BACHDENKEL – największy z zapomnianych zespołów.

Amerykański magazyn „Rolling Stone „ powszechnie uważany za jedno z najbardziej kultowych czasopism świata, dyktujący trendy i wyznaczający nowe kierunki muzyczne poświęcił kilka lat temu na swych łamach sporo uwagi brytyjskiemu rockowi progresywnemu z pierwszej połowy lat 70-tych.  I żeby było ciekawiej autorzy tego ciekawego opracowania wzięli pod lupę zespoły, które mimo wysokiego poziomu artystycznego nie odniosły sukcesu na jaki zasługiwały, a wiele z nich przepadło w mrokach niepamięci. O pochodzącej z Birmingham grupie BACHDENKEL szacowny „Rolling Stone” napisał, że „…jest to największy z zapomnianych zespołów z Wysp Brytyjskich tamtych lat!”. I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić…

Początki istnienia zespołu sięgają magicznego dla muzyki rockowej roku 1968 kiedy to śpiewający gitarzysta Colin Swinburne, wokalista i basista Peter Kimberley, oraz perkusista Brian Smith zakładają grupę o nazwie U Know Who. Idealnie wpasowali się w nurt psychodelicznego rocka i w krótkim czasie zyskali rozgłos w rodzinnym mieście, a także poza jego granicami. Nawiasem mówiąc ich koncerty często otwierała raczkująca dopiero  na lokalnej scenie grupa… Black Sabbath. Trio związało się szybko z tzw. Birmingham Arts Lab, czyli z kręgiem artystów poszukujących nowych brzmień. Jako jedni z pierwszych na tamtejszej scenie podczas koncertów zaczęli eksperymentować z dźwiękiem zsynchronizowanym z pokazami świetlnymi. Tak jak to robił już zespół Pink Floyd, choć prawdę powiedziawszy ich pokazy były dużo skromniejsze. Wtedy też zmienili nazwę na BACHDENKEL, którą wygenerował im… komputer. W tamtych czasach było to absolutnym novum i taka informacja robiła wrażenie.

Grupa BACHDENKEL
Grupa BACHDENKEL. Po lewej Colin Swinburne (g.,voc), Peter Kimberley (voc, bg), Brian Smith (dr).

Mając status kultowego zespołu, pełni nadziei i wiary w sukces na chwilę opuszczają rodzinne miasto. Pomiędzy 1 czerwca, a 15 lipca 1970 roku w paryskim Sonor Studios   nagrywają materiał na swą pierwszą płytę. Jej producentem był Karel Beer, który gościnnie zagrał na organach w utworze „Come All Ye Faceless”. I w momencie, gdy wszystko wydaje się być pod kontrolą na grupę spada jakieś niewidzialne fatum. Pomimo dobrej promocji, udanych sesji zdjęciowych, pochlebnych recenzji prasowych z występów, gotowego materiału nikt na Wyspach nie chce wydać! Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się stało i dlaczego tak doskonały album przepadł zanim ujrzał światło dzienne. Nic dziwnego, że wściekli na to wszystko muzycy postanowili opuścić kraj i przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche. Konkretnie do Paryża, który po majowej rewolucji w 1968 roku bardzo chętnie przyjmował niepokornych artystów otwartych na nowe pomysły i nową muzykę. Minąć musiało kilka lat, aż w końcu francuski oddział Philipsa zdecydował się na jego wydanie. Stało się  to dokładnie 29 maja 1973 roku. Płyta wyszła w USA i całej Europie Zachodniej poza… Wlk. Brytanią! Na Wyspach wznowiono ją dopiero w 1978 roku, gdy zespół już nie istniał.

Bachdenkel "Lemmings" (1973)
Bachdenkel „Lemmings” (1973)

Płyta „Lemmings” to klasyczna pozycja z roku 1970. Bardzo piękna, melancholijna, może i smutna, ale pełna nadziei. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, nastrój, nawet tamto lato. To cudowne połączenie rocka z psychodelią i wczesnym rockiem progresywnym z wysokiej półki. Ma ta płyta coś z klimatów T2, Arcadium, późnych The Beatles i wczesnych Floydów. Już otwierający całość melancholijny, czterominutowy „Translation” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Początkowo ta spokojna ballada z narkotycznym wokalem za sprawą świetnego riffowego przejścia przeradza się w kawał mięsistego rocka. Fantastyczną, rozbujaną sekcję rytmiczną z doskonałymi partiami gitary usłyszymy w nagraniu „An Appointment With The Master”. Jest w tym nagraniu coś z klimatu ostatnich płyt słynnej czwórki z Liverpoolu. A zaraz po nim następuje najbardziej progresywny utwór na tej płycie, pełen zmian nastroju i narastającego napięcia „The Settlement Song”. Jedenaście minut świetnego progresywnego grania! Ale nie koniec na tym – jazda bez trzymanki trwa nadal. Poprzedzony dla oddechu króciutką balladową perełką „Long Time Living” kolejny utwór, osadzony w monotonnym rytmie, pełen jest dramatycznych gitarowych wstawek z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu.  Mowa o „Stranger Still” przywodzący na myśl psychodelicznych Pink Floyd i Love Sculpture (z okresu drugiej płyty). Całość kończy mocno zagęszczony „Come All Ye Faceless”, który kojarzy mi się z pierwszą częścią „Hey Joe” w wersji Deep Purple. Świetna kwintesencja całego albumu. Albumu, o którym ktoś kiedyś pięknie powiedział, że to brakujące ogniwo pomiędzy The Beatles, a King Crimson.

Drugi album  BACHDENKEL  nagrany jesienią, pomiędzy wrześniem a listopadem 1975 roku w paryskim Damiens Studios  pod okiem tego samego producenta został wydany… dwa lata później. No cóż, jak pech to pech.

Bachdenkel "Stalingrad" (1977)
Bachdenkel „Stalingrad” (1977)

Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka BACHDENKEL. Album „Stalingrad” (na okładce pisany cyrylicą) różnił się zdecydowanie od swego poprzednika. Mariaż psychodelii z hard rockiem i rockiem progresywnym w połowie lat 70-tych to już zamierzchła przeszłość. Przede wszystkim muzyka złagodniała, poszła w kierunku gitarowego grania z „miękką” odmianą melodyjnego prog-rocka. Takie skrzyżowanie Barclay James Harvest z jednej strony, z Wishbone Ash (ale z jedną gitarą) z drugiej. Osiem dość krótkich nagrań – żadne nie przekracza pięciu minut. Na uwagę zasługuje tytułowa bardzo ambitna dwuczęściowa kompozycja, która moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tym albumie. Partie gitary bardzo ładnie współbrzmią z delikatnymi rozmytymi klawiszami. Jest w tym dostojność, powaga, ale bez zbytniego epatowania emocjami. Część pierwsza otwierająca płytę jest instrumentalna. Druga, z cudownym, rozmarzonym wokalem zamyka album. Gitarowy i refleksyjny jest także „The Whole World”. Idealny do słuchania we dwoje w późną jesienną noc. Gdyby utwór ten zaśpiewał Jon Anderson, można by go uznać za perełkę starego Yes. „The Tournament” to z kolei niespokojny, trochę połamany rytmicznie kawałek, który burzy kruchy, atmosferyczny klimat całej płyty. Czuję w nim pazur King Crimson. Szkoda, że jest tak krótki, trwa bowiem niecałe trzy minuty. Muszę też pochwalić mocno rozkołysany, niemal hardrockowym (It’s Always) Easy To Be Hard” z jak zawsze świetną partią gitary i doskonałą sekcją rytmiczną.

Szkoda, że wielki potencjał zespołu BACHDENKEL pozostał do samego końca nieodkryty. Obie płyty grupy śmiało można dziś postawić na półce obok klasycznych albumów Yes, Genesis, czy ELP. Być może nie są to pozycje, które uderzają i powalają od pierwszego przesłuchania, ale też nie pozostawiają obojętnym. Niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się płytowej kolekcji.

Z drugiej zaś strony, patrząc na to humorystycznie i z lekkim przymrużeniem oka, to BACHDENKEL tak na zdrowy rozum nie mógł osiągnąć w epoce sukcesu. Bo proszę sobie pomyśleć: angielski zespół, niemiecka nazwa, nagrywali we Francji, pierwszy album wychodzi po trzech latach od nagrania w studio, drugi zaś po dwóch! Cóż, ci to dopiero mieli zezowate szczęście…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *