BRAKUJĄCE OGNIWO – BLUE CHEER „Vincebus Eruptum” (1968)

Jest styczeń 1968 roku. Pierwszy album Led Zeppelin ukaże się za rok, debiut Black Sabbath – za dwa lata. Deep Purple co prawda już nagrywają, ale jeszcze bez Gillana i są łagodni jak baranki. Tymczasem w dalekim San Francisco wychodzi na świat pierwsze dziecko amerykańskiego power tria BLUE CHEER. Jest nim, nagrany w Amigo Studios w północnym Hollywood, album „Vincebus Eruptum”. Promuje go singiel „Summertime Blues” będący coverem Eddiego Cochrane’a, ten sam, który The Who zagra za trzy lata w Leeds. Ten singiel to najostrzejsze granie jakiego świat do tej pory nie słyszał, a płyta – jak twierdzą muzyczni antropologowie – jest brakującym ogniwem ewolucji rocka pomiędzy Cream a Black Sabbath. Duży sukces i wielka chluba Amerykanów, którzy dumnie wskazują na BLUE CHEER jako pionierów hard rocka.

To wyrosłe z hippisowskiej ideologii trio, w skład którego wchodzili Dickie Peterson (voc, bg), Leigh Stevens (g) i Paul Whaley (zastąpił za perkusją Erica Albronda) punktem odniesienia dla swojej twórczości uczyniło hałas i ciężar. Cel jaki wówczas przed sobą postawili był jasny i prosty; nagrać najgłośniejszą płytę w historii. I to się udało!

BLUE CHEER. Od lewej: Dickie Peterson, Paul Whaley i Randy Holden.
BLUE CHEER. Od lewej: Dickie Peterson, Paul Whaley i Randy Holden.

Jak głosi legenda, podczas pierwszego podejścia muzycy w studio podkręcili tak mocno aparaturę, że rozsadzili konsoletę, a z kabli poszedł dym! Cała trójka w dwa dni nagrała niewiele ponad dwa kwadranse muzyki. Muzyki niezwykle gniewnej, do bólu szczerej, spontanicznej i ultra surowej. Do tego stworzonej pod działaniem substancji – delikatnie mówiąc – „pobudzających” i niezwykle popularnych w tamtym czasie. Zresztą w hippiesowskim slangu blue cheer (w wolnym tłumaczeni: smutna radośćoznaczało zakamuflowaną nazwę LSD. Materiał nie jest więc długi, ale przy takiej intensywności po prostu inny być nie mógł. Kiedy odtwarzałem sobie ten krążek w wyższych rejestrach głośności napawając się jego totalną energią reakcja w domu była zawsze taka sama: „Kochanie –  nie chciałbyś sobie zamknąć drzwi, kiedy słuchasz tej płyty?”

BLUE CHEER "Vincebus Eruptum" (1968)
BLUE CHEER „Vincebus Eruptum” (1968)

Album „Vincebus Eruptum” (łac. zwycięstwo nad chaosemstał się wzorem. a może nawet i wzorcem dla całej ogromnej rzeszy przyszłych wykonawców hard rocka, heavy metalu i licznych jego odmian na czele z Black Sabbath, Led Zeppelin, czy The Stooges. Tylko sześć nagrań, w tym dwa covery. Wspomniany tu już wyżej  „Summertime Blues” przyćmiewający nie tylko oryginał, ale również wersje The Beach Boys i The Who. Drugi w kolejności „Rock Me Baby” B.B.Kinga – niby uporządkowany na samym początku, ale po wejściu gitary i drapieżnego wokalu odczuwamy ten przyjemny, psychodeliczny „bałagan”. Muzycy, trzeba otwarcie to przyznać, nie byli wielkimi wirtuozami, ale we wszystkich tych nagraniach ponad precyzję i kunszt wykonawczy stawiali na emocje. Grali mocno, głośno i prosto, ale nie prostacko. Pod całą tą przykrywką sprzężeń, grzechotania, buczenia i wściekłego krzyku Petersona kryją się całkiem zgrabne melodie i wciągające riffy. Swobodną formę ma blisko 8-minutowy, acidowy „Doctor Please” tylko pozornie trzymający się standardowych konwencji. Brudne, gitarowe partie, mocne bębnienie i niezwykle krzykliwe popisy wokalisty, a wszystko to zagrane bez jakichkolwiek barier i ograniczeń. W „Out Of Focus” jest prościej, co nie znaczy, że mniej surowo. Muzycy poszaleli w „Parchment Farm”  – niezwykle rozpędzonym, oparty na brzmieniach i balansujący gdzieś pomiędzy Iron Butterfly, a Ten Years After. Całość wieńczy 6- minutowy „Second Time Around” w którym gitarowych szaleństw nie powstydziłby się sam Jimi Hendrix, a sola perkusyjnego Mitch Mitchell.

„Vincebus Eruptum” wydany dokładnie 16 stycznia 1968 roku szybko dotarł do 11 miejsca amerykańskiej listy „Billboard 200″. Wielki sukces zupełnie nieznanego zespołu i jego niezwykłego płytowego debiutu. Do tego dodać  należy, że singiel „Summertime Blues” w pierwszym tygodniu wylądował na 14 pozycji w gorącej setce tamtejszej listy przebojów. Sukces? Z dzisiejszej perspektywy czasu można powiedzieć, że świata nie zwojowali. Zalicza się ich bardziej do tzw. undergroundu a tu mają już status niemal kultowy. Myślę, że muzykom nie zależało na popularności, splendorach i pogoni za sławą. Ot, zrobili kawał dobrej, solidnej roboty podczas której doskonale się bawili. Bo płyty pomimo jej drapieżności słucha się z wielką przyjemnością.

Blue Cheer na scenie.
Blue Cheer na scenie.

Na zakończenie polski wątek dotyczący grupy BLUE CHEER, który opowiedziała przed laty Mira Kubasińska. „Graliśmy serię koncertów w Holandii. Było to gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, a więc w czasach, gdy w Polsce uznawano nas za „najgłośniej grający zespół”. Występowaliśmy jako jedni z pierwszych, a całą imprezę zamknąć mieli amerykanie z Blue Cheer. Chciałam wrócić do hotelu, ale Tadeusz (Nalepa – przyp. moja) namówił nas byśmy zostali do końca. To, co zobaczyliśmy, a przede wszystkim to, co USŁYSZELIŚMY przeszło nasze najśmielsze oczekiwanie. Trzech gości przy kolumnach głośnikowych Marshalla na scenie narobiło takiego hałasu, że gdyby w tym samym czasie przeleciał nad nami odrzutowiec, nikt by go nie usłyszał. Pomyślałam sobie wówczas: „Mój Boże! A my szczycimy się swoimi 40-watowymi kolumnami..!” Na scenie emanowała z nich pewność siebie. I ta niezwykła swoboda poruszania się między spontanicznością muzyczną rozciągniętą do granic kakofonii, a świetnymi melodiami. To był kawał niezwykle swobodnego, garażowego, psychodelicznego rocka! Tadeusz przez cały koncert nie odezwał się ani słowem. Dopiero w hotelu powiedział: „Wiesz co Mira? My nigdy nie dogonimy tej Ameryki”. Tylko tyle… I poszedł spać”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *