DUST „Dust” (1971); „Hard Attack” (1972)

Amerykańskie trio DUST powstało pod koniec 1969 roku w nowojorskim Brooklynie. Istniało zaledwie trzy lata i wydało dwa fantastyczne albumy. Założył je gitarzysta i wokalista Richie Wise do spółki z  dwoma małolatami. Byli to: basista Kenny Aaronson i perkusista Marc Bell. Na początku w zespole był też przyjaciel Richie’ego, Kenny Kerner. który jednak szybko dał sobie spokój z graniem. „Po jednej z prób powiedział mi: 'Żaden tam ze mnie grajek. Będę pisał wam teksty i organizował koncerty. W tym czuję się najlepiej’. Skubany, wiedział co mówi, ha, ha, ha. Mimo, że nie grał i nie występował z nami na scenie uważaliśmy go i tak za czwartego członka zespołu” – wspominał w jednym z wywiadów gitarzysta przy okazji kompaktowej reedycji albumów DUST wydanych przez Legacy Recordings w 2013 roku.

Dust. Od lewej: Richie Wise (voc, g.), Marc Bell (dr), Kenny Aaronson (bg)
Dust. Od lewej: Richie Wise (voc, g.), Marc Bell (dr), Kenny Aaronson (bg)

„Beatlesi odmienili całe moje życie. Będąc nastolatkiem podjąłem już wtedy decyzję kim będę w przyszłości. I to mi się udało” – zwierzał się w innym miejscu Wise. Trójka muzyków zafascynowana była w tym czasie głównie brytyjskim rockiem z Cream, Deep Purple i Procol Harum na czele. Największe jednak wrażenie zrobiło na nich nowatorskie jak na owe czasy gęste, mroczne i mocno rockowe brzmienie Black Sabbath. W tym czasie w Stanach, poza nielicznymi (Grand Funk, Cactus, Vanilla Fudge) praktycznie nikt takiej muzyki nie grał. A już na pewno nie w Nowym Jorku i okolicach.  I tak oto trójka dzieciaków z ulic Brooklynu z własnym hasłem brzmiącym : „Play Loud. Play Hard. Play Fast. Or Don’t Play At All” ruszyła na podbój nowojorskich klubów muzycznych.  „Uzbrojeni” we wzmacniacze i baterię kolumn Marshalla dawali takiego czadu, że właściciele sal rwali sobie włosy z głowy w obawie, czy od tak wysokiego natężeni dźwięku nie eksplodują butelki z alkoholem stojące na barowych półkach. Generalnie było to bowiem wściekle atakujące, czadowe, gitarowe, riffujące granie. Ten zespół nie brał jeńców!

Fama o najmocniej grającej grupie w tej części Stanów rozeszła się lotem błyskawicy. Kenny Kerner, jak przystało na energicznego i prężnego menadżera, dość szybko znalazł wolne studio nagraniowe i pod jego czujnym okiem (został producentem płyty) trio nagrało swój pierwszy krążek. Album „Dust” z dość szokującą, ale i też i na swój sposób intrygującą okładką, ukazał się w połowie 1971 roku. Wydała go mała niezależna wytwórnia Kama Sutra.

DUST "Dust" (1971)
DUST „Dust” (1971)

Już po jego pierwszym przesłuchaniu z całą stanowczością i odpowiedzialnością stwierdzam, że na pewno nie był to przeciętny zespół. Właściwie to trudno tutaj znaleźć jakikolwiek słaby punkt. Album kipi energią, mocą, spontanicznością i lekkością wykonawczą. Dwa pierwsze utwory: „Stone Woman”„Chaisin’ Lady” to prosty zdawałoby się hard rock. A jednak w tym pierwszym zamiast mocno podrasowanej gitary elektrycznej mamy „ślizgające” się dźwięki gitary slide na której zagrał basista Kenny Aaronson. W drugim  świetna partia gitary solowej Richie Wise’a wspomagana jest solidną sekcją rytmiczną. Ach ten młodziutki Marc Bell na perkusji – czysty diament! „Goin Easy” to blues grany tym razem na Dobro (rodzaj akustycznej gitary o charakterystycznym ostrym i metalicznym dźwięku) z basowym pochodem i drugą gitarą. Ciężko i mocno robi się w pięciominutowym „Love Me Hard”  który teraz pokazuje na co stać muzyków. To już jest jazda na najwyższych obrotach. Szaleńcza, maniakalna wręcz gra na bębnach, puls basu, który czuć na piersiach i porywające solówki gitary prowadzącej pchają go gdzieś w rejony nieistniejącego jeszcze heavy metalu! No i ta genialna akustyczna wstawka w połowie nagrania jakby dla nabrania oddechu przed dziką jazdą. Ale najlepsze przed nami! Dziesięciominutowy „From A Dry Camel” to dopiero psychodeliczno-metalowy odlot! Początek kojarzy mi się z utworem „Black Sabbath” (czy naprawdę muszę napisać kto go wykonuje?), ale gdy wsłuchać się w wyrazisty motyw gitary basowej, bliżej mu do „Dazed And Confused” Led Zeppelin.  Nawet klimat ma podobny, a do tego kompozycja skrzy się od świetnych gitarowych zagrywek, solówek i riffów. Dużo spokojniejszy, atmosferyczny, niemal melancholijny i na pół akustyczny jest „Often Shadows Felt”. Całość kończy szybki, instrumentalny„Loose Goose” o którym można powiedzieć, że to taki metalowy rock’n’roll. Mocny gitarowy riff i doskonały Marc Bell podkręcający swą grą na bębnach tempo tego numeru. Super!

I jeszcze dwa zdania o okładce albumu „Dust”. O ile tylna strona przedstawiała stąpającego po pustynnym piasku sympatycznego wielbłąda, to jej front jest dość przerażający. Twórca projektu, Dominic Sicilia, posłużył się tu archiwalnym zdjęciem zmumifikowanych ciał górników odkrytych w jednej z meksykańskich kopalń. Być może chciał nim sparafrazować Biblijny wers „Z prochu powstałeś i w pył/kurz (ang. ’dust’) się obrócisz” …

Zupełnie inny charakter ma okładka drugiego albumu, który pod tytułem „Hard Attack” ukazał się rok później. Tym razem sięgnięto po komiksową grafikę „Snow Giants” Franka Frazetty, bardzo popularnego amerykańskiego autora obrazów fantasy i science fiction. Warto przypomnieć, że jego prace zdobiły okładki płyt także innych zespołów jak chociażby Nazareth („Expect No Mercy”), Molly Hatchet (pierwsze trzy albumy), gitarzysty Yingwie Malmsteena („War To End All Wars”), czy debiutu Wolfmother („Wolfmother”). Frank Frazetta zmarł w 2010 roku w wieku 82 lat, a jego grafika „Connan Barbarzyńca” została sprzedana na aukcji dwa lata później za astronomiczną sumę 1,5 mln. dolarów! I jeszcze jedna ciekawostka dotycząca „Snow Giants”. W 2001 roku pojawiła się ona ponownie na okładce płyty „Old Battle Songs” włoskiego zespołu Rhapsody. Płyta była jednak wydawnictwem nieoficjalnym i zawierała utwory demo, oraz nagrania koncertowe.

DUST "Hard Attack" (1972)
DUST „Hard Attack” (1972)

„Hard Attack” to album dużo bardziej zróżnicowany. Zespół dojrzał, nabrał pewności siebie. Także tej studyjnej. Nie bał się trochę poeksperymentować z dźwiękiem i z aranżacjami.  Przykładem ballada „Thusly Spoken” w której użyto smyczków, zaś „How Many Horses” zmierza gdzieś ku muzyce country. Ogólnie na dziewięć nagrań  trwających prawie czterdzieści minut dostajemy tylko te dwie wspomniane ballady. Pozostałe siedem to czadowe i całkiem chwytliwe granie. Tak jest właśnie w pierwszym nagraniu „Pull Away/So Many Times” przypominającym ostrzejszy, podrasowany Wishbone Ash napędzany przez perkusję z zawrotną wręcz prędkością i z fragmentami łagodnej gitary akustycznej. Heavy metalowy riff ma „Learing To Die” którego nie powstydziłby się Judas Priest w latach osiemdziesiątych, choć słychać tu także wpływy rocka progresywnego. To jedna z tych kompozycji, którą śmiało mógłbym dołączyć do swej hard rockowej play listy obok nagrań Black Sabbath i Budgie. Świetny jest też metalowy „Suicide” z doskonałym solem na basie i instrumentalny, rozpędzony „Ivory” będący popisem zespołowego grania. Szkoda, że nie zachowały się nagrania koncertowe tria DUST, bo ten ostatni to typowo sceniczny „wymiatacz” potrafiący rozgrzać fanów do białości. Spokojne i bardzo melodyjne oblicze trio pokazuje w „Walk In The Soft Rain” oraz w „I Been Thinkin”. Cały album kończy 30-sekundowa gitarowa miniaturka „Entrance”. Akustyczna perełka fantastycznego albumu.

Tuż po jego wydaniu zespół rozwiązał się, choć muzycy nie porzucili swych muzycznych marzeń i ambicji. Richie Wise i Kenny Kerner produkowali dwa pierwsze albumy Kiss („Kiss” i „Hotter Than Hell”), oba wydane w 1974 roku. Basista Kenny Aaronson został muzykiem sesyjnym i współpracował m.in. z takimi wykonawcami jak Edgar Winter, Rick Derringer, Joan Jett i Billy Idol. Największą popularność zdobył jednak perkusista  Marc Bell, który w 1978 roku dołączył do The Ramones, przyjmując nazwisko Marky Ramone.

DUST to jeden z pionierów heavy metalu w Stanach. Dziś jest zespołem kultowym, jednak znanym nielicznym. Pozostawił po sobie dwa naprawdę dojrzałe i doskonałe albumu. I pomyśleć, że gdy trio rozwiązało się w 1972 roku, najstarszy z nich, Richie Wise, miał lat dwadzieścia, Kenny Aarson był dwa lata młodszy, zaś Marc Bell ledwo skończył lat szesnaście! Niesamowite! „To było bardzo przyjemne uczucie, gdy mając osiemnaście lat chodząc szkolnym korytarzem wszyscy pokazywali cię palcami mówiąc ’Ej, to ten co nagrał płytę’. Duma mnie rozpierała! Piękne czasy…” – wspominał nie tak dawno Kenny Aaronson. Oj tak, to były cudowne lata dla całej, szeroko pojętej, muzyki rockowej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *