ALQUIN „Marks” (1972); „The Mountain Queen” (1973)

Holenderski progresywny zespół ALQUIN pochodził z Delft – jednego z najstarszych niderlandzkich miast, którego początki sięgają 1075 roku. Niegdyś słynące z przemysłu skórzanego, metalowego, oraz produkcji fajansów i porcelany, dziś szczyci się jedną z największych i najbardziej prestiżowych holenderskich wyższych uczelni technicznych. Poprzecinane siecią szerokich kanałów, okolone sędziwymi drzewami i licznymi starymi budowlami zachowało swój wiekowy, piękny wizerunek. W latach  60-tych powstało tu sporo pubów i klubów, w których królowała grana na „żywo” muzyka do tańca, głównie rock’n’roll. Z biegiem lat coraz częściej gościł w nich także rock, blues, jazz. W jednym z nich, w przykościelnym klubie Alkuin, regularnie spotykała się paczka przyjaciół-studentów, którym marzyła się kariera. I to wcale nie kariera inżynierów…

Prapoczątki zespołu sięgają wczesnych lat 50-tych w dalekiej, egzotycznej Nowej Gwinei, będącej w owym czasie holenderską kolonią. To właśnie w tym odległym dla Europejczyka regionie świata siedmioletni Job Tarenskeen (saksofon tenorowy, śpiew) zasiadł po raz pierwszy w szkolnej ławie. Chwilę później przysiadł się do niego syn nauczycielki i wychowawczyni klasy Ron Ottenhoff (saksofony, flet). Obaj nie wiedzieli, że ich losy w tym momencie splotą się na wiele lat. Będąc w piątej klasie odkrywają w sobie pasję do muzyki, wspólnie pobierają też lekcje gry na flecie (najbardziej popularny w tym czasie instrument muzyczny w Indonezji). Mając czternaście lat założyli pierwszy zespół muzyczny Kroepock Trio.  W 1963 roku, po odzyskaniu niepodległości przez Papuasów rodziny chłopców wróciły do Holandii.  Drogi młodzieńców chwilowo się rozeszły. Na szczęście nie na długo. Ponownie spotkali się na Uniwersytecie Technicznym w Delft, a wolny od nauki czas spędzali muzykując w klubie Alkuin.

Grupa ALQUIN (1972 r.)
Grupa ALQUIN (1972 r.). Od lewej: Dick Franssen, Ferdinand Bakker, Hein Mars, Paul Weststrate, Job Tarenskeen i Ronald Ottenhoff.

Tam też spotykają Dicka Franssena (instrumenty klawiszowe), z którym zawiązują grupę o nazwie Threshold Fear. Jak wspomina Job Tarenskeen ze śmiechem „…Graliśmy głównie rhythm’n’bluesa i  boogie. Łatwe kawałki, bez prawdziwych ambicji. Brzmiało to bardzo surowo i amatorsko”. Dopiero pojawienie się Ferdinanda Bakkera (śpiew i gitara) spowodowało, że grupa stała się bardziej „poważna”. Bakker miał solidne podstawy muzyczne. Bez problemu grał nie tylko na gitarze elektrycznej i akustycznej, ale także radził sobie doskonale z fortepianem i skrzypcami. Do klubu przynosił płyty Soft Machine, Caravan, Pink Floyd, Carlosa Santany, Curved Air i słuchał ich godzinami z resztą chłopaków. On też zaczął przynosić na próby własne kompozycje, więc wiadomo było, kto będzie głównym kompozytorem grupy. Kiedy dołączyli do nich Hein Mars (bas) i Paul Weststrate (perkusja) gotowy zespół przystąpił do ostrej pracy. Jej efektem był wydany w 1971 roku singiel „Sally Saddlepain/Ask Me Not” wyprodukowany przez Petera Vinka znanego ze współpracy z legendarnymi dziś niderlandzkimi zespołami Q65 i Finch. On też skontaktował muzyków z szefostwem holenderskiego oddziału Polydor, którzy szybko podpisali z nimi kontrakt płytowy. Przy okazji chłopcy postanowili  zmienić swą nazwę. Zamieniając jedną literę z nazwy klubu, w którym narodził się zespół, już jako ALQUIN w sierpniu 1972 roku wchodzą do Phonogram Studios rejestrując pod okiem producenta Hansa Van Oosterhouta (tego od Supersister) materiał na debiutancki album. Płyta zatytułowana „Marks” z koszmarną moim zdaniem okładką wychodzi jeszcze tego samego roku.

Alquin "Marks" (1972)
Alquin „Marks” (1972)

Czepiam się tej okładki, bo dowodzi ona (delikatnie rzecz ujmując) o braku dobrego smaku i wyczucia u osób, które doprowadziły do jej zatwierdzenia. Ponoć jej projekt został zespołowi narzucony przez wytwórnię wbrew jego woli. Kartoflane stempelki z wydłubanymi literkami tworzące nazwę grupy, obierki i nożyk do strugania ziemniaków stały się obiektem żartów w prasie muzycznej. Nijak ma się to do muzyki zawartej na płycie. A ta jest wyborna. Osiem nagrań trwających łącznie 40 minut, w których dominują przede wszystkim utwory instrumentalne. Wokal pojawia się okazjonalnie, choć szkoda, bo ciepła barwa głosu przypomina mi momentami Richarda Wrighta z Pink Floyd. Dużo jest na tej płycie saksofonów, ale nie ma czemu się dziwić, wszak mamy tu dwóch wirtuozów tego instrumentu. To oni nadają albumowi to specyficzne jazz rockowe brzmienie bliskie klimatom, które znamy z płyt If, Caravan, czy Colosseum. Połamane rytmy, przejścia, częste zmiany tempa i melodii jak w otwierającym utworze „Oriental Journey” czy też w następnym „The Least You Could Do Is Send Me Some Flowers (Morgen Zie Je Weer)” przywołują na myśl scenę Cantenbury. Piękną jazzową atmosferę ma „Soft Royce”. Taka niby bossa nova z uroczą gitarową solówką przemieniająca się pod koniec  w klimat rodem z pierwszych płyt Santany. Odrobinę psychodelicznie robi się w „Mr. Barnum Jr’s Magnificient & Fabulous City”, ale kiedy do głosu dochodzą pędzące jak szalona lokomotywa skrzypce robi się bardzo rockowo! Ach, gdyby Kansas nagrywał takie kawałki… Zaraz po nim mój zdecydowany faworyt. Progresywny „I Wish I Could” w którym słychać fascynację albumem „Meddle” Pink Floyd. Przepięknie brzmiąca gitara z okazjonalnym fletem, organami w tle, cudownym wokalem i świetnie grającą sekcją rytmiczną. Za każdym razem słuchając tej kompozycji mam ciary! Nawiasem mówiąc oczarowany jestem grą perkusisty, który potrafi nie tylko przyłoić, czy zagrać bardzo skomplikowane łamańce, ale też z wielkim wyczuciem delikatnie „popieścić” swój perkusyjny zestaw. Na płycie jest ona wysunięta do przodu i brzmi doskonale. Oczywiście Holendrzy nie byliby sobą, gdyby nie zafundowali nam czegoś z przymrużeniem oka, czegoś żartobliwego. Tak jest właśnie w „You Always Can Change” piosence w stylu Davida Bowie z  odrobiną pastiszu starego Genesis, gdzie muzycy figlarnie puszczają do nas oko. Odgłos pomrukujących grzmotów i nadciągającej burzy otwiera kompozycję „Marc’s Occasional Shower’s”. Co my tu mamy? Szaleńczą grę bębnów do spółki z saksofonem. Orkiestrową aranżacją z wielogłosowym chórem. Delikatną grę gitary i partię fletu. Toż to Camel w czystej postaci, który pojawia się niczym fatamorgana na gorącej pustyni, po czym znika nagle po zaledwie trzech minutach. Na zakończenie pełen energii, rozpędzony „Catharine’s Wig” który rozpoczyna się sekcją smyczkową w stylu „Fruupp gra covery Gryphon”! To właśnie skrzypce są tym razem wiodącym instrumentem muzycznym. W połączeniu z fortepianem i perkusją przywołują mi na myśl Gentle Giant. Piękny moment na zakończenie albumu.

Po wydaniu „Marks” grupa ALQUIN ruszyła w promocyjną trasę koncertową zaliczając występ na słynnym festiwalu Pinkpop u boku m.in. Caravan, Focus i Golden Earring, gdzie zaprezentowała nową 20-minutową kompozycję „The Dance” owacyjnie przyjętą przez wielotysięczną publiczność. Album w Holandii sprzedawał się znakomicie, zespół stawał się coraz bardziej popularny stąd szybka decyzja, by muzycy udali się, tym razem do Londynu, na nagranie kolejnego krążka. Pod okiem producenta Dereka Lawrenca (produkował trzy pierwsze albumy Deep Purple!) w ciągu jednego sierpniowego tygodnia 1973 roku w słynnym studio De Lane Lea nagrywają album „The Mountain Queen”.

Alquin "Mountain Queen" (1973)
Alquin „The Mountain Queen” (1973)

Jest on logiczną kontynuacją debiutanckiego albumu. Zdominowały go jednak trzy długie (spośród sześciu) kompozycje trwające odpowiednio 13, 15 i 8 minut. Pozostałe są dużo krótsze. Zespół brzmi bardziej profesjonalnie, dojrzale. Muzyka poszła w kierunku eklektycznego, nieco rozbujanego rocka progresywnego, choć wciąż o lekkim jazzowym zabarwieniu z jak zwykle doskonałymi partiami fletu i saksofonu. Tym razem zacznę od tych krótszych utworów. I tak bluesujący „Soft-Eyed Woman” ma coś z klimatu Albatrosa”  Petera Greena z czasów Fleetwood Mac. „Convicts Of The Air” zbudowany został na fajnie powtarzalnym riffie gitarowym wspomaganym partiami  fletu. W skocznym „Don And Dewey” rolę wiodącą grają zaś skrzypce, które nadają utworowi lekkość i niewymuszoną swobodę. Te krótkie przystawki są jednak muzycznymi przerywnikami przed daniami głównymi. Początek płyty to świetny, zniewalający „The Dance” który holenderska publiczność poznała kilka miesięcy wcześniej. Studyjna wersja została skrócona o siedem minut improwizowanej muzyki, co w sumie wyszło jej na dobre. Utwór jest bardziej zwarty, nie nuży i ma moc. Grzmiące akordy organowe poparte są mocnym rytmem i doprawione soczystymi solówkami gitarowymi w stylu Andy Latimera. Do tego dochodzą podwójne saksofony, które dają dodatkowej energii całości. Uważam go  za jeden z pięciu najlepszych jakie wyszły z holenderskiej sceny progresywnej! Tytułowy „The Mountain Queen” to także jazda na najwyższym światowym poziomie. ALQUIN wyciąga w nim to, co ma najlepsze w swym muzycznym katalogu. Rytm staje się bardziej porywający, saksofony brzmią jak sekcja dęta, a Ferdinand Bakker czyni cuda na swej gitarze rytmicznej. Jest wszechobecny, wszędzie go pełno i jest tu najjaśniejszym punktem. Jego gra przypomina mi wspomnianego wyżej Andy Latimera, ale także Pye’a Hastingsa z Caravan. Gorący i nieokiełznany finał kończą solówki połączonych sił saksofonów i łkającej gitary. Coś niebywałego. Ileż w tym jest pasji i mocy! Album kończy 8-minutowy „Mr. Barnum Jr’s Magnificent And Fabulous City”. Łączy on w idealnych proporcjach folk (flet, skrzypce), jazz (saksofon, fortepian) i rock (gitara, perkusja). Znaki szczególne dla zespołu i dla tej jakże wspaniałej płyty.

Na koniec słów kilka na temat okładki albumu „The Mountain Queen”. O ile front nie budził zastrzeżeń (miniaturowe zdjęcia słodkich, anielskich twarzyczek na czarnym tle), to już jej tył wzbudził w Holandii sporą kontrowersję. Przywiązany do pala starszy mężczyzna zostaje bity przez młodego człowieka ku wielkiej radości stojących obok osób. Niektóre sklepy zagroziły odmową przyjęcia i wystawiania w swych witrynach płyty, by nie być posądzanych o propagowanie agresji. W związku z tym pierwsze tłoczenia Polydor pakowała w dodatkowe koperty z foliową szybką, które pokazywało tylko frontową jej stronę.

"Mountaun Queen". Tył okładki.
Album „The Mountaun Queen” i jego kontrowersyjny tył okładki.

Grupa ALQUIN oficjalnie działała do 1977 roku. Zmieniając składy wydała w tym czasie jeden koncertowy i dwa studyjne albumy. Nie odniosły one jednak tak znaczącego sukcesu jak dwa pierwsze, Zresztą wkrótce przewijająca się fala punk rocka wymiotła ze scen zespoły grające taką muzykę jaką wykonywała grupa  z Delft. Na szczęście ich muzyka nie zaginęła w pamięci słuchaczy, czego dowodem wciąż pojawiające się coraz to nowe reedycje płyt grupy na srebrnych krążkach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *