Val-De-Travers to dolina położona we francuskojęzycznym szwajcarskim kantonie Neuchatel na terenie której znajduje się urocze miasteczko Motiers. To właśnie tu Jean-Jacques Rousseau szukał protekcji u Lorda Keitha, by zbliżyć się do dworu Fryderyka Wielkiego. W tej pięknej okolicy chętnie odwiedzanej przez turystów czwórka przyjaciół założyła na początku 1970 roku amatorski zespół muzyczny. Wokalista Chris Meyer, gitarzysta i basista Mark Treuthardt, klawiszowiec Roger Page, oraz perkusista Diego Lecci pomni swych skromnych ich zdaniem umiejętnościom muzycznym nie myśleli o sławie, pieniądzach i tłumie fanów. Ot po prostu, grali modne szlagiery popowe na wieczorkach tanecznych dla gości w tutejszych pensjonatach i hotelach. I pewnie dziś nikt by o nich słowem nie wspominał, gdyby nie Yves Dubois.
Przyjaciel i fan zespołu gorąco namawiał muzyków, by dali sobie spokój z graniem zagranicznych hitów w salkach balowych, a zaczęli tworzyć własne utwory. Widział w nich duży potencjał i wierzył, że stać ich na więcej niż granie „do kotleta” popowej sieczki. Tak im wjechał na ambicje, tak ich naciskał, że w końcu muzycy przyznali mu rację. Dubois zadeklarował, że będzie zajmować się sprawami organizacyjnymi i stał się swego rodzaju menadżerem grupy. Roger Page podsunął myśl, by kwartet nazwać PACIFIC SOUND.
W ciągu kilku miesięcy zespół zaczął nabierać kształtu intensywnie pracując i dopieszczając autorskie kompozycje. Po zagraniu kilku koncertów na terenie Val-De-Travers zyskali pewność siebie. Kolejne występy w pobliskiej Francji umocniły ich w wierze, że obrali dobrą drogę. Zaczynali zdobywać coraz większy rozgłos i zdobywać nowych fanów…
Następnym krokiem jaki zaplanował Yves Dubois było nagranie płyty. Zaprosił na koncert przedstawiciela firmy Rare Records mającą swą siedzibę w La Chaux-de-Fonds z nadzieją na podpisanie kontraktu płytowego. J.P. Louvin zachwycony tym co usłyszał z miejsca zaproponował chłopakom nagranie singla, który ostatecznie ukazał się pod sam koniec 1970 roku. Mała płytka z utworami „The Drug Just Told Me”/”The Green Eyed Girl” odniosła sukces. Fani i krytycy chwalili oryginalność i kreatywność zespołu. Wyróżniono go też na festiwalu European Pop Jury w Cannes. Wydany w 18 krajach plasował się na czołowych miejscach list przebojów. Zespół był na fali!
Pod okiem tego samego producenta nagrali drugą małą płytkę „Ballad To Jimi”/”Thick Fog”. Ugruntowała ona rosnącą popularność kwartetu zasypując zespół licznymi ofertami koncertowymi płynącymi nie tylko ze Szwajcarii, ale także z Francji i Niemiec. Dubois zdecydował, że to idealna pora na nagranie dużej płyty. Wrócili do studia w Biel, zarejestrowali siedem nowych utworów, które wraz z singlowym „Thick Fog” trafiły na (jedyny jak się okaże) album zespołu zatytułowany „Forget Your Dream!” wydany przez szwajcarski Splendid Records.
Uparcie przypina się sympatycznym Szwajcarom etykietkę krautrockowego zespołu. Czy słusznie..? Zdecydowanie dominuje tu klasyczny hard rock z dużą ilością organowych pasaży. I to właśnie klawisze zagęszczają atmosferę i brzmienie płyty. Muzycy grają także niezbyt często spotykaną, za to bardzo ciekawą odmianę psychodeliczno-acidowego bluesa. I być może to psychodelizujące brzmienie zmyliło niektórych krytyków… Faktem jest, że jeśli już grają bluesa robią to z doskonałym wyczuciem.
Dynamiczny utwór tytułowy, „Forget Your Dream!” otwierający ten kolekcjonerski rarytas płytowy to dwie i pół minuty świetnego hard rocka z mocno bijącą perkusją, soczyście brzmiącym Hammondem i elektryczną gitarą. Krótko, na temat i bez zbędnych ozdobników… „Erotic Blues” to zmysłowy, intensywnie improwizowany blues rock z dyskretną atmosferą acid rocka i ryczącymi organami. Wszystko wymieszane w psychodelicznym sosie ma coś z klimatów Pink Floyd z tamtego okresu. Osiem minut absolutnie fantastycznej i bardzo wciągającej muzyki mogącej kojarzyć się z krautrockiem(!)… „Drive My Car” to z kolei solidny rock’n’roll z ciekawym podkładem granym na klawiszach i bardzo fajnymi, acz krótkimi solówkami gitarowymi. Szkoda, że tak szybko został wyciszony. Moim zdaniem za szybko… Mile oczarował mnie singlowy „Thick Fog”. W dwu i pół minutowym kawałku muzycy w zdumiewający sposób połączyli psychodelię z rebelianckim bluesem. Agresywny wokal, oszczędne klawisze, mocna sekcja rytmiczna, a do tego ciężkie, zniekształcone gitary. Oni mieli naprawdę dar komponowania krótkich, ale jakże treściwych form muzycznych…
„Gyli Gyli” jest ni mniej ni więcej li tylko żartem muzycznym. Łatwo wpadająca w ucho melodyjka zaśpiewana, a raczej „zaśmiechana” została przez Chrisa Meyera kontrolowanym (tak mi się wydaje) śmiechem… Za to całkiem poważnie robi się w utworze „Ceremony For A Dead”. Emocjonalna, naładowana smutkiem i głębokim żalem piosenka zaśpiewana została mocnym, pełnym bólu i goryczy głosem. Nastrój powagi podkreślają rozmyte dźwięki gitary i bachowskie organy. Jest w tym coś z klimatu crimsonowskiego „Epitafium”… Chwytliwe „If Your Soul Is Uncultivated” nawiązuje do amerykańskiej muzyki z Południa. Numer, który mógłby wpisać się w repertuar Creedence Clearwater Revival… Album kończy mroczny, blues rockowy „Gates Of Hell” z łkającymi żałośnie solówkami gitarowymi i wyeksponowanym do przodu Hammondem. Cudo!
Kompaktowa reedycja płyty, którą wydała wytwórnia Long Hair w 2001 roku w mikroskopijnym wręcz nakładzie 500 egz(! ) zawiera trzy bonusy. Gratka dla fanów bowiem są to nagrania z singli, których próżno dziś szukać na giełdach płytowych. Pierwszy singiel w całości (świetny „The Green Eyed Girl” w klimacie Procol Harum) i strona „A” („Ballad To Jimi”) z drugiej płytki.
Płyta „Forget Your Dream!” została bardzo dobrze przyjęta w prasie muzycznej dostając entuzjastyczne recenzje nie tylko od rodzimych dziennikarzy. Tak na marginesie – oryginalny LP osiąga dziś zawrotne ceny wśród kolekcjonerów… Szybko zorganizowano europejską trasę koncertową obejmującą Belgię, Anglię, Holandię, Niemcy i Francję. Wszędzie gdzie się pojawiali wzbudzali zachwyt. Publiczność za nimi przepadała! Wydawało się, że najbliższe kilka lat należeć będą do nich. Cóż więc się stało, że tak się nie stało?! Hm… Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze.
Grając dla coraz większej i coraz bardziej wymagającej publiczności muzycy postanowili zainwestować w lepszy sprzęt estradowy. Roger Page zaciągnął w tym celu pożyczkę w banku, którą spłacać mieli wspólnie. Kupionym sprzętem cieszyli się do momentu, gdy przyszło zapłacić jedną z (wielu) rat. Koledzy, delikatnie mówiąc wypięli się na klawiszowca. Wkrótce Page został z wielkim długiem na koncie, bank zajął sprzęt, a zespół poszedł w rozsypkę…
Excellent!
To za artykuł. I za oświecenie. Chociaż ja akurat ciar nie miałam. Jednak namnożyło się jak na uchy me zbyt dużo klawiszy.
Ale niespodzianka świetna, dzięki!
Dziękuję!
Klawisze, a szczególnie Hammonda kocham! Kiedyś zresztą marzyłem, by zostać pianistą…