Trúbrot to bez wątpienia jeden z najbardziej znanych i wpływowych zespołów w historii muzyki islandzkiej. Bardziej niż (i tu pewnie się narażę) Sigur Rós. Była to pierwsza supergrupa, która powstała w maju 1969 roku składająca się z członków dwóch najpopularniejszych wtedy zespołów: Flowers i Hljómar (Dźwięki). Gitarzysta i kompozytor Gunnar Thórgarson , śpiewający basista Rúnar Júlíusson, wokalistka Shady Owens, oraz z organista Karl Sighvatsson i perkusista Gunnarem Jökull Hákonarsonem od miesięcy planowali jedno – stworzyć islandzki zespół wszech czasów.

Nazwę zespołu wymyślił młody dziennikarz, Árni Johnsen; odpowiednio tajemnicza i pasująca do panującej wówczas ery hipisowskiej. W rzeczywistości jest to islandzki neologizm, który w wolnym tłumaczeniu znaczy „wiarołomność”. Początkowo fani macierzystych grup nie przyjęli ich z entuzjazmem. Publicznie po raz pierwszy wystąpili dwa miesiące później, w Sigtún. Oczekiwania były duże, ale tego wieczoru zespół nie zrobił na publiczności szczególnego wrażenia. To był trudny dla nich czas. Dali jednak radę i pokonali kłody rzucane im pod nogi. W październiku udali się do Londynu, gdzie w Trident Studios nagrali dwanaście utworów, z których jedenaście znalazło się na debiutanckiej płycie wydanej pod koniec grudnia przez islandzki oddział Parlophone.
Po latach okazuje się, że to wciąż świetny, undergroundowy album pełen znakomitych pomysłów, dopracowanej muzyki z nutą popu, oraz damsko-męskim pięknym wokalem zaśpiewanym w ojczystym języku. Z tej śpiewającej dwójki bardziej podoba mi się panna Owens mająca czysty, lekko smutny głos, który idealnie pasuje do jazzowej estetyki, ale gdy trzeba zaśpiewać agresywnie daje radę. Pochwalić tu wypada także gitarzystę i klawiszowca, którzy z łatwością przechodzą między delikatnymi, popowymi aranżacjami, a mocnym rockiem w stylu Deep Purple, oraz sekcję rytmiczną za luźny, typowy dla przełomu tamtej dekady folkująco-hipisowski klimat. Zespół rozwija przed nami szeroki wachlarz stylów. Obok własnych, znakomitych zresztą numerów takich jak „Sama Er Mér”, „Elskaðu Náungann”, czy „Við” znalazły się covery, którym nadano nie tylko nowe, ciekawe aranżacje, ale także teksty i tytuły po islandzku. I tak utwór Beatlesów, „Things We Said Today” stał się ciężkim, proto metalowym „Þú Skalt Mig Fá”, przebój „My World Is Empty Without You” The Supremes wykonany w folkowej aranżacji z organami i gitarą akustyczną nazywa się „Án Þín”, zaś „Rain” Jose Feliciano „Hlustaðu Á Regnið”. Jest tu też dziewięciominutowa mini rock opera „Afgangar”, oraz transkrypcja kompozycji „Elskaðu náungann” (Kochaj bliźniego swego) z opery „Tannhäuser” Richarda Wagnera wokół której pojawiła się pewna kontrowersja. Otóż Islandzka Narodowa Korporacja Radiofoniczna (ISB) uznała za niestosowne, by popowy zespół przejął klasyczny utwór w związku z czym zakazała jego wykonywanie, a miejsce na płycie w którym się znajduje miało zostać wymazane. Mało tego – wstrzymano tłoczenie nakładu (udało się wyprodukować zaledwie trzysta egzemplarzy, które sprzedały się na pniu) i przez długie lat album był niedostępny. Wznowiono go dopiero w 1992 roku(!) na płycie CD i kasecie przez firmę Steinar z Reykjaviku. Oprócz podstawowego materiału kompakt zawierał dwunasty utwór, „Breyttu bara þóð þúr”, który wtedy został odrzucony, plus pięć nagrań z singli z 1970 roku.

Po trasie koncertowej w Danii Shady Owens ogłosiła, że wraca do Stanów Zjednoczonych, gdzie się urodziła (na Islandię trafiła z rodzicami jako nastolatka); tuż po niej z zespołem pożegnali się perkusista i klawiszowiec. Po ostatnim występie w Islandii, jeszcze w oryginalnym składzie zaprosili Led Zeppelin do wspólnego spędzenia czasu i zaprzyjaźnili się z Jimmym Page’em i Robertem Plantem. Kiedy Jimmy i Robert wrócili nocą do hotelu byli zdumieni, że słońce wciąż jasno świeci. Taki widok o północy w anturażu ośnieżonych lodowców i gejzerów najwyraźniej zainspirował ich do napisania „Immigrant Song”, który jak wiemy znalazł się na trzecim albumie brytyjczyków.
To był ten okres, kiedy zespół inspirował się muzyką The Nice, elektrycznym Crosby Stills Nash And Young i ciężkim brytyjskim rockiem. W połowie 1970 roku polecieli do Londynu zamówić wzmacniacze o dużo większej mocy, a w październiku do Kopenhagi gdzie w Vifoss Studios nagrali płytę „Undir Áhrifum”, która ukazała się przed Bożym Narodzeniem tego samego roku.

To co w pierwszej kolejności zwraca uwagę to niesamowity męski wokal Rúnari Júlíussoni wspomagany przez nowego klawiszowca Magnús Kjartansson i Gunnar Thórgarson, do którego wpasowały się znakomite gitary i organy otulone świetnymi aranżacjami. Słusznie reklamowano go jako „pierwszy islandzki album z własnym oryginalnym materiałem”. Gunnar i Magnús napisali większość z ośmiu numerów zaśpiewane, poza jednym wyjątkiem, po angielsku co wywołało sporo kontrowersji. Roszady personalne przyniosły też znaczącą zmianę w ich brzmieniu. To wcześniejsze, łączące pop lat 60-tych z okazjonalnie ciężkim boogie w stylu Deep Purple, czy Led Zeppelin zostało w dużej mierze porzucone na rzecz luźniejszego, folkowego brzmienia opartego na harmoniach wokalnych w stylu wspomnianych już CSN & Y. Dowodem kapitalny „Everything’s Alright” z jazzowym pianinem, „In The Country” z brzęczącymi akustycznymi gitarami, czy najbardziej popularny z tej płyty, „Relax” z piękną partią fletu. Z kolei „Sunbath” jest tak cudowny, że za każdym razem totalnie mnie rozkleja.

Pewnym zaskoczeniem dla wszystkich była druga strona płyty, na której znalazły się dwa nagrania: prawie jedenastominutowy „Feel Me” i o cztery minuty krótszy, jako jedyny zaśpiewany po islandzku, „Stjörnuryk”, które idealnie oddawały ducha tamtych czasów. Pierwszy to prawdziwy majstersztyk progresywnego rocka z pięknie prowadzonym wokalem, liturgicznymi organami i perfekcyjną sekcją rytmiczną zamieniający się po sześciu minutach w małą bestię. Drugi wprowadza senną psychodeliczną aurę, by potem, gdy wchodzi ostra gitara dać czadu w stylu wczesnego Yes. No i ta dopracowana do perfekcji wokalna harmonia…ach, miód na uszy!
Recenzje krytyków były podzielone choć trzeba przyznać, że były obiektywne i w większości pozytywne. Nakład, rozszedł się błyskawicznie, choć tak jak w przypadku debiutu na jego wznowienie trzeba było czekać do 1992 roku. W rocznym podsumowaniu „Undir Áhrifum” został albumem roku, a Rúnari Júlíussoni okrzyknięty gwiazdą pop rocka. Mimo to muzycy byli niezadowoleni, czuli, że brakuje im iskry i byli gotowi zamknąć ten rozdział. Gunnar poważnie rozważał dołączenie do konkurencji, czyli do zespołu Ævintýri, na szczęście Gunnar Jökull i Karl Sighvatsson, byli gotowi pomóc swoim byłym kolegom. Gunnar usiadł z powrotem za perkusją, Karl przejął organy dając Magnusowi miejsce przy fortepianie. Nowa siła napędowa i kreatywność wskrzesiła chęć tworzenia i grania. Z nową energią zespół rozpoczął pracę nad swoim największym, koncepcyjnym dziełem, „…Lifun” (Życie).
Przedpremierowe wykonanie płyty miało miejsce 13 marca 1971 roku w Háskólabíó przy pełnej sali. Na widowni pojawiła się Shady Owens jako gość honorowy przyjeżdżając na Islandię specjalnie na ten jeden koncert, którego pierwszą połowę zespół poświęcił starszemu materiałowi. Po zakończeniu otrzymali owację na stojąco trwającą kilkanaście minut. Nie było czasu na bisy ponieważ czekał na nich samolot do Londynu, gdzie w Trident Studios mieli dokonać ostatnich poprawek. Gotowy album ukazał się dokładnie 29 lipca. Bardzo oryginalna, ośmiokątna okładka zaprojektowana przez Baldvina Halldórssona była uważana za awangardową i dziś jest kolekcjonerskim rarytasem.

Płyta otrzymał znakomite recenzje i do wiosny 1972 roku sprzedał się w rekordowej jak na Islandię liczbie trzech tysięcy egzemplarzy, ale niekoniecznie stał się bombą na jaką liczono. Być może oczekiwania były zbyt wygórowane i dopiero później album zyskał legendarną etykietę. Na przykład, zdobył tytuł „Albumu Stulecia” na festiwalu Music Awards Of The Century, a w plebiscytach przeprowadzonych podczas Dnia Muzyki Islandzkiej w 2007 i 2009 roku zajął dwa razy drugie miejsce wśród najlepszych albumów w historii Islandii.

W tym największym swoim dziele zespół przedstawił historię życia bezimiennej osoby od narodzin do śmierci. Temat nie nowy, często wykorzystywany przez zespoły progresywne przeważnie z epickim rozmachem. Zaskoczyło mnie, że Trúbrot zawarł swą opowieść w bardzo zwięzłych i krótkich utworach. Te muzyczne miniaturki, a jest ich trzynaście, z reguły nie przekraczają trzech minut (najdłuższy, „Am I Really Livin?” trwa dokładnie 3:48) i słucha się ich wyśmienicie. Zespół uniknął przerostu treści nad formą na czym wielu innych poległo. Nie ma tu wypełniaczy. Wszystkie utwory, od pierwszego do ostatniego, budzą we mnie emocje i zachwycają na swój sposób. I nie ważne, czy są to te ostrzejsze i cięższe jak „Lives Overture”, „School Complex”, „Am I Really Livin?”, „What We Believe In” (organy plus szalejąca gitara!), czy też pełnej urody ballady „Hush-A-Bye” i „To Be Grateful” z łapiącymi za serce przepięknymi harmoniami wokalnymi. Coś w tej muzyce musi być skoro Islandzka Orkiestra Symfoniczna razem z popowymi wykonawcami wykonała „…Lifun” w 1992 roku i dwa lata później wydała to na płycie.
Na początku 1972 roku muzycy zaczęli myśleć o kolejnym albumie. Zespół, który w tym czasie był już kwartetem zaprzestał koncertów i skupił się na pisaniu materiału. Kiedy stało się jasne, że koszty nagrania i wydania będą zaporowe żadna wytwórnia nie była zainteresowana jego wydaniem. Założyli własną, nazwali Trúbrot i wydali płytę stając się pierwszym zespołem, który zrobił to w Islandii. Wkrótce ich śladem poszli inni.
Tym razem nagrań dokonano w Danii posiłkując się lokalnymi muzykami sesyjnymi wprowadzając do gry smyczki i dęte blaszane. „Mandala” trafił do sklepów w lipcu i podobnie jak poprzednie sprzedał się „od ręki”.
O ile wcześniejsze wydawnictwa były chwalone, ta nie zachwyciła recenzentów. W zasadzie podzielam ich zdanie. Brakuje mi tu przede wszystkim wspaniałych harmonii wokalnych, którymi do tej pory czarowali, a nowy wokalista, Björgvin Halldórsson (brat Baldvina, tego od ośmiokątnej okładki) głosowo niczym specjalnym się nie wyróżnia. Utwory, jest ich jedenaście, to w zasadzie amerykański soft rock; próżno szukać tu elementów progresji, czy ciężkiego rockowego brzmienia. Takich płyt w tym czasie było setki – można było wywozić je na wysypisko ciężarówkami. Do radia przebiły się dwa utwory: „Mandala” i „My Friend & I” – cieszyły się dużą popularnością wtedy i dziś. Jeśli komuś „leży” taka muzyka pewnie spodoba się piosenka „All I Wanna Do” utrzymana w stylu The Beatles, czy ballada „Drifting”, która mogłaby pochodzić z repertuaru zespołu America. Pewną rysą na wizerunku Trúbrot było nieautoryzowane wykorzystanie wiersza poety Jóhann Hjálmarsson w „My Friend & I”, które zakończyło się wysoką grzywną i oficjalnymi przeprosinami w prasie.

„Mandala” to ostatni album zespołu, którego koniec przewidywany był od dawna. Nieporozumienia, kolejne roszady personalne, wycofanie się amerykańskiej wytwórni płytowej Fantasy z zamiarem dystrybucji „Mandali” za Oceanem spowodowało, że wiosną 1973 roku muzycy grzecznie sobie podziękowali i rozeszli się każdy w inną stronę. Na przestrzeni lat pojedyncze utwory znalazły się na niezliczonych albumach kompilacyjnych, ale powstało również kilka kompilacji poświęconych wyłącznie zespołowi. Najbardziej godna uwagi, którą polecam jest ta z 2009 roku wydana przez wytwórnię Íslenskir tónar pod nazwą „Trúbrot 1969-1972”. Ten czteropłytowy box zawiera wszystkie ich nagrania, oraz 52-stronicową, bardzo ciekawą i pomocną książeczką.

