LEKKO CIEMNIEJSZY ODCIEŃ ZIELENI. GREENSLADE „Greenslade” (1973); „Bedside Manners Are Extra” (1973)

Decyzja o rozwiązaniu grupy Colosseum podjęta w październiku 1971 roku przez jej założyciela Jona Hisemana w zgodnej opinii krytyków, fanów jak i samych muzyków, była zdecydowanie przedwczesna. Dave Greenslade grający w zespole na klawiszach, współtwórca m.in. najbardziej znanego utworu grupy, epickiej „The Valentyne Suite”, rozczarowany decyzją perkusisty nawiązał kontakt z Tony Reeves’em. Przypomnę, że Reeves był pierwszym basistą Colosseum, z którego odszedł rok wcześniej. Obaj muzycy szybko doszli do porozumienia i zdecydowali, że założą zespół, ale bez gitarzysty(!), za to z dwoma klawiszowcami w składzie. Wkrótce dołączyli do nich: perkusista Andy McCulloch (ex King Crimson i Fields), oraz wokalista i (drugi) klawiszowiec Dave Lawson, były członek Web, Samurai i The Alan Bown Set. W tak uformowanym składzie zespół GREENSLADE zadebiutował w listopadzie 1972 roku w klubie Zoom we Frankfurcie, a już w lutym następnego ukazał się ich debiutancki album „Greenslade” wydany przez koncern płytowy Warner Music.

GREENSLADE "Greenslade" (1973)
GREENSLADE „Greenslade” (1973)

Ten świetny krążek z cudowną, zieloną okładką Rogera Deana przynosi siedem znakomitych kompozycji, w których rzecz jasna główną rolę grają instrumenty klawiszowe. Greenslade w większym stopniu operuje Hammondem, zaś Lawson obsługuje fortepian, syntezator i melotron. I wcale nie czuć w tej muzyce braku gitary – instrumentu zdawałoby się wiodącego, lub bardzo istotnego w tym gatunku muzycznym. Obaj muzycy dali pokaz dynamicznej i bogatej interakcji, wspartą przez niesamowitą sekcję rytmiczną mającą genialny udział w tych fantastycznych instrumentalnych melanżach. Znakomity przykład pogodzenia rocka progresywnego z domieszką jazz-bluesa.

Całość otwiera fajnie pokręcony „Feathered Friends” w stylu Deep Purple z klawiszowymi pasażami, mocno bębniącym McCulloch’em na początku utworu i przeistaczającym się następnie w rockową balladę. Instrumentalny  „An English Western” jest dużo bardziej energetyczny niż poprzednik i brzmi tak jakby wyszedł z pod rąk Keitha Emersona; „Drowning Man” zaczyna się sennie i leniwie, ale po chwili kipi ciekawymi, licznymi zmianami metrum organów; „Temple Song” otwiera quasi egipski motyw, choć jako całość plasuje się gdzieś w okolicach jazzowej estetyki połączonej z salonową elegancją. Jedną z moich ulubionych kompozycji na tym albumie jest „Melange” z fajnym, psychodelicznym klimatem w środku i popisem Tony’ego Reeves’a. Jest w niej też coś z Yes za sprawą brzmienia klawiszy w stylu Ricka Wakemana. Ale numerem jeden (jak dla mnie) jest najbardziej agresywny „What Are You Doin’ To Me” z ostrym śpiewem Lawsona  „walczącym” z kapitalną sekcją rytmiczną przerywaną na przemian motywem granym na Hammondzie. Przypomina mi to trochę grupę Badger i „miękki” Deep Purple. Świetnie to panowie sobie wykombinowali! Płytę kończy „Sundance” – najdłuższy w zestawie o intrygującej konstrukcji z kilkoma bardzo miłymi tematami. Linie basu są naprawdę świetne, nawet podczas części organowej. Niesamowite zakończenie albumu i najbardziej imponującym numer z jawnie symfoniczną końcówką.

Dziewięć miesięcy później, w listopadzie 1973 roku ukazała się druga duża płyta zespołu „Bedside Manners Are Extra” nagrana tak jak i debiut w londyńskich studiach Morgan. I tak jak debiut – w okładce Rogera Deana w zielonych kolorach.

GREENSLADE "Bedside Manners Are Extra" (1973)
GREENSLADE „Bedside Manners Are Extra” (1973)

W opinii wielu fanów to właśnie na tym albumie znajdują się najbardziej znane utwory kwartetu, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Ja ze swej strony zaś dodam, że współdziałanie między wszystkimi muzykami jest mocniejsze i bardziej spójne niż na ich imponującym debiucie. Dźwiękowa paleta użyta tym razem przez Greenslade’a jest bardziej ekspansywna, zaś Lawson wzmocnił rolę melotronu, co okazało się bardzo istotne w wielu fragmentach albumu.

Pierwsze sekundy tytułowego „Bedside Manners Are Extra” zaczynają się dźwiękami takimi samymi jak te, które słyszeliśmy w ostatnim fragmencie utworu „Sundance” kończącymi debiut. Główny temat grany na fortepianie jest pięknie ozdobiony orkiestrowymi aranżacjami wyczarowanymi na melotronie i kolejnymi solami na syntezatorze i klawesynie elektrycznym. Dość refleksyjny, ale nie epicki początek, do tego z miłym dla ucha wokalem Lawsona wspomaganym przez chórki. „Pilgrim Progress” wydaje mi się być jedną z najlepszych kompozycji Dave’a Greenslade’a w ogóle i znakiem rozpoznawczym zespołu. Zróżnicowane motywy i kontrastujące nastroje płynnie są ze sobą połączone. Klawisze brzmią z całkowitą emocjonalnością przekazując całą gamę kolorów i ich odcieni nie gubiąc przy tym melodycznej linii. Można by pokusić się o stwierdzenie, że to najbardziej wybitny utwór na tej płycie. Ale nic z tego! Mamy tu przecież jeszcze co najmniej dwa inne, jakże znakomite numery. „Time To Dream” opiera się na chwytliwej melodii i przypomina nieco Genesis (melotron!), choć tak naprawdę więcej tu jazzującego blues rocka niż symfonicznych dźwięków. Jest on też forpocztą dla kolejnej perły tej płyty. „Drum Folk” to czas i miejsce dla popisu muzycznych możliwości perkusisty. Nawiasem mówiąc, do dziś zastanawiam się dlaczego tak znakomity muzyk jak Andy McCulloch notorycznie pomijany jest w różnych ankietach i forach dyskusyjnych?! Eteryczne organy i podkład melotronu przygotowują grunt do skutecznego progresywnego motywu głównego, w którym organy Hammonda i fortepian elektryczny pięknie się uzupełniają, podczas gdy sekcja rytmiczna zachowuje swe niesłychane tempo. Pomiędzy obiema partiami perkusyjnymi pojawia się ujmująca i niesamowita część – delikatny flet łączy się z cudownym brzmieniem melotronu, a dochodzące organowe harmonie tworzą nastrój przypominający nagrania Pink Floyd z okresu „Meddle”, zaś głos wokalisty emuluje dźwięk… gitary. Mistrzostwo świata! Sunkissed You’re Not” zahacza o styl Cantenbury i muzyki fussion stając jednym z najbardziej oryginalnych momentów płyty. Całość zamyka „Chalk Hill” instrumentalny utwór spółki Lawson/Reeves, który w swej strukturze podobny jest do „Pilgrim’s Progress”. Pragnę znowu zwrócić uwagę na zabójczą linię basu i doskonałą grę perkusisty. Chwytliwa melodia przewija się przez całe nagranie, które kończy się ostatecznie cichymi dźwiękami fortepianu…

Pierwsze dwa albumy GREENSLADE to znakomita mieszanka klasycznych, jazzowych, rockowych, bluesowych i symfonicznych kompozycji. Zagrane przez dwóch wirtuozów obsługujących instrumenty klawiszowe i sekcję rytmiczną wydają się oryginalną i ekscytującą próbą nie tyle przełamania schematu rocka progresywnego, co jego wzbogacenie i uatrakcyjnienia. W porównaniu z wielkimi prog rockowymi „dinozaurami”, takimi choćby jak Yes, czy ELP zespół GREENSLADE grał bardziej zróżnicowane style; utwory były krótsze, bez nadęcia i epatowania karkołomnymi popisami solowymi poszczególnych muzyków. Co prawda na dwóch następnych albumach doszły skrzypce, gitara elektryczna i akustyczna, ale forma jaką wymyślili sobie muzycy zbytnio się nie zmieniła. Tak jak nie zmieniły się okładki grupy autorstwa Rogera Deana, wciąż utrzymane w odrealnionym, baśniowym klimacie.  Oczywiście wszystkie w lekko ciemniejszej odcieni zieleni…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *