TIN HOUSE „Tin House” (1971); ELIAS HULK „Unchained” (1970)

W końcu po latach oczekiwania płyta amerykańskiego tria TIN HOUSE i brytyjskiego kwintetu ELIAS HULK doczekały się kompaktowych reedycji. Mają wiele pozytywnych cech, ale też i jedną wspólną wadę: są jak dla mnie za krótkie. Tylko trzydzieści kilka minut.  Ale w tamtych czasach był to (niestety) standard…

W sobotni wieczór, w lokalnym klubie muzycznym w St. Augustine na Florydzie dość popularny sześcioosobowy zespół Marshmellow Steamshovel mogący pochwalić się wydanym nie tak dawno singlem właśnie  zwijał swój sprzęt, gdy niespodziewanie perkusista Mike Logan krzyknął do swych kolegów „Hej, pograjmy jeszcze! Nie jest jeszcze zbyt późno”. Część chłopaków miała dość, popukała się w czoło i zwinęła się. Na scenę wskoczył gitarzysta Floyd Radford i basista Jeff Cole. Zaczęli od hendrixowskiego „Hey Joe”, które przeobraziło się we wspólne jamowanie. Cała trójka poczuła, że to jest to! Kilka dni później oficjalnie ogłosili swe odejście z macierzystej grupy i powołali do życia zespół TIN HOUSE.

Tin House. Od lewej: Floyd Radford; Mike Logan; Jeff Cole
Tin House. Od lewej: Floyd Radford; Mike Logan; Jeff Cole

Opracowany i szlifowany materiał testowali na licznych koncertach stając się powoli grupą coraz bardziej znaną. Tak znaną, że w 1969 roku załapali się na duży festiwal w Orlando, gdzie trzykrotnie bisowali. Zauważył to Steve Paul, menedżer Johnny Wintera i zaproponował im otwarcie koncertu (przed stutysięczną publicznością!) słynnego gitarzysty. A potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Zachwycony Steve Paul po koncercie dał im swoje namiary i parę miesięcy później trio weszło do studia nagraniowego, gdzie pod okiem samego Ricka Derringera, gitarzysty zespołu Johnny Winter And, zrealizowało swój debiutancki album pt. „Tin House”.

"Tin House" (1971)
„Tin House” (1971)

Album wydany przez Epic Records (oddział wielkiego koncernu CBS) w nieco dziwnej, jakby „zamazanej” okładce, ukazał się na początku 1971 roku. Okazuje się, że to kapitalny, amerykański „testosteron hard rocka”  w klimacie nagrań Dust i Bang z wokalnymi harmoniami i domieszką heavy bluesa. Już otwierająca go kompozycja „I Want Your Body” daje dobre pojęcie czego można spodziewać się po całej płycie. Niepokorna, energiczna gitara może kojarzyć się z grupą Edgara Wintera, do której zresztą tuż po nagraniu płyty Floyd Radford dołączył. Potem powoli muzyka przesuwa się w stronę intrygującego, inteligentnego, ale wciąż ciężkiego rocka. Jest więc ostro, ale też i melodyjnie, a klimaty bluesowe powodują, że płyty słucha się z wielką przyjemnością. Ostatnie dwa nagrania: „Endamus Finallamus” oraz „Lady Of The Silent Opera” ocierają się nawet o progresywny hard rock. I to wszystko w ciągu zaledwie trzydziestu czterech minut! Widać było olbrzymi potencjał drzemiący w tym zespole. Niestety odejście gitarzysty spowodowało, że trio TIN HOUSE, które zaczęło stawać się coraz bardziej popularne w Stanach wkrótce uległo rozwiązaniu.

Brytyjski ELIAS HULK pochodzący z Bournemouth, pięknego miasta położonego nad kanałem La Manche założyło pięciu przyjaciół, którzy w 1970 roku wydali swój jedyny, ale za to bardzo dobry album „Unchained”. Szkoda, że zrobili to tylko raz.

ELIAS HULK "Unchained" (1970)
ELIAS HULK „Unchained” (1970)

Muzyka zawarta na tym albumie to mieszanka psychodelii, ciężkiego progresywnego rocka i bluesa. Tylko osiem utworów i trzydzieści jeden minut muzyki nagranej w studio niemal na „żywo”. Jakże wybornej muzyki! Przypominającej najlepsze momenty Black Cat Bones, Atomic Rooster, Free, Fuzzy Duck, czy starego Fleetwood Mac. Mocną stroną grupy był jej wokalista Peter Thorpe, który potrafił szaleńczo i ochryple zaryczeć, ale też delikatnie i bardzo spokojnie zaśpiewać. Zespół czarował dynamiką, chwytliwymi gitarowymi riffami, potrafił przyłoić, niemal ogłuszyć niemiłosiernie skuteczną sekcją rytmiczną, z drugiej zaś strony zaskakiwał delikatnymi, psychodelicznymi i spokojnymi dźwiękami.

Zaczyna się od świetnego, bluesującego, trochę diabolicznego „We Can Fly” z ciężką linią basu, fajnymi gitarami i solem na bębnach w części środkowej. Ciężki i miażdżący jak walec jest „Nightmare” a zaraz po nim mamy spokojny, z delikatnym wokalem i świetną linią basu „Been Around Too Long”. Pierwszą stronę oryginalnego czarnego krążka zamykał „Yesterday’s Trip” pełen mistrzowskiego żywiołowego gitarowego grania ze świetną perkusją. Na drugiej stronie wyróżniał się psychodeliczny „Anthology Of Dreams” z hipnotyzującymi partiami instrumentów i pięknym delikatnym śpiewem, zaś „Free” to rozmarzony utwór z cudownie łkającą gitarą. Jednym z najpiękniejszych fragmentów płyty jest kompozycja „Delhi Blues” będąca mieszanką orientalnych klimatów i bluesa. Całość zamyka ballada „Ain’t Got You” .

Dodam, że oryginalny album „Unchained” jest dziś obiektem westchnień wielu zbieraczy, osiągając cenę przekraczającą 500 euro.

Dwie różne płyty, dwóch różnych wykonawców. Obie króciutkie jak na dzisiejsze standardy. A mimo to, za każdym razem gdy ich słucham, sprawiają mi one przyjemność. Wielką przyjemność!

Prezentowany poniżej fragment muzyczny z płyty „Unchained” ELIAS HULK przedstawia niemieckie wydanie albumu w zmienionych niebiesko-czarnych kolorach i innym opracowaniu graficznym. Na szczęście materiał muzyczny pozostał bez zmian.

3 komentarze do “TIN HOUSE „Tin House” (1971); ELIAS HULK „Unchained” (1970)”

  1. ” Mają (…) jedną wspólną wadę: są jak dla mnie za krótkie. Tylko trzydzieści kilka minut. Ale w tamtych czasach był to (niestety) standard…”

    To była jedna z największych zalet tamtych czasów. Wykonawcy mieli mało miejsca (choć w sumie zdarzały się i godzinne albumy, jak np. „UFO 2”, ale standardem było ok. 40 minut), więc wykorzystywali je jak najlepiej, rezygnując z mniej udanych kawałków (choć czasem podejmowali błędne decyzje z doborem utworów, ale wyjątek potwierdza regułę). Dzięki temu powstało tyle wspaniałych albumów, dobrych od początku do końca, no ew. z jednym czy dwoma mniej porywającymi kawałkami. A jak jest dzisiaj? Standardem są albumy trwające ponad godzinę, a często wypełniające całą powierzchnie CD, czyli 80 minut. Z czego średnio ok. 30-40 minut jest dobre, a reszta do niczego. Nie ma albumu trwającego powyżej godziny, który w całości by mi się podobał.

    Jeśli zaś chodzi o bohaterów tego wpisu – Elias Hulk słyszałem kilka lat temu, ale zupełnie mnie nie zainteresował, natomiast Tin House słyszałem całkiem niedawno i jak dla mnie jest to bardzo przeciętny album. W tamtym czasie było mnóstwo takiej muzyki, a ten album na tle innych wówczas wydanych nie ma nic ciekawego/oryginalnego do zaoferowania.

    1. Licencyjne wydania, czyli te spoza macierzystego kraju czasem różniły się nie tylko labelami, ale i okładkami. Cóż, takie to były czasy…

Skomentuj Pablo Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *