LOCOMOTIVE „WE ARE EVERYTHING YOU SEE” (1970), THE NORMAN HAINES BAND „DEN OF INIQUITY” (1971)

Łącznikiem grup THE NORMAN HAINES BAND i LOCOMOTIVE był urodzony w Birmingham Norman Haines – wokalista o ciekawej barwie głosu ( kojarzy mi się z Peterem  Hammillem z Van Der Graaf Generator), wyśmienity organista i człowiek, który odrzucił współpracę z Black Sabbath w 1970 roku. Ale po kolei.

Założycielem grupy LOCOMOTIVE był Jim Simpson, jazzowy trębacz i fotograf. Zespół założył w 1965r. nazywając go pierwotnie Kansas City Seven. To tu debiutowali m.in. saksofonista  Chris Wood (później w Traffic) oraz perkusista Mike Kellio (wkrótce w Spooky Tooth). Początkowo siedmioosobowy skład grał muzykę jazzową z domieszką rhythm & bluesa i soul. Po przyjściu Hainesa muzyka ewoluowała w stronę psychodelii, który to kierunek muzyczny stawał się w owym czasie coraz bardziej popularny. Niemniej pierwszy singiel zespołu wydany w grudniu 1967 roku („Broken Heart”/ Rudy- A Message To You„) był nagrany w rytmach… jamajskiego ska! Wydania  singla nie doczekał Simpson, który kilka miesięcy przed jego nagraniem odszedł z zespołu, by zająć się prowadzeniem interesów  kilku lokalnych zespołów. Jednym z nich był zaczynający dopiero swą muzyczną przygodę kwartet Earth, który wkrótce zmienił nazwę na… Black Sabbath. Co ciekawe –  Simpson miał być czynnym muzykiem w grupie Ozzy’ego. Nagrał z nimi nawet demo, które jednak chyba przepadło na wieki i które nigdy nie ujrzało światła dziennego. Piszę „chyba”, gdyż ponoć w internecie krąży rzekoma kopia tej sesji. Rzekoma, ponieważ jak się okazuje fragment z partią trąbki został „wklejony” z… nagrania Tomasza Stańki z grupą SBB (sic!).  A zatem Jima Simpsona nie można usłyszeć ani z Black Sabbath, ani z grupą LOCOMOTIVE.

Zespół zaczynał być coraz bardzie popularny w Birmingham i poza nim. To dzięki Normanowi Hainesowi zmieniała się też stylistyka LOCOMOTIVE , który postawił na mariaż progresywnych zadziornych organów Hammonda z jazzową sekcją dętą. Podpisany wkrótce kontrakt ze słynną wytwórnią EMI Parlophone przyniósł efekt w postaci kolejnego singla, który stał się  popularny osiągając ostatecznie 25-tą pozycję na brytyjskiej liście przebojów w 1968r.! To ostatecznie przekonało szefów Parlophone, by wydać zespołowi dużą płytę. Pełni pomysłów i dobrych nadziei, Norman Haines, basista Mick Hinks i perkusista Bob Lamb pod koniec tego samego roku przekroczyli progi legendarnych dziś Abbey Road Studios w Londynie, by pod okiem producenta Gus’a Dudgeone’a zarejestrować swój debiutancki longplay „We Are Everything You See”.

LOCOMOTIVE "We Are Everythingh You See" (1970)
LOCOMOTIVE „We Are Everythingh You See” (1970)

Okazało się, że wyszedł z tego fantastyczny, psychodeliczny i (niestety) ogromnie niedoceniony album z wyraźnie słyszalnymi elementami bluesa i jazzu. Kompozycje zamknięte są w krótkie, ale zwięzłe psychodeliczne piosenki. Mnóstwo w nich ponurych organowych brzmień. Mamy tu bardzo fajne aranżacje sekcji instrumentów dętych (m.in. Dick Heckstall-Smith, Chris Mercer i Mick Taylor), oraz częste zmiany nastrojów. I melodie, które zapadają w pamięć.

Najważniejszą piosenką z tego albumu okazała się kompozycja zatytułowana „Mr. Armaggedon” – największy jak się później okazało przebój zespołu. Piękna rzecz. Posępna i radosna zarazem (tak, to możliwe!), a do tego do bólu brytyjska, która pojawia się zaraz na początku płyty (po orkiestrowym wstępie „Overture„). Złośliwi twierdzą, że to również największe przekleństwo albumu, bo wobec tego utworu reszta wydaje się nieco blada. Twierdzę z całą stanowczością, iż jest to oczywista bzdura, bowiem inne utwory również mają ciekawe melodie i doskonałą atmosferę. Nasuwają się skojarzenia z pierwszymi płytami Procol Harum, Genesis, czy (mniej  znaną u nas formacją) Velvett Fogg. Wersja CD zawiera sześć bonusów z trzech singli, w tym monofoniczną  wersję „Mr. Armaggedon” ze zmienionym wstępem!

Wytwórnia Parlophone pokpiła jednak sprawę. Nie będąc pewna, czy tak „ciężki” materiał muzyczny się sprzeda, wstrzymała wydanie albumu o cały rok!. Kiedy więc album ukazał się w końcu na rynku w 1970 roku Haines (odrzucając w tzw. między czasie propozycję przyłączenia się do Black Sabbath), stworzył z nowymi muzykami projekt muzyczny o niewyszukanej nazwie THE NORMAN HAINES BAND. Kilka miesięcy później na rynek trafiła ich debiutancka i jedyna, jak się wkrótce okaże, płyta zatytułowana „Den Of Iniquity„.

THE NORMAN HAINES BAND "Den Of Iniquity" (1971)
THE NORMAN HAINES BAND „Den Of Iniquity” (1971)

Podążając tropem poprzedniej płyty, THE NORMAN HAINES BAND zafundował nam kapitalny, klinicznie wręcz progresywny, aczkolwiek nie pozbawiony ciężkich elementów album oparty w głównej mierze na wszechobecnym brzmieniu organów Hammonda. Brzmieniu lekko zniekształconym, lub też przesterowanym nadający muzyce zdehumanizowany charakter. Ale to pierwsze wrażenie, bowiem kiedy posłuchałem tego albumu raz jeszcze i jeszcze raz okazało się, że bardzo ważna jest tu też gitara. Grający na niej Neil Clarke na szczęście nie dał się zepchnąć na boczny tor i jego gra oraz umiejętności wiele znaczą dla całej płyty. Słychać to już w otwierającym, tytułowym nagraniu, a także w utworze, który powstał kilka lat wcześniej  „When I Come Down”. Nota bene utwór ten zaproponowano grupie Black Sabbath, która go odrzuciła, gdyż jak stwierdził Tony Iommi po latach „Nie pasował nam do muzyki granej wówczas przez Sabbath„. Trochę to dziwne, gdyż mamy tu świetny riff, który w wykonaniu grupy Normana Hainesa nagrany został na gitarze i organach Hammonda z użyciem różnych przetworników dźwięku. Spokojniejsze fragmenty płyty to m.in. zagrany na gitarze akustycznej „Bourgeois” będący chyba ukłonem w stronę folkowego Boba Dylana, czy „Finding My Way Home” ciążący ku estetyce muzyki pop. Jednak opus magnum całej płyty to skomponowany przez gitarzystę Neila Clarke’a  13-to minutowy rozimprowizowany i galopujący „Rabbits” wart każdych pieniędzy! Tematy muzyczne przechodzą jeden w drugi, tempo ulega co jakiś czas zmianom, a klamrą spinającą początek i zakończenie utworu jest głos lidera zespołu wyśpiewującego tekst zwykłej dynamicznej piosenki. To klasyczny przykład jak bez zbytniej ekwilibrystyki i „nadmuchanej” wirtuozerii można grać długo i w sposób absorbujący.

Na koniec kilka słów o intrygującej okładce płyty.  Ilustracja zamieszczona na jej froncie była sprawcą całego zamieszania. W tamtym czasie większość sklepów nie chciała przyjmować albumu do sprzedaży uważając ją za dość obsceniczną. W Stanach płytę wkładano zaś do szarych kopert, by nie gorszyła klientów! Nie dziwi więc fakt, że oryginalny winyl wydany przez zasłużony Parlophone Records chodzi dziś w Ebayu po 1500 euro! Jeśli nie mamy aż tylu pieniędzy na oryginalny LP, zainwestujmy w dużo tańszy krążek CD, który wydała firma Esoteric. Naprawdę warto!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *