MOUNT RUSHMORE „High On” (1968); „Mount Rushmore’69” (1969).

Rok 1967. San Francisco. Miasto Lata Miłości, kolorowej młodzieży, rockowej muzyki. Dzielnicę Haight-Ashbury opanowali hippisi. To z myślą o nich otwarte były przez dwadzieścia cztery godziny na dobę kluby, bary, liczne kafejki z legendarną Blue Unicorn na czele. I sklepy. Największą popularnością cieszył się pierwszy w  mieście, powstały rok wcześniej, Psychodelic Shop Rona i Jaya Thelin’ów. Oferował on swym stałym klientom (czyt. hippisom) swobodny dostęp do LSD i marihuany. Można tu było nabyć potrzebne akcesoria do konsumpcji konopi i tytoniu, zapachowe kadzidełka, bandany, płyty zespołów psychodelicznych, plakaty, a nawet erotyczne gadżety…

Dzielnica Haight-Ashbury była przystanią dla wielu wykonawców rocka. Właśnie tam, na 1915 Oak Street, w starym wiktoriańskim domu na górnym piętrze odbywały się próby dopiero co założonego zespołu MOUNT RUSHMORE.

Haight-Ashbury i wiktoriańskie kolorowe domy.
Haight-Ashbury z wiktoriańską kolorową zabudową..

Od gitarowych sprzężeń Mike’a Bolana, perkusyjnego łomotu Travisa Fullertona i dudniącego basu Terry’ego Kimble’a drżała w posadach cała kamienica. Nikt tym się jednak nie przejmował. A już na pewno nie oni, tak bardzo pochłonięci szlifowaniem ciężkich, blues rockowych kawałków podlanych psychodelicznym sosem. Oprócz coverów grali także swoje kompozycje, których autorem był wokalista Warren Philips. Co prawda rok  później zastąpił go Glenn Smith, ale napisane przez niego kawałki weszły do repertuaru grupy na stałe. Wpasowując się w klimat miejsca i czasu szybko zyskali rozgłos nie tylko w San Francisco. Jeden z hollywoodzkich recenzentów po obejrzeniu występu w legendarnym klubie Whisky A Go Go z wielkim entuzjazmem napisał: „Wczorajszego wieczoru zawładnęli mną tak bardzo, że po ich koncercie nie miałem ochoty na żadne inne atrakcje!” Wiosną regularnie występowali w prestiżowej Avalon Ballroom obok The Doors, Grateful Dead, Santany, Procol Harum, Big Brother And The Holding Company z Janis Joplin, a w słynnej Filmore East z Quicksilver Messenger Service i z The Paul Butterfield Blues Band…

W czerwcu miejscowa stacja radiowa KFRC zaprosiła ich do wzięcia udziału w wydarzeniu pod nazwą Fantasy Fair And Magic Mountain Music Festival. W założeniach organizatorów festiwal miał mieć formę dwudniowych koncertów muzycznych przy okazji łącząc je z targami i promocją lokalnych artystów: malarzy, rzeźbiarzy, ludzi zajmujących się artystycznym rzemiosłem. Fantasy Fair odbył się w dniach 10-11 czerwca 1967 roku, w którym uczestniczyło 36 tysięcy ludzi. Impreza pierwotnie zaplanowana była na 3 i 4 czerwca, ale obfite deszcze opóźniły ją o tydzień. Tym razem pogoda dopisała – było słonecznie, wręcz upalnie…

Plakat reklamujący Fantasy Fair.
Jeden z plakatów reklamujących Fantasy Fair.

Na scenie malowniczego amfiteatru położonego u stóp południowej ściany Mount Tamalpais pojawiło się w sumie trzydziestu czterech  wykonawców. MOUNT RUSHMORE wystąpili na scenie, na której zagrali m.in. The Doors, Jefferson Airplane, The Byrds, Tim Buckley, Canned Heat, Country Joe And The Fish, Steve Miller Blues Band, Captain Beefheart And His Magic Band,  Moby Grape… Wstęp na teren festiwalu kosztował niewiele –  symbolicznego dolara. No dobra, dwa… Ale za to cały zysk został przekazany na Centrum Opieki Nad Dziećmi z czarnego getta Hunter Point’s w San Francisco. Szkoda, że impreza nie została sfilmowana i nagrana. Na całe szczęście zachowały się liczne zdjęcia, oraz relacje naocznych świadków. I choć dobrze udokumentowany Monterey Pop Festival, który tydzień później zgromadził 200 tys. fanów  wspominany jest jako najważniejsze wydarzenie Lata Miłości 1967, to Fantasy Fair uważany jest za pierwszy amerykański – jeśli nie pierwszy na świecie – festiwal rockowy.

W 1968 roku MOUNT RUSHMORE podpisali kontrakt płytowy z amerykańską wytwórnią Dot Records. Album „High On” nagrany został w Gold Star Studios, które zasłynęło ze swych legendarnych komór echa nadające specyficzny i nieosiągalny gdzie indziej dźwięk rejestrowanym nagraniom. To tam swą pracę zaczynał legendarny producent Phil Spector, twórca nowatorskiego brzmienia „wall of sound” (ściana dźwięku)… Płyta z koszmarnie tandetną okładką (kto do cholery zatwierdził taki kicz?!) ukazała się w październiku tego samego roku.

Mount Rushmore "High On" (1968)
Mount Rushmore „High On” (1968)

Na szczęście nie grafika decyduje o jakości albumu. A ten broni się swoją muzyką – ciężką, twardą mieszanką blues rocka i psychodelii z szerokim wykorzystaniem brzmień sfuzzowanych gitar. Niespokojny dźwięk połączony ze znakomicie wykonanymi wokalami sprawia, że jest to prawdopodobnie jeden z pięciu najlepszych debiutanckich amerykańskich albumów hard rockowych z końca lat 60-tych… Ileż trzeba mieć w sobie wiary i pewności, by na otwarcie debiutanckiej płyty zmierzyć się z nagraniem takim jak „Stone Free” Jimi’ego Hendrixa! To był odważny, choć nieco ryzykowny ruch, z którego muzycy wyszli obronną ręką. Swoją drogą słyszę tu więcej Cream niż samego Hendrixa. Nie jest to jednak zarzut. Wręcz przeciwnie – ta wersja bardzo mnie rajcuje… Mamy tu jeszcze jeden cover; to  rhythm’n’bluesowa kompozycja „She’s So Good To Me”. Bobby Womack napisał ją w 1963 dla swojej grupy The Valentinos chociaż hitem stała się dopiero trzy lata później w wykonaniu Wilsona Picketta. W wydaniu MOUNT RUSHMORE brzmi rewelacyjnie; czysty, drapieżny hard rock zagrany z ostrym pazurem. Obie kompozycje znalazły się na singlu promującym album. Była to zresztą jedyna mała płytka w karierze zespołu… „I Don’t Believe In Statues” jest pewnego rodzaju manifestem, krzykiem zbuntowanej młodzieży wspomaganym przez mięsiste riffy przypominające te z płyt Amboy Dukes… Wydaje mi się jednak, że najważniejszym utworem jest epicki dziesięciominutowy „Looking Back”. Efekty dźwiękowe burzy, dzwony, sprzężenia zwrotne, a przede wszystkim surowy, ale jakże przekonujący jam sprawia, że należy on do ścisłego grona rockowych (nieznanych) klasyków Ery Wodnika. Całość kończy dwuczęściowy „Medley: Fanny Mac/Dope Song”. Zaczyna się od countrowego intro, które przeradza się w kapitalny bluesowo rockowy kawałek. Druga część ma formę żartu muzycznego – coś w rodzaju hymnu do… marihuany.

Wydany rok później drugi album „Mount Rushmore’69” okazał się być krokiem do przodu w stosunku do bardzo solidnego debiutu. No i okładkę miał już całkiem przyzwoitą…

Drugi album z "normalną" okładką.
Drugi album Mount Rushmore z „normalną” okładką. (1969)

Mount Rushmore’69” to w dalszym ciągu rasowy bluesowy hard rock z minimalnym tym razem wpływem psychodelii. Brzmienie jest dużo lepsze, choć producent był wciąż ten sam. Widać Ray Ruff bardziej przyłożył się do pracy. A może budżet był nieco większy? Faktem jest, że melodie są bardziej chwytliwe, a poszczególne utwory dobrze się ze sobą łączą przez co całość jest bardziej spójna. I co ważne – ma tę cudowną spontaniczność grania na „żywo”, co w zamkniętym i odizolowanym od otoczenia studio nie łatwo jest odtworzyć!

Label płyty winylowej "High On".
Label płyty winylowej „Mount Rushmore’ 69”.

Otwierający płytę „It’s Just The Way I Feel” z kąśliwą gitarą i świetnym mocnym wokalem ma bardzo fajną melodię, która zapada w pamięć od pierwszego przesłuchania. Rozbujany „10:09 Blues” kojarzy mi się z Grateful Dead, którzy na swej drodze spotykają Canned Heat i tak obie grupy powolutku, niespiesznie jamują sobie na scenie gdzieś na świeżym powietrzu. Urocze! Bardziej cięższy gatunkowo jest „V-8 Ford Blues” z sfuzzowaną gitarą i mocną sekcją rytmiczną… „Toe Jam” też brzmi ciężko. Monstrualnie ciężko! Prawie jak Black Sabbath. Tyle, że Brytyjczycy swój płytowy debiut wydadzą za rok. Na pewno brzmi to znacznie ciężej niż kiedykolwiek mógłby to sobie wymarzyć Blue Cheer. Mocne bębny, rozmyty bas i gitara. Uff, co za rozkosz! To jedno z najlepszych nagrań tego rodzaju, równie tak dobre jak „Live” Grand Funk… Jest jeszcze pędzący jak pociąg towarowy „King Of Earrings” i „Love Is The Reason” klimatem zbliżony do „Born To Be Wilde” Steppenwolf… Najmocniejszym utworem jest jednak „I’m Comin’ Home”. Blisko ośmiominutowa kompozycja brzmi jak zagubiony blues Led Zeppelin z pierwszej płyty. Wokalista śpiewa niczym powściągliwy Robert Plant, podczas gdy gitarzysta gra gładkie, elektryczne zagrywki bluesowe brzmiące równie dobrze jak te wychodzące spod palców Jimmy Page’a…

Patrząc przez pryzmat minionych lat wydaje mi się, że zespół MOUNT RUSHMORE był w swej muzyce uczciwy i szczery aż do bólu. Muzycy nie udawali intelektualistów. Stawiali na prostotę melodyczną, nie podpierali się orkiestrowymi aranżacjami i studyjnymi sztuczkami. Nie potrzebowali tego. Byli obdarzeni rzadkim darem komponowania bezpretensjonalnych, ale jakże dynamicznych i chwytliwych melodii. Szczerość w muzyce fani cenią sobie najbardziej – fałsz wyczują na kilometr. Szczególnie w rocku…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *