Muzyczne klejnoty z Ameryki Południowej: Aguaturbia, El Ritual, Grupo Ciruela, Manal.

Rozkwit muzyki rockowej w Europie i Stanach Zjednoczonych z jej różnymi podgatunkami  jaki miał miejsce w latach 60 i 70-tych XX wieku spowodował, że niemal w każdym z tamtejszych zakątków powstawało wiele znakomitych, a dziś zapomnianych wykonawców,  których twórczość mozolnie odkrywają muzyczni archeolodzy. Ten rockowy boom rozlał się po całym świecie, docierając do miejsc, dla nas Europejczyków egzotycznych jak Indonezja, czy Nowa Zelandia. Tym razem zapraszam do Ameryki Południowej – prawdziwej kopalni muzycznych diamentów.

AGUATURBIA „Aguaturbia” (1970).

Po przygodzie z Los Jokers perkusista Willy Cavada razem z gitarzystą Carlosem Coralesem, wokalistką Denise (żona Coralesa) i basistą Ricardo Brionesem w 1968 roku założyli w Santiago, psychodeliczny zespół Aguaturbia. Pierwszy album, nagrany na żywo w dość prymitywnych warunkach i wydany w 1970 roku uważany jest za kamień węgielny chilijskiego rocka.  Album ostry, pełen energii, ciężkich riffów i przesterów z eterycznym żeńskim wokalem i angielskimi tekstami nawiązuje do stylu Jefferson Airplane. Autorskie kompozycje w połączeniu z dynamicznymi coverami nadały mu intensywność, która wydaje się świeża i porywająca. Gitarzysta swoimi potężnymi solówkami wprawia w zachwyt niejednego malkontenta. Jego kunszt dostrzec można w każdym z ośmiu nagrań. Trudno wskazać wyróżniające się utwory – wszystkie są znakomite! Mnie uwiodła hipnotyczna interpretacja „Somebody To Love” Jefferson Airplane, oraz zmysłowa i niezwykle elektryzująca „Erotica” będąca wyimaginowaną ścieżką dźwiękową do filmu o seksualnej rewolucji. Uwodzicielski wokal Denise w tym drugim płynnie łączy się z porywającą gitarą Carlosa; na kilometr czuć, że między nimi jest coś więcej niż tylko muzyka. Dreszcze towarzyszą mi w „Ah Ah Ah Ay” z porywającym perkusyjnym solo Willy’ego Cavady perfekcyjnie zagrane i nagrane w jednym ujęciu i w znakomitym, sześciominutowym „Blues Of The Westside”. Całą pulę zgarnia jednak genialna wersja hitu „Crimson And Clover” amerykańskiego zespołu Tommy James And The Shondells z 1968 roku, który w Stanach przez szesnaście tygodni był numerem jeden na listach przebojów. Kwartet przekształcił tę popową klasykę w pulsujące psychodeliczne arcydzieło!

Album „Aguaturbia” z przełomowym stylem i surowym charakterem oferując prawdziwie porywającą podróż dźwiękową pozostaje pozycją obowiązkową dla każdego, kto zgłębia korzenie rocka w Ameryce Łacińskiej. Owa muzyczna ekspresja w połączeniu z prowokacyjną okładką przekraczały granice konserwatywnego, mocno katolickiego społeczeństwa chilijskiego tamtych czasów. Zdjęcie zespołu siedzącego nago w półciemnym pokoju wywołało niemałe poruszenie (na drugiej płycie poszli dalej – ukrzyżowali swojego lidera); sklepy odmówiły jego sprzedaży, prasa i Kościół go ocenzurowali. Album (jak i zespół) stał się symbolem artystycznego buntu nie tylko w Chile, ale również na większej części kontynentu.

EL RITUAL „El Ritual” (1971)

Ten krótkotrwały, ale ważny meksykański zespół z Tijuany silnie związany z Los Dug Dug’s ( w pewnym momencie niemal wszyscy byli jego członkami) powstał pod koniec lat 60-tych, w okresie wielkich przemian społeczno-politycznych nie tylko w Meksyku. Tworzyli go czterej znakomici muzycy o niezwykłej wyobraźni: Abelardo Barceló Durazo (dr, voc), Francisco Arturo Bareño Pérez (g. flute, voc), Martin P. Mayo (org, voc) i Gonzalo Hernández (bg, voc). Swój jedyny album nagrali w 1971m roku w legendarnej wytwórni Raff Records. Zespołowi w znakomity sposób udało się stworzyć bardzo oryginalny konglomerat rocka psychodelicznego, hard i blues rocka, oraz progresywną psychodelię z całym bogactwem folkowo azteckich brzmień z akcentami jazz rocka. Jak widać jest w czym wybierać. Mroczne utwory przeplatają się  z przyjemnymi melodyjnymi kawałkami, przy czym zespół nie stronił od improwizowania. Wszystko połączono w wyjątkowo spójny sposób, z unikalnym jak na tamten czas wyczuciem. Słuchając tej płyty piosenka po piosence szczęka mi opadła na całe czterdzieści minut. Nie mogłem uwierzyć, że słucham tak bardzo dojrzałego latynoskiego zespołu, o istnieniu którego nie miałem pojęcia! Całość, osiem utworów, które same w sobie stały się klasykami ma przemyślaną koncepcję, którą można w skrócie opisać jako walkę dobra ze złem. Teksty (śpiewane po angielsku) nawiązują do Szatana i piekła, ale także do raju i Boga. To odważny i perfekcyjny album, pełen małych arcydzieł, których pozazdrościłyby bardziej popularne zespoły. Od psychodelicznego i mrocznego szaleństwa „Satanas” z jego epickim początkiem, przez jazzowe „Peregrinación Satánica”, po meksykańskie brzmienie w „Groupie” ta płyta zadziwia, intryguje i uzależnia. Spokojne „Bajo el Sol y Frente a Dios” to balsam na uszy, a mówiąc wprost piękna folkowa piosenka z bardzo subtelną aranżacją, zwiewnym fletem i cudnymi harmoniami wokalnymi. Wpada do głowy i długo z niej nie wychodzi.

Dla mnie „El Ritual” to jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) meksykański rockowy album wczesnych lat 70-tych! Jego słuchanie bez ostrzeżenia zapiera dech w piersiach. Kiedy się kończy słychać jak płuca się rozluźniają; trzeba spłukać twarz zimną wodą, nabrać powietrza i posłuchać go ponownie.

GRUPO CIRUELA „Regreso Al Origen” (1973)

Pozostając w Meksyku przenieśmy się do miasta Reynosa leżącego nad rzeką Rio Grande w stanie Tamaulipas, niedaleko granicy z USA. To tam powstała legendarna Grupo Ciruela. Ich jedyny album z 1973 roku to wzorcowy przykład ciężkiego rocka jaki pojawił się w tym czasie w Ameryce Południowej. W kraju kronikarze nadali mu miano meksykańskiego Deep Purple, a kiedy zespół rozpadł się tuż po wydaniu płyty cały Meksyk pokrył się żałobą. No, może trochę przesadzam… ale prawda jest taka, że zespół był naprawdę dobry. Inspirowali się Hendrixem, Cream, Ten Years After, Blue Cheer… Pierwotny skład rozpadł się jak domek z kart w trakcie nagrywania płyty. Na placu boju został jedynie perkusista Guillermo Garibay, który zwerbował nowych członków: Luisa Péreza (wokal), Gallo Esparza (gitara basowa), Javiera Villafuerte (gitara) i Billy’ego Valle (gitara), z którymi ukończył nagrania. Pomimo problemów finalny efekt okazał się wybuchowy. W tym czasie, o czym być może nie każdy wie, meksykańskie zespoły miały odgórny nakaz nagrywania piosenek po hiszpańsku. Zespół, tak na wszelki wypadek, nagrał wersję angielską. I całe szczęście, gdyż hiszpańska, która nawiasem mówiąc nie trafiła wtedy na rynek, została bezpowrotnie stracona w czasie trzęsienia ziemi w 1985 roku, najbardziej niszczycielskiego w historii współczesnego Meksyku. Siedem kapitalnych, bardzo ciężkich gatunkowo nagrań z hipisowskim klimatem są dość innowacyjne. Petarda zostaje odpalona od pierwszych sekund w otwierającym płytę utworze „Padre” z podwójnym bębnem basowym, który powala na kolana. Dech w piersiach zapiera intensywny, siedmiominutowy „Peste” z muskularną sekcją rytmiczną, ciężką gitarą i harmonijką, wzmocnione złowrogim refrenem z powtarzającym się krzykiem „I can feel the darkness!” (Czuję ciemność). To tylko przykład dwóch z tych mocnych (a jest ich więcej). Oprócz tego jest tu moje ulubione blues rockowe „Acapulco Dorado” hipnotyzujące delikatnymi jazzowymi tonami z pięknym brzmieniem talerzy perkusyjnych, oraz znakomity „Regreso Al Origen” przypominający wczesny Led Zeppelin z fajnym solo na flecie w końcówce. Trwające około dziewięciu minut „Despertar” czaruje akustycznym wstępem, po którym następuje kontrolowany chaos tworzący psychodeliczną przestrzeń z ciekawym solo na perkusji w jego drugiej części. To najbardziej progresywny utwór na płycie, którą należy słuchać głośno, najlepiej na słuchawkach; są tam różne ukryte smaczki, które trudno wyłapać z głośników.

MANAL „Manal” (1970).

Rok 1970. Cała Argentyna była już przygotowana na przyjęcie eksplozji, której wybuch zapowiedziały zespoły tak zwanej „nowej fali”: Los Gatos, Almendra i Manal.  Pierwszy charakteryzował się beztroskim rytmem z lekkimi akcentami melancholii. Drugi, rok wcześniej wstrząsnął krajem kreatywnym albumem „Almendra” wyprzedzającym swoje czasy. Ostatni dał dawkę seksu, nocnego życia bohemy, a przede wszystkim bluesa. I to dobrego bluesa z przewagą ostrych gitar. nutami jazzu i rock and rolla. Historycznie rzecz biorąc było to pierwsze argentyńskie power trio, w którym każdy z muzyków wyróżniał się na swój sposób. Alejandro Medina dostarcza genialnych linii basowych, a gitara w rękach Claudio Gabisa rozkwita w niezwykle upajającym, nieco jazzowym stylu. Całą uwagę skupia jednak Javier Martínez. Nie dość, że jego perkusja jest potężna i robi wrażenie, to na dodatek okazuje się być świetnym wokalistą.  Jego teksty dotyczą głównie hipisów, ich życiu na ulicach i egzystencjalnych rozterek. Większość uważa, że byli pod wpływem Cream, a mnie się wydaje, że więcej wspólnego mają z Ten Years After, ale nie mnie to rozsądzać. Cieszy mnie, że album nie ma słabych momentów – jego ​​spójność jest wręcz idealna.

Śmiało można powiedzieć, że „Jugo De Tomate” to ponadczasowy argentyński klasyk. Monumentalny riff, zapadający w pamięć refren i subtelna harmonijka, która pojawia się na końcu nadaje ton temu, co nas czeka. Co prawda dzięki psychodelicznym organom Hammonda przyjemny „Porque Hoy Nací” nieco odbiega od bluesa, ale ja lubię różnorodność na takich albumach, bo przecież blues nigdy nie jest oryginalny, ale (pod pewnymi względami) potrafi być innowacyjny. Za sprawą „Avenida Rivadavia” zespół powraca na właściwe tory, choć obiektywnie trzeba przyznać, że to najbardziej popowy numer na płycie. Na szczęście ratuje go genialna rockowa solówka gitarowa i frenetyczna perkusja. Za to „Todo El Día Me Pregunto” (Cały dzień się zastanawiam) to najbardziej bluesowy blues oparty na prostym fortepianie i okazjonalnych, bardzo efektownych (czyt. szalonych) riffach gitarowych, które pojawiają się między każdą zwrotką.  „Avellaneda Blues”, rozpoczynający stronę „B” oryginalnej płyty, jest małym arcydziełem gatunku. Utwór przenosi nas w lata 60-te do Avellanedy, obskurnej portowej dzielnicy, siedliska artystycznej bohemy. Opisowy tekst z wersami pokroju: „Brudna kałuża, śmierdząca woda, porzucony stary but…”  uzupełnia cielesny blues. Głos Javiera Martíneza nigdy nie brzmiał tak perfekcyjnie, a jego wykonanie jest naprawdę niebywałe. Jazzowe solo gitarowe w środku, jedno z najlepszych jakie tu się pojawia, jest wisienką na torcie tego nieskazitelnego pod każdym względem utworu. Krótkie perkusyjne wprowadzenie otwiera nieco sielankowy „Una Casa Con Diez Pinos” (Dom pod Dziesięcioma Sosnami) z prawdziwie rustykalnymi gitarami akustycznymi i genialnymi riffami gitary elektrycznej. Album kończy „Informe De Un Día”, najdłuższy ze wszystkich zaprezentowanych tu kawałków. Jest szybki, jest żywiołowy, z zachwycającym fortepianem i refrenem z chórkiem. Jego najlepszą częścią jest rozbudowana i przesterowana solówka gitarowa z powalającym riffem i perkusyjne solo, w której Javier demonstruje całą swoją wirtuozerię. To właśnie tutaj, w zwartym wykonaniu zespół naprawdę dał czadu. Mówiąc krótko – bluesowe arcydzieło!

Temat mniej oczywistych płyt z Ameryki Południowej jest tak wielki jak sam kontynent, a te cztery propozycje to ledwie kropelka w zasobach ogromnego oceanu rockowego. Do tematu będę wracał, bo w rękawie trzymam kolejne asy i to z niejednej talii kart. Przy okazji piszcie w komentarzach o swoich faworytach z tamtego obszaru – być może niektóre pokryją się z moimi…