Uwielbiam ten moment, kiedy po tygodniu wytężonej pracy, w piątkowy wieczór rozsiadam się wygodnie na kanapie, na stoliku stoi świeżo zaparzona kawa, która intensywnym aromatem pobudza i podrażnia nozdrza, a z głośników sączy się muzyka. Rozpoczynam weekend. Cicho, spokojnie i przytulnie. Nawet myśli w głowie przewijają się jak w zwolnionym filmie… Adaś wdrapał mi się na kolana i czeka na kolejną opowieść.
Pamiętasz kochany, jak ostatnio opowiadałem ci o zbuntowanym Johnie, ślicznym Paulu, zabawnym Ringo i „dzieciaku” Georgu? O ich pasji do muzyki, o przyjaźni, o ponurym mieście portowym i truskawkowych polach? O tym, jak młodziutki George chodził za starszym Johnem i prosił go, aby mógł z nimi grać w zespole? Jak padając ze zmęczenia grali co noc do tańca w obskurnym klubie w Hamburgu nie dojadając i nie wysypiając się dostatecznie? I o tym, jaką radość dali światu swoimi piosenkami? Pamiętasz? Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!
Gdy ci czterej chłopcy byli już trochę starsi, po drugiej stronie oceanu, w Ameryce, mieszkał pewien farmer o imieniu Max. Pewnego dnia przyszli do niego ubrani na kolorowo ludzie z długimi włosami (nie, nie byli to Indianie mój wnusiu!) i z uśmiechem poprosili go, by na kilka dni oddał im swoje ogromne pole, aby zrobić na nim wielki piknik. Powiedzieli, że będzie to festiwal muzyczny.
A lato tego roku było bardzo gorące. Na Festiwal zaczęły przybywać wielkie tłumy ludzi. Niektórzy przyjechali z bardzo daleka całymi rodzinami. Tak wielu ich przybyło, że ogromna farma jakby skurczyła się do małego poletka. Drogi były zablokowane na setki kilometrów, aż policyjne helikoptery musiały z góry kontrolować ruch drogowy. Samoloty zaś zrzucały paczki z żywnością, gdyż zabrakło jej we wszystkich pobliskich i tych dalej położonych sklepach.
Na farmie Maxa grały zespoły, ludzie świętowali, bawili się i byli szczęśliwi. To był ich protest przeciwko wojnie, która toczyła się w dalekim, malutkim kraju w Azji, w Wietnamie, gdzie posyłano do boju amerykańskich żołnierzy. Poprzez muzykę ci wszyscy ludzie nieśli światu przesłanie miłości i pokoju. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!
Na koniec tego spotkania wyszedł na scenę pan z gitarą (nie, nie z taką jak wujka Mateusza, ale podobną) i zagrał najważniejszy dla wszystkich utwór: hymn Stanów Zjednoczonych. Ale ten hymn nie był uroczysty i patetyczny. Tam był ból, tragedia i odgłosy wojny. Nikt nigdy tak go nie grał, ani wcześniej, ani później. Wszyscy słuchali go ze wzruszeniem i łzami w oczach. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!
Patrzę na swego wnuka, który usnął w mych ramionach. Kawa już wypita, za oknem ciemno, a z głośników sączy się cichutko muzyka.
Za tydzień wdrapiesz mi się na kolana, a ja znowu opowiem ci kolejną historyjkę. Może tym razem o małym chłopcu, Amadeuszu, który mając trzy latka nie znał alfabetu, ale już czytał i zapisywał nuty. I grał na pianinie ledwo sięgając paluszkami do klawiszy. Prawdziwy geniusz jakiego świat nie widział. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było! I tak będzie…
piekna opowiesc