Czekając na MOBY GRAPE (część I) – pech, nadgorliwość i środkowy palec…

Pech przychodzi niespodziewanie. Dopadł mnie w momencie, gdy szczęśliwy z zakupu pierwszych albumów MOBY GRAPE stanąłem przy kasie. Sięgam do kieszeni kurtki po portfel, a tam… pustka. Nie ma nic! Szukam w spodniach i plecaku – bez skutku. Wiadomo, jak jest dalej – setki kłębiących się myśli i panika. Gotówki było w nim niewiele, były za to karty kredytowe i dokumenty. Zdenerwowany całą sytuacją oddałem płyty mówiąc sympatycznej kasjerce, że wrócę po nie następnego dnia i popędziłem do domu. Portfel, śmiejąc się ze mnie w żywe oczy, leżał na kuchennym stole obok torby z zakupami zrobionymi wcześniej… Po płyty wróciłem tydzień później. Niestety już ich nie było. Mało tego – zniknęła z półki także przegródka z napisem „Moby Grape”! Co jest grane?! Pełen złych przeczuć pytam kierownika stoiska. „Kilka dni temu dostaliśmy pismo, że wszystkie płyty zespołu mamy natychmiast zwrócić dystrybutorowi”. Dlaczego? Tego ten pan już nie wiedział… Później wyczytałem w prasie muzycznej, że ” (…) z przyczyn natury prawnej wytwórnia Sony/BMG (naturalny sukcesor po Columbia Records – przyp. moja) wycofała z rynku trzy pierwsze albumy zespołu. Po kilku miesiącach kolejna notatka: „Ponownie ruszył proces sądowy pomiędzy menadżerem Matthew Katz’em a członkami zespołu o prawa autorskie do nagrań i nazwy grupy”. Wow! Nie wyglądało to najlepiej! Przecież ciągnący się przez blisko 40 lat(!) proces zakończył się ostatecznie 20 lipca 2005 roku pozytywnym werdyktem dla zespołu. A jednak Matthew Katz  nie odpuszczał. Pomimo upływu kolejnych lat końca sporu wciąż nie widać. Tak jak nie widać na sklepowych półkach owych pierwszych trzech płyt MOBY GRAPE. A przecież miałem je w swoich rękach..!

MOBY GRAPE należała do najważniejszych formacji z San Francisco końcówki lat 60-tych. To był prawdziwy fenomen często wrzucany do worka z napisem rock psychodeliczny, ale jej spektrum było znacznie szersze. Zahaczało o blues, country, rock’n’roll, folk, jazz…  I co ciekawe – byli jedną z niewielu grup, w której wszyscy członkowie śpiewali i wszyscy komponowali.

MOBY GRAPE (1967)
MOBY GRAPE (1967)

Grupa powstała pod koniec 1966 roku z inicjatywy Matthew Katz’a, menadżera Jefferson Airplane i gitarzysty Alexandra „Skip” Spence’a, który na debiutanckiej płycie „Jefferson Airplane Take Off” (jeszcze bez Grace Slick), grał na… perkusji. Warto może zaznaczyć, że Skip był także autorem dwóch piosenek dla tej formacji. Mowa o „Blues From An Airplane” (debiut) i „My Best Friend” (LP „Surrealistic Pillow” z 1967 r.)… Wkrótce do Spence’a doszli kolejni muzycy: Jerry Miller (g), Don Stevenson (dr), Bob Mosley (bg) i Peter Lewis (g). Ten ostatni był synem zjawiskowo pięknej hollywoodzkiej aktorki Loretty Young (płomienny romans z Clarkiem Gable, Oscar za rolę w „Córce farmera” w 1947)… Jak łatwo zauważyć, była to jedna z pierwszych formacji rockowych mająca aż trzech gitarzystów. Musieli (ba, posiadali!) w sobie to „coś”, co już po kilku zaledwie koncertach spowodowało, że podpisali kontrakt z Columbią na nagranie debiutanckiego albumu. Fakt, rok 1967 był szczytem amerykańskiej kontrkultury, a popularność sceny psychodelicznej Zachodniego Wybrzeża sprawiała, że producenci i menadżerowie dużych wytwórni chodzili po Haight-Ashbury i wyławiali każdego, kto choć tylko trochę „kwasił” na gitarze. Folk rock i psychodelia zaczynały się w tym czasie doskonale sprzedawać.

Debiutancka płyta, nagrana pomiędzy 11 marca a 25 kwietnia, zatytułowana po prostu „Moby Grape”, ukazała się 6 czerwca 1967 roku. Album zawierał trzynaście autorskich piosenek  wszystkich członków zespołu i pozostaje do dziś jednym z niewielu arcydzieł psychodelicznego rocka jakie kiedykolwiek nagrano!

Oryginalna "nicenzuralna" okładka LP "Moby Grape" (1967)
Oryginalna „niecenzuralna” okładka LP „Moby Grape” (1967)

Columbia zdając sobie sprawę jaką petardę ma w ręku, do promowania albumu wydała w bardzo krótkim czasie aż pięć singli, czyli dziesięć z pośród trzynastu kompozycji z pełnego krążka! Szybko one trafiły do radiowych didżejów, tyle że ci totalnie pogubili się w tym chaosie. Efekt był taki, że najbardziej dynamiczny utwór na płycie – „Omaha” praktycznie nie był puszczany! Nadgorliwość  w tym przypadku przyniosła jak widać skutek odwrotny od zamierzonego. W dniu premiery szefowie wytwórni wydali także bankiet w sali Avalon przyozdobionej na tę okazję 10 tysiącami fioletowych storczyków zwisających z sufitu, oraz byli sponsorami 700 butelek wina z etykietą Moby Grape. Złośliwi, którzy nie dostali się na ucztę rozpowiadali potem, że spadające z góry płatki kwiatów przeszkadzały w swobodnym poruszaniu się po parkiecie (nie obyło się bez potłuczeń), zaś do butelek z winem nie podano otwieraczy…

Spore zamieszanie wywołało też zdjęcie na okładce albumu zrobione przez Jima Marshalla, na którym Don Stevenson pokazuje środkowy palec! Ten niecenzuralny gest początkowo zasłaniano naklejkami, jednak ostatecznie okładkę wycofano z druku zastępując ją alternatywną, bez palca. Stojącą zaś za muzykami czerwoną flagę mogącą kojarzyć się z komunizmem „przemalowano” najpierw na kolor czarny, a następnie zastąpiono ją amerykańską flagą. Nie muszę dodawać, że oryginalne wydanie szybko stało się gratką dla kolekcjonerów.

Mimo tych nieprzewidzianych kłopotów album jak na debiut sprzedawał się bardzo dobrze osiągając ostatecznie 24 miejsce na prestiżowej liście Top Albums tygodnika Bilboard. Nie ma czemu się dziwić, gdyż bije z niego do dziś czysta „kwasowa” energia, która przepełnia wszystkie kompozycje. I nie ważne, czy są to dynamiczne rockery w stylu „Omaha”, czy nostalgiczne ballady autorskie w stylu „Sitting By The Window”. Album jest wspaniale nagrany, sekcja gitarowa zwarta jak nigdzie indziej, a do tego roznosi go wielka dynamika, której próżno szukać na innych psychodelicznych albumach tej ery. Ubawiła mnie kiedyś opinia, że MOBY GRAPE na tej płycie próbowali być amerykańskim Cream. Po pierwsze: nie ma tu krzty śladu kopii brytyjskiego blues rocka – styl wczesnego Erica Claptona w połączeniu z dzikim geniuszem Gingera Bakera był nie do podrobienia. Po drugie: ta płyta jest bardzo amerykańska i psychodeliczne kompozycje mocno zakorzenione są w rhythm and bluesie. Po trzecie: amerykańskim Cream byli The Electric Flag. Kapela w wielu kawałkach aranżacyjnie przerastała Cream siłą sekcji dętej. A po czwarte: muzyka MOBY GRAPE jest znacznie prostsza niż wydany w tym samym czasie „Disraeli Gears”, z dużym potencjałem przebojowym jak „Hey Grandma”, które wznoszą ten album ponad fale czasu.

W czerwcu zespół zagrał na słynnym Monterey Pop Festival. Publiczność przyjęła ich owacyjnie, a sam koncert był jednym z najjaśniejszych tego dnia (sobota, 17 czerwca 1967). Niestety, nie zachowały się żadne nagrania filmowe – Matthew Katz zażyczył sobie od ekipy telewizyjnej… milion dolarów za prawo nagrywania występu swych podopiecznych! Abstrahując od absurdalnej sumy, menadżer zrobił katastrofalny błąd. Zauważmy, że to Monterey przyczyniło się w dużym stopniu do zdobycia wielkiej popularności Janis Joplin i Jimi Hendrixa.

Będąc w trasie koncertowej chłopcy używali życia rock’n’rollowego pełnymi garściami niekoniecznie zgodnie z prawem. Na efekty nie trzeba było czekać zbyt długo. Trzech członków grupy zostało aresztowanych za uprawianie seksu z nieletnimi dziewczętami, a Millerowi dodatkowo postawiono zarzut posiadania marihuany… cóż, były to w końcu lata 60-te. Zarząd Columbia Records zareagował oficjalną naganą, ale zespół w ogóle  się tym przejął. Nikt nie przypuszczał, że gorsze miało dopiero nadejść…

Całą piątką  udali się do Nowego Jorku, by tam nagrać swój drugi album. Jak się wkrótce okaże – ostatni w pełnym składzie…

(koniec części I)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *