje im iskry i byli gotowi zamknąć ten rozdział. Gunnar poważnie rozważał dołączenie do konkurencji, czyli do zespołu Ævintýri, na szczęście Gunnar Jökull i Karl Sighvatsson, byli gotowi pomóc swoim byłym kolegom. Gunnar usiadł z powrotem za perkusją, Karl przejął organy dając Magnusowi miejsce przy fortepianie. Nowa siła napędowa i kreatywność wskrzesiła chęć tworzenia i grania. Z nową energią zespół rozpoczął pracę nad swoim największym, koncepcyjnym dziełem, „…Lifun” (Życie).

Przedpremierowe wykonanie płyty miało miejsce 13 marca 1971 roku w Háskólabíó przy pełnej sali. Na widowni pojawiła się Shady Owens jako gość honorowy przyjeżdżając na Islandię specjalnie na ten jeden koncert, którego pierwszą połowę zespół poświęcił starszemu materiałowi. Po zakończeniu otrzymali owację na stojąco trwającą kilkanaście minut. Nie było czasu na bisy ponieważ czekał na nich samolot do Londynu, gdzie w Trident Studios mieli dokonać ostatnich poprawek. Gotowy album ukazał się dokładnie 29 lipca. Bardzo oryginalna, ośmiokątna okładka zaprojektowana przez Baldvina Halldórssona była uważana za awangardową i dziś jest kolekcjonerskim rarytasem.

Niekonwencjonalna okładka płyty „…Lifun”.

Płyta otrzymał znakomite recenzje i do wiosny 1972 roku sprzedał się w rekordowej jak na Islandię liczbie trzech tysięcy egzemplarzy, ale niekoniecznie stał się bombą na jaką liczono. Być może oczekiwania były zbyt wygórowane i dopiero później album zyskał legendarną etykietę. Na przykład, zdobył tytuł „Albumu Stulecia” na festiwalu Music Awards Of The Century, a w plebiscytach przeprowadzonych podczas Dnia Muzyki Islandzkiej w 2007 i 2009 roku zajął dwa razy drugie miejsce wśród najlepszych albumów w historii Islandii.

Lewa strona wewnętrznej okładki

W tym największym swoim dziele zespół przedstawił historię życia bezimiennej osoby od narodzin do śmierci. Temat nie nowy, często wykorzystywany przez zespoły progresywne przeważnie z epickim rozmachem. Zaskoczyło mnie, że Trúbrot zawarł swą opowieść w bardzo zwięzłych i krótkich utworach. Te muzyczne miniaturki, a jest ich trzynaście, z reguły nie przekraczają trzech minut (najdłuższy, „Am I Really Livin?” trwa dokładnie 3:48) i słucha się ich wyśmienicie. Zespół uniknął przerostu treści nad formą na czym wielu innych poległo. Nie ma tu wypełniaczy. Wszystkie utwory, od pierwszego do ostatniego, budzą we mnie emocje i zachwycają na swój sposób. I nie ważne, czy są to te ostrzejsze i cięższe jak „Lives Overture”, „School Complex”, „Am I Really Livin?”, „What We Believe In” (organy plus szalejąca gitara!), czy też pełnej urody ballady „Hush-A-Bye” i „To Be Grateful” z łapiącymi za serce przepięknymi harmoniami wokalnymi. Coś w tej muzyce musi być skoro Islandzka Orkiestra Symfoniczna razem z popowymi wykonawcami wykonała „…Lifun” w 1992 roku i dwa lata później wydała to na płycie.

Na początku 1972 roku muzycy zaczęli myśleć o kolejnym albumie. Zespół, który w tym czasie był już kwartetem zaprzestał koncertów i skupił się na pisaniu materiału. Kiedy stało się jasne, że koszty nagrania i wydania będą zaporowe żadna wytwórnia nie była zainteresowana jego wydaniem. Założyli własną, nazwali Trúbrot i wydali płytę stając się pierwszym zespołem, który zrobił to w Islandii. Wkrótce ich śladem poszli inni.

Tym razem nagrań dokonano w Danii posiłkując się lokalnymi muzykami sesyjnymi wprowadzając do gry smyczki i dęte blaszane. „Mandala” trafił do sklepów w lipcu i podobnie jak poprzednie sprzedał się „od ręki”.

O ile wcześniejsze wydawnictwa były chwalone, ta nie zachwyciła recenzentów. W zasadzie podzielam ich zdanie. Brakuje mi tu przede wszystkim wspaniałych harmonii wokalnych, którymi do tej pory czarowali, a nowy wokalista, Björgvin Halldórsson (brat Baldvina, tego od ośmiokątnej okładki) głosowo niczym specjalnym się nie wyróżnia. Utwory, jest ich jedenaście, to w zasadzie amerykański soft rock; próżno szukać tu elementów progresji, czy ciężkiego rockowego brzmienia. Takich płyt w tym czasie było setki – można było wywozić je na wysypisko ciężarówkami. Do radia przebiły się dwa utwory: „Mandala” i „My Friend & I” – cieszyły się dużą popularnością wtedy i dziś. Jeśli komuś „leży” taka muzyka pewnie spodoba się piosenka „All I Wanna Do” utrzymana w stylu The Beatles, czy ballada „Drifting”, która mogłaby pochodzić z repertuaru zespołu America. Pewną rysą na wizerunku Trúbrot było nieautoryzowane wykorzystanie wiersza poety Jóhann Hjálmarsson w „My Friend & I”, które zakończyło się wysoką grzywną i oficjalnymi przeprosinami w prasie.

Okładka 4-płytowego boxu z 2009 roku.

„Mandala” to ostatni album zespołu, którego koniec przewidywany był od dawna. Nieporozumienia, kolejne roszady personalne, wycofanie się amerykańskiej wytwórni płytowej Fantasy z zamiarem dystrybucji „Mandali” za Oceanem spowodowało, że wiosną 1973 roku muzycy grzecznie sobie podziękowali i rozeszli się każdy w inną stronę. Na przestrzeni lat pojedyncze utwory znalazły się na niezliczonych albumach kompilacyjnych, ale powstało również kilka kompilacji poświęconych wyłącznie zespołowi. Najbardziej godna uwagi, którą polecam jest ta z 2009 roku wydana przez wytwórnię Íslenskir ​​​​tónar pod nazwą „Trúbrot 1969-1972”. Ten czteropłytowy box zawiera wszystkie ich nagrania, oraz 52-stronicową, bardzo ciekawą i pomocną książeczką.