Z każdej wakacyjno-zagranicznej podróży staram się przywozić płyty nieoczywistych wykonawców z danego kraju. Czasem jest ich więcej, innym razem trafi się jedna, dwie… Zazwyczaj wybieram małe sklepiki ukryte gdzieś w ciasnych uliczkach, pchli targ, miejscowy bazar… Miejsca, gdzie można dostać wszystko – od zardzewiałego gwoździa po Kałasznikowa. Te eksploracje są wyjątkowo ekscytujące, czasem zaskakujące. Bywało tak, że z Grecji przywiozłem argentyński artefakt, z Turcji zaginiony afrykański rarytas, a z Hiszpanii cudeńko ze Wschodniej Azji… Nie ważne, że czasem pudełko pęknięte, wkładka poplamiona, a sama srebrna płytka pokryta odciskami palców wielopokoleniowej rodziny. Jeśli kompakt w odtwarzaczu gra idealnie wszystko inne się nie liczy. Z tych dalekich wypraw przedstawiam kilka, które nie dość, że miło grają są uroczym wspomnieniem urlopowych wojaży.
TRUTH „Of Them And Other Tales” (1969-1970)
Truth to jedna z mniej znanych gałązek na niesamowicie rozległym muzycznym drzewie genealogicznym, które wyrosło z 1964 roku z Belfastu z zespołu Them. Tytuł albumu może sugerować, że to po latach odkryta zaginiona płyta Vana Morrisona i jego zespołu. Prawda jest taka, że kiedy Morrison zakończył działalność jego członkowie, Jim Armstrong (g), Kenny McDowell (voc) i Ray Elliot (flute, piano) utworzyli wraz z Curtisem Bachmanem (bg), oraz Reno Smithem (dr) zespół Truth. Ćwicząc jak szaleni i grając koncerty zyskali lokalną popularność. Nagrane utwory w latach 1969-1970 dziwnie zaginęły. Po latach odnalezione i oczyszczone ukazały się na podwójnej płycie CD. Ta wspaniała kolekcja pochodzi bezpośrednio z taśm matek i niewydanego acetatu. Większość z nich to nagrania zrobione na potrzeby filmu „College For Fun And Profit” z 1970 roku (zespół miał tam nawet mały epizod), oraz z acetatu nagranego na potrzeby planowanego albumu dla wytwórni Epic, która ostatecznie zrezygnowała z jego produkcji. Jak na grupę, która miała mało czasu na wspólne granie brzmieli naprawdę dobrze. Ich muzyka, głównie psychodeliczny rock Zachodniego Wybrzeża z wypadami w kierunku bluesowego soulu, funku, wschodnich klimatów z ciężkim sitarem, a nawet country jest bezbłędna, momentami oszałamiająca. A wszystko to z przyjemnym, melodyjnym, dynamicznym wokalem, smakowitą gitarą i fletem. Tajną bronią zespołu był basista, który stworzył jedne z najbardziej hipnotycznych i melodyjnych linii jakich u innych nie słyszałem. Nie miejsce tu, by omówić wszystkie czternaście zamieszczone tu utwory, ale aby nie być gołosłowny wybrałem kilka dla zaostrzenia apetytu. „Music Is Life” to deklaracja programowa, która łączy w sobie psychodeliczne brzmienia z bluesem i soulem. Armstrong zaprezentował tu serię olśniewających jazzowych solówek gitarowych, a Bachman melodyjną linię basu. Folk rockowa ballada „High!” w stylu Byrds/Buffalo Springfield to numer, który od razu mi się spodobał i jeden z najważniejszych tego albumu… „6 O’Clock Alarm” to typowy lament dla białych kołnierzyków mówiący o tym, że życie jest okrutne gdy trzeba rano wstać i iść do pracy. Ale, uwaga – w środku znajduje się pięciominutowy jam w stylu Jerry Garcia/Phil Lesh (obaj z Grateful Dead). Curtis Bachman zagrał jedną z najdłuższych solówek basowych jakie słyszałem, podczas gdy Jim Armstrong mógł sobie zaszaleć na swej gitarze. Z kolei trwający ponad dziesięć minut instrumentalny „Archimed’s Pad (Squared Room)” z plemiennymi bębnami jest tak samo hipnotyczny jak „The End” The Doors. Płytę zamykają trzy równie świetne utwory z organami i fletem ze wspomnianego acetatu – jestem pewien, że potężny „Castles In The Sand” rozwali głowę każdemu!
Podsumowując – to naprawdę znakomity zestaw archiwalny. Na ścieżkach z acetatu słychać niewielki szum, ale pozostałe nagrania są krystalicznie czyste. Im więcej go słucham (a słucham głośno!), tym staje się jeszcze lepszy. Szkoda, że grupie nie udało się wydać normalnego albumu studyjnego.
HAYMARKET SQUARE „Magic Lantern” (1968)
Haymarket Square to kolejny przykład genialnych, psychodelicznych dźwięków pochodzących z amerykańskiego muzycznego podziemia końca lat 60-tych. Jak wiele z prezentowanych tu zespołów w swoim czasie nagrali tylko jedną płytę. Ale jaką! Dwa oryginalne egzemplarze sprzedano na Discogs za 1500 i 2700 funtów! Zespół powstał po rozpadzie chicagowskiej garażowej kapeli The Real Things. Dwaj osiemnastolatkowie, perkusista John Kowalski i gitarzysta rytmiczny Bob Homa postanowili trzymać się dalej razem i z innym składem stworzyć nowy zespół. Pierwszy na ogłoszenie w lokalnej prasie zareagował o rok młodszy gitarzysta Marc Swenson, który zaimponował im swoją grą w stylu Dave’a Daviesa z The Kinks. Etat dostał od ręki. Mając tak znakomitego gitarzystę, Bob przejął rolę basisty. Pozostało jeszcze jedno stanowisko do obsadzenia – wokalista. Próbowano kilku, ale żaden nie pasował. Któregoś dnia zgłosiła się do nich dwudziestoletnia blondynka. Młodzieńców ogarnęły wątpliwości. Był rok 1967, dziewczyny pełniące rolę wokalistek w zespołach rockowych były rzadkością. Okazało się, że Gloria Lambert obdarzona mocnym, pewnym i dość oryginalnym głosem idealnie pasowała do psychodelicznej kapeli. Tak więc można powiedzieć, że już na starcie wyprzedzili o krok inne miejscowe zespoły. Nazwę kwartetu wymyślił John Kowalski; inspiracją był pomnik upamiętniający protest robotników jaki miał miejsce na Placu Haymarket w Chicago w 1886 roku.
W krótkim czasie zdobyli silną lokalną renomę i popularność na chicagowskiej scenie rockowej, grając w prestiżowych miejscach, takich jak Electric Playground i Playboy Mansion, a także w wielu klubach młodzieżowych. Ich akcje poszły w górę, gdy wystąpili razem z The Yardbirds i Cream, a także lokalnymi ulubieńcami: H.P. Lovecraft, Saturday’s Children i Shadows Of Knight. Komponowali własne utwory wchłaniając miejskie tradycje bluesowe i folkowe, dodając odrobinę okultystycznych akcentów. Brzmienie miało specyficzny charakter. Urzekła mnie zwłaszcza perkusja – z jednej strony inspirowana stylem „surf”, z drugiej miała puls czystego hard rocka. Gitara ma lekko rozmyty dźwięk, bas gra nietuzinkowym biciem. a wspaniały wokal Glorii przypomina Grace Slick i Janis Joplin. Przełom nastąpił w 1968 roku. Muzeum Sztuki Współczesnej w Chicago zaproponował im wzięcie udziału w dwutygodniowej instalacji „Light Circus”. Był to projekt artystyczny typu „światło i dźwięk” dwóch profesorów Uniwersytetu Illinoise. Grupa przyjęła ofertę i stworzyła na tę okazję pięć oryginalnych utworów, które razem z coverem Tiny Bradshawa „The Train Kept A-Rollin” znalazły się później na płycie „Magic Lantern” wydanej przez małą wytwórnię Chaparral Records w nakładzie… 100 sztuk! Biorąc pod uwagę, że album został skomponowany specjalnie na potrzeby „Light Circus” muzyka była dość surowa, co nie znaczy, że zła. Przeciwnie. Na płycie znajduje się sześć nagrań i tylko jeden trwa krócej niż siedem minut. Wszystkie mają cudowne, odlotowe brzmienie. Utwory takie jak „Phantasmagoria” i „Amapola” plasowały zespół w samym sercu hitów takich grup jak Jefferson Airplane, It’s A Beautiful Day i Grateful Dead. Otwierający „Elevation” to niesamowity kawałek psychodelii z Zachodniego Wybrzeża zbudowany na pulsującej perkusji Kowalskiego, przesiąkniętym acidowym wokalem Glorii Lambert i smakowitym solem Swensona. Numer jest jednocześnie złowieszczy i na swój sposób komercyjny. Wspomniany wyżej energetyczny „The Train Kept A-Rollin” moim skromnym zdaniem przebija inne bardziej znane wersje w tym Aerosmith i Johnny Burnette’a. Rozbudowany, improwizowany „Ahimsa” nawiązywał do starożytnej indyjskiej zasady niestosowania przemocy wobec wszystkich istot żywych i otworzył Swensonowi okazję do zaprezentowania swojej gry na gitarze z fuzzem, a Kowalskiemu do perkusyjnego solo wzorowane na „Toad” Gingera Bakera. Całość kończy „Funeral”, improwizowany, dziesięciominutowy jam, który tak naprawdę mógłby trwać co najmniej dwa razy dłużej…
Po nagraniu płyty Bob opuścił zespół, ale doskonała reputacja grupy na szczęście na tym nie ucierpiała. Niestety nic więcej już nie nagrali. W 1974 roku dali ostatni koncert, po czym się rozpadli. Cóż, jeśli ma się zostawić po sobie tylko jeden doskonały album, to „Magic Lantern” właśnie nim jest.
CHAMPIGNONS „Première Capsule” (1972).
Tym razem coś dla miłośników kanadyjskiego rocka progresywnego spod znaku King Crimson, Jethro Tull i VDGG. W zasadzie niewiele wiadomo o tym pochodzącym z Shawinigan z prowincji Quebec zespole. Założył go… wikariusz parafii St-Pierre w Shawinigan Emile Naud, którego ciągnęło do muzyki. W maju 1972 roku Naud porzucił parafię, nawiązał kontakt z dwudziestoletnimi muzykami. Byli to: perkusista Alain Vincent, klawiszowiec Daniel Maillette, basista Alain Lavalle, oraz gitarzyści Jacques Paradis i Alain Charette. Sam Emile Naud był głównym wokalistą, flecistą i saksofonistą. Zakładając Champignons chciał promować francuskojęzyczny rockowy underground. Jeszcze tego samego roku Pieczarki wydają album w wytwórni Les Jeunes Artistes Associés. W rzeczywistości była ona stworzona przez zespół tylko w celu jej wydania. Na płycie zatytułowanej „Première Capsule”, na której widzimy kolorowego grzyba, muzycy nie kryją swoich zainteresowań: odurzaniem i tworzeniem psychodelicznej muzyki. Ale tak naprawdę „Première Capsule” to coś więcej niż płyta dla osób na haju. Choć intencją było zaproszenie do halucynacyjnej podróży, orientacje pozostają progresywne.
To delirium składające się z siedmiu utworów rozpoczyna się od „Dynamite”, gdzie płonący saksofon prowadzi nas w stronę szorstkiego, nieco latynoskiego jazzu. Po tym instrumentalu Les Champignons oferują nam „Le Ghetto Noir”, bluesa trwającego ponad siedem minut na kwasie, pachnącego potem i gorącymi nocami. Nadchodzi dysonansowy „Rêve Futur” i solo acid rockowych gitar, którym towarzyszy piękny, stłumiony flet. Po jazz folkowym interludium „Le Train”, gdzie flet i gitara robią świetną robotę, pojawia się najdłuższy, ponad dziesięciominutowy „Le Château Hanté” (Nawiedzony zamek). Utwór nie dający się jednoznacznie sklasyfikować. Wolny, mroczny, z koszmarnym tempem, w którym gotyckie szepty Emile’a Naud’a nie dodają otuchy. Jak dla mnie odlotowy klasyk! Po takim horrorze powrót do jazzowych dziwactw w „Folies Du Mercredi” jest jak zbawienie i brzmi zdecydowanie swobodniej, choć też nie jest lekki. W sumie – niecałe czterdzieści minut, a dzieje się tu tak wiele. Jeśli jeszcze nie znacie tej płyty koniecznie posłuchajcie!
TRUCK „Surprise! Surprise!” (1974)
Ostatnim razem, kiedy czułem taki entuzjazm wobec zespołu pochodzącego z egzotycznego zakątka świata był urugwajski Los Mockers. Tym razem trio Truck, jedno z „marzeń kolekcjonerów”, pochodzi z innego miejsca na Ziemi, Azji Południowo-Wschodniej, a konkretnie z Singapuru. Zespół był odłamem pop rockowej grupy October Cherries. Jej skład to basista/wokalista Jeremiah „Jay” Shotam, gitarzysta Peter Diaz i perkusista Richard Khan. W 1974 roku wydali album „Surprise! Surprise!”. Dzięki reedycjom z 2004 (LP) i 2005 roku (CD) zyskał on status kultowego albumu. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy oniemiałem. Singapur i TAKA płyta..? Czy to możliwe..? Możliwe! Przestrzeń dźwiękowa jaką zajmuje plasuje się w przegródce „nie ignorować!”. Zespołowi udało się odtworzyć lśniącą markę beatlesowskiego psychodelicznego popu. Nie bez kozery w Malezji nazywano ich „singapurskimi Beatlesami”.
Główną rzeczą, która sprawiła, że z wielką przyjemnością wracam do tego albumu, są urocze piosenki. Naprawdę nie ma tu ani jednego słabego kawałka. Ktoś porównał go do płyt Paula McCartneya z ery Wings i powiem, że to całkiem trafne porównanie. Hiper melodyjna muzyka, chwytliwe melodie przeplatane dźwiękami syntezatorów i absurdalnymi tekstami mają w sobie coś z Sir Paula. Rzewny utwór tytułowy, rozpoczynający się w klimacie Nazz spotyka The Beatles z przeładowanymi harmoniami dla wielu może już w tym momencie być punktem kulminacyjnym. Ale spokojnie – idźmy dalej. „Broken Chair” z gigantycznym refrenem to ballada na lata. Absolutnie niesamowity kawałek, w którym zakochałem się po uszy. To samo mogę powiedzieć o „These Words I Sing For You” i „This Is Our Love Song” w stylu Badfinger trzyma się za ręce z Bee Gees. Z kolei barokowa aranżacja smyczkowa w „Love Blooms All Over Me” przenosi nas do raju dla zombie. „One Fine Day” z nieodparcie funkową linią basową można by uznać za najlepszy utwór melodyjny Stevena Stillsa, Natomiast „Take Me Ohio” łączy eklektyzm „Martha My Dear” z beztroskim klimatem „Ob-la-di ob-la-da„, podczas gdy „Earth Song” i odpowiednio zatytułowany „Dreamseller” mimo, że są od siebie oddzielone tworzą nierozerwalny popowy duet na tym albumie.
Zawsze powtarzam, że muzyka ma nie tylko wzruszać i poruszać – ma też bawić i powodować byśmy czuli się wyluzowani i szczęśliwi. „Surprise! Surprise!” daje mi tę radość od pierwszego do ostatniego dźwięku. To dzięki takim płytom świat wydaje mi się bardziej kolorowy i bezpieczny.
BIB SET „It Wasn’t Meant To Happen…” (1969)
Grupa „BIB Set” została założona w szwedzkim Olofström w 1966 roku przez wokalistę/perkusistę Björna Ingvara Björnssona. I to jego inicjały tworzą pierwszy człon nazwy zespołu. Początkowo wzorowali się na Rayu Charlesie i Spencer Davis Group. W 1967 roku zgromadzili materiał na album, ale gdy pojawił się Hansson & Karlsson, a na Wyspach Traffic ze swoimi płytami radykalnie zmienili spojrzenie na muzykę. Ostatecznie cały materiał trafił do kosza. Drugą próbę w zupełnie innym stylu BIB Set podjął dwa lata później, ale Björnsson był już wtedy zmęczony graniem progresywnego rocka i opuścił zespół przed ukończeniem prac w studiu. Na szczęście pozostali muzycy się nie poddali i projekt doprowadzili do końca. Co ciekawe, na okładce pierwszych wydań poza informacją, że jest to trio nie wymieniono żadnych nazwisk. Źródła zewnętrzne i późniejsze reedycje podają, że tymi trzema muzykami byli: Tommy Tillman (wokal, gitara basowa), Roland Gärdh (perkusja) i Hans Eng (organy). Ani słowa o Björnie Ingvarze, który nieco później założył Björnson Band.
Patrząc na rok jej wydania jakość muzyki jest więcej niż znakomita. Jestem zachwycony fantastycznym brzmieniem jakie stworzyli łącząc mroczną psychodelię z progresywnym stylem. które szalały w ówczesnej europejskiej muzyce rockowej. Kompozycje mistrzowsko prowadzone przez klawisze (głównie organy Hammonda) są w stylu undergroundowych zespołów takich jak Damnation Of Adam Blessing, Frame, Xhol Caravan i Sain Whale gdzie króluje mrok. To jedna z najlepszych progresywnych pozycji z przełomu dekady, z atmosferą niemal tak mroczną jak okładka albumu. Jazzowe bębny i wirujące, przesiąknięte pogłosem organy przypominają duet Hansson & Karlsson, ale fortepian, bas i dobry wokal mają tu inny smak, którego nie ma na żadnym innym albumie (przynajmniej nie ze Szwecji). Znakomity miks jest niemal trójwymiarowy, z dźwiękami przemieszczającymi się nad głową, za głową i przed oczami, a wszelkie barwy znikają w mrocznej dali, by za chwilę pojawić się blisko uszu. Aby w pełni docenić jego atmosferę wypełnioną ciężkim powietrzem trzeba grać go od początku do końca w zupełnej ciemności ze słuchawkami na uszach. Tylko wtedy ujawni on swoją zniewalającą moc i mroczność. Nie chcąc psuć nikomu przeżywania po swojemu tej muzyki odpuszczę sobie opisywanie każdego z pięciu zamieszczonych tu utworów, z których ostatni, „Tears From A Black Angel”, trwa blisko czternaście minut.


























